ROZDZIAŁ SIÓDMY

Tiara Przydziału

Brama natychmiast się otworzyła. Stała w niej wysoka, czarnowłosa czarownica w szmaragdowozielonej szacie. Miała srogą twarz i Harry pomyślał, że nie jest to osoba, obok której można przejść obojętnie.

- Pirszoroczni, pani profesor McGonagall - oznaj­mił Hagrid.

- Dziękuję ci, Hagridzie. Sama ich stąd zabiorę.

Otworzyła szerzej drzwi. Sala wejściowa była tak wielka, że zmieściłby się w niej cały dom Dursleyów. Płonące po­chodnie oświetlały kamienne ściany, podobne jak w podzie­miach Gringotta, sklepienie ginęło w mroku, a wspaniałe marmurowe schody wiodły na piętro.

Ruszyli za profesor McGonagall po kamiennej posadzce. Zza drzwi po prawej stronie dochodził ożywiony gwar i Harry pomyślał, że reszta uczniów musi już tu być, ale profesor McGonagall zaprowadziła ich do pustej komnaty z drugiej strony. Stłoczyli się w niej, rozglądając niepewnie wokół siebie.

- Witajcie w zamku Hogwart - powiedziała profesor McGonagall. - Bankiet rozpoczynający nowy rok wkrótce się zacznie, ale zanim zajmiecie swoje miejsca w Wielkiej Sali, zostaniecie przydzieleni do domów. Ceremonia przy­działu jest bardzo ważna, ponieważ podczas całego pobytu w Hogwarcie wasz dom będzie czymś w rodzaju rodziny. Będziecie mieć zajęcia razem z innymi mieszkańcami wa­szego domu, będziecie spać z nimi w dormitorium i spędzać razem czas wolny w pokoju wspólnym.

- Są cztery domy: Gryffindor, Hufflepuff, Ravenclaw i Slytherin. Każdy dom ma swoją zaszczytną historię i z każ­dego wyszli na świat słynni czarodzieje i znakomite czaro­dziejki. Tu, w Hogwarcie, wasze osiągnięcia będą chlubą waszego domu, zyskując mu punkty, a wasze przewinienia będą hańbą waszego domu, który przez was utraci część punktów. Dom, który osiągnie najwyższą liczbę punktów przy końcu roku, zdobędzie Puchar Domów, co jest wielkim zaszczytem. Mam nadzieję, że każde z was będzie wierne swojemu domowi, bez względu na to, do którego zostanie przydzielone. Ceremonia przydziału odbędzie się za kilka minut w obecności całej szkoły. Zalecam wykorzystanie tego czasu na zadbanie o swój wygląd.

Jej spojrzenie spoczęło przez chwilę na pelerynie Neville’a, która była zawiązana pod jego lewym uchem, a następnie na usmolonym nosie Rona. Harry nerwowo przygładził włosy.

- Wrócę, kiedy będziecie gotowi - oznajmiła profe­sor McGonagall. - Proszę zachować spokój. I wyszła z komnaty. Harry przełknął ślinę.

- A właściwie jak oni dokonują tego przydziału? - zapytał Rona.

- Chyba stosują jakiś test. Fred mówił, że to boli jak nie wiem co, ale pewno żartował.

Harry’emu serce podskoczyło do gardła. Test? Przed całą szkołą? Przecież nie zna jeszcze żadnych czarów, co by mógł pokazać? Czegoś takiego w ogóle się nie spodziewał. Rozej­rzał się nerwowo i zobaczył, że inni też są przerażeni. Nikt się nie odzywał, oprócz Hermiony, opowiadającej szeptem o wszystkich zaklęciach, których się nauczyła, i zastanawia­jącej się, które z nich będzie jej teraz potrzebne. Harry starał się jej nie słuchać. Jeszcze nigdy nie był tak zdenerwowany, nawet wtedy, kiedy wrócił do domu Dursleyów z pisemną uwagą, że w jakiś sposób zmienił perukę nauczyciela z ciemnoblond na niebieską. Utkwił wzrok w podłodze i czekał. Za chwilę wróci profesor McGonagall i powiedzie go ku jego smętnemu przeznaczeniu.

A potem stało się coś, co sprawiło, że podskoczył w po­wietrze przynajmniej na stopę. Kilku chłopców za nim wrzasnęło ze strachu.

- Co to...

Aż mu dech zaparło. Przez ścianę tuż za nim przeniknęło około dwudziestu duchów. Perłowobiałe i lekko przezroczy­ste, szybowały w komnacie, rozmawiając między sobą i nie zwracając na nich uwagi. Wyglądało na to, że o coś się spierają. Duch małego grubego mnicha mówił:

- Przebaczać i zapominać, powtarzam, to nasza za­sada. Powinniśmy dać mu jeszcze jedną szansę...

- Mój drogi Mnichu, czyż nie daliśmy już Irytkowi wszystkich szans, na jakie zasługiwał? I wciąż nas oczernia, a przecież tak naprawdę wcale nie jest duchem... Hej, a wy co tu robicie?

Duch w kryzie i trykotach nagle zauważył tłum pierw­szoroczniaków.

Nikt mu nie odpowiedział.

- Nowi studenci! - powiedział Gruby Mnich, ob­darzając ich uśmiechem. - Czekacie na przydział, co? Kilka osób pokiwało milcząco głowami.

- Może się spotkamy w Hufflepuffie! - rzekł Mnich. - To mój stary dom.

- No, idziemy! - rozległ się ostry głos. - Cere­monia przydziału zaraz się rozpocznie.

Wróciła profesor McGonagall. Duchy jeden po drugim wsiąknęły w ścianę.

- A teraz proszę stanąć rzędem - poleciła profesor McGonagall - i iść za mną.

Harry czuł się dość dziwnie, bo nogi miał jakby z ołowiu, ale stanął za chłopcem o piaskowych włosach. Za sobą miał Rona. Wyszli gęsiego z komnaty, a potem przeszli przez salę wejściową i przez podwójne drzwi wkroczyli do Wielkiej Sali.

Harry nigdy nawet sobie nie wyobrażał tak dziwnego i wspaniałego miejsca. Oświetlały je tysiące świec unoszą­cych się w powietrzu ponad czterema długimi stołami, za którymi siedziała reszta uczniów. Stoły zastawione były lśniącymi złotymi talerzami i pucharami. U szczytu stał jeszcze jeden długi stół, przy którym zasiadali nauczyciele. Tam właśnie zaprowadziła pierwszoroczniaków profesor McGonagall i kazała im się zatrzymać w szeregu, twarzami do reszty uczniów. W migotliwym blasku świec wpatrzone w nich twarze wyglądały jak blade lampiony. Tu i tam między uczniami połyskiwały srebrną poświatą duchy. Czu­jąc się trochę nieswojo pod tymi wszystkimi spojrzeniami, Harry popatrzył w górę i zobaczył aksamitnoczarne sklepie­nie upstrzone gwiazdami. Usłyszał szept Hermiony:

- Jest zaczarowane... żeby wyglądało jak prawdziwe niebo... Czytałam o tym w książce o historii Hogwartu.

Trudno było uwierzyć, że jest tam w ogóle sklepienie i że Wielka Sala nie jest po prostu otwarta na niebo.

Harry szybko spojrzał w dół, bo profesor McGonagall ustawiła przed nimi stołek o czterech nogach. Na stołku spoczywała spiczasta tiara czarodzieja, wystrzępiona, poła­tana i okropnie brudna. Ciotka Petunia nie pozwoliłaby trzymać czegoś takiego w domu.

Może trzeba będzie wyciągnąć z niej królika? - myślał gorączkowo Harry. Zobaczył, że wszyscy wpatrują się w tiarę, więc i on utkwił w niej wzrok. Przez kilka sekund panowała głucha cisza. A potem tiara drgnęła. Szew w po­bliżu krawędzi rozpruł się szeroko jak otwarte usta i tiara zaczęła śpiewać:

 

Może nie jestem śliczna,

Może i łach ze mnie stary,

Lecz choćbyś świat przeszukał,

Tak mądrej nie znajdziesz tiary.

Możecie mieć meloniki,

Możecie nosić panamy,

Lecz jam jest Tiara Losu,

Co jeszcze nie jest zbadany.

Choćbyś swą głowę schował

P d pachę albo w piasek,

I tak poznam kim jesteś,

Bo dla mnie nie ma masek.

Śmiało, dzielna młodzieży,

Na głowy mnie wkładajcie,

A ja wam zaraz powiem,

Gdzie odtąd zamieszkacie.

Może w Gryffindorze,

Gdzie kwitnie męstwa cnota,

Gdzie króluje odwaga

I do wyczynów ochota.

A może w Hufflepuffie,

Gdzie sami prawi mieszkają,

Gdzie wierni i sprawiedliwi

Hogwarta szkoły są chwałą.

A może w Ravenclawie

Zamieszkać wam wypadnie

Tam płonie lampa wiedzy,

Tam mędrcem będziesz snadnie.

A jeśli chcecie zdobyć

Druhów gotowych na wiele,

To czeka was Slytherin,

Gdzie cenią sobie fortele.

Więc bez lęku, do dzieła!

Na głowy mnie wkładajcie,

Jam jest Myśląca Tiara,

Los wam wyznaczę na starcie!

 

Cała sala rozbrzmiała oklaskami i okrzykami, kiedy tiara zakończyła swój śpiew. Potem skłoniła się przed każdym z czterech stołów i ponownie znieruchomiała.

- Więc musimy po prostu przymierzyć ten kapelusz! - szepnął Ron do Harry’ego. - Zabiję tego Freda, opo­wiadał mi o pojedynku z trollem.

Harry uśmiechnął się blado. Tak, nałożenie tiary jest na pewno łatwiejsze niż wyczarowanie czegoś z kapelusza, ale wiele by dał, żeby przy tym nikt na niego nie patrzył. Tiara wyglądała na taką, co lubi zadawać mnóstwo pytań, a w tym momencie jakoś nie miał na to ochoty. Gdyby tiara wspomniała o jakimś domu, w którym mieszkają osoby dość wrażliwe i nieco lękliwe, z całą pewnością trafiłby właśnie do niego.

Teraz wystąpiła profesor McGonagall, trzymając w ręku długi zwój pergaminu.

- Kiedy wyczytam nazwisko i imię, dana osoba nakła­da tiarę i siada na stołku. Abbott, Hanna!

Z szeregu wystąpiła dziewczynka o różowej buzi i jasnych mysich ogonkach, nałożyła tiarę, która opadła jej prawie na nos, i usiadła. W chwilę później . . .

- HUFFLEPUFF! - krzyknęła tiara.

Przy stole po prawej stronie rozległy się oklaski i okrzyki aplauzu. Hanna podreptała do niego i usiadła, a Harry zobaczył, jak duch Grubego Mnicha macha do niej wesoło

- Bones, Susan!

- HUFFLEPUFF! - wrzasnęła znowu tiara, a Susan usiadła obok Hanny.

- Boot, Terry!

- RAYENCLAW!

Tym razem rozległy się wiwaty przy drugim stole na lewo, gdzie kilka osób powstało, by uścisnąć rękę Terry’emu.

„Brocklehurst, Mandy" też powędrowała do Ravenclawu, ale „Brown, Lavender" pierwsza trafiła do Gryffindoru, co wywołało burzę oklasków przy krańcowym stole po lewej stronie. Harry dostrzegł tam rudych bliźniaków.

„Bulstrode, Millicenta" znalazła się w Slytherinie. Może to skutek zbyt bujnej wyobraźni, po tym wszystkim, co Harry usłyszał, ale mieszkańcy tego domu wydali mu się jacyś nie bardzo przyjemni.

Teraz zrobiło mu się naprawdę niedobrze. Przypomniał sobie, jak w starej szkole wybierano go do drużyny podczas gimnastyki. Zawsze wybierano go na samym końcu, nie dlatego, że był gorszy od innych, ale dlatego, że wszyscy się bali, żeby Dudley nie uznał ich za jego przyjaciela.

- Granger, Hermiona!

Hermiona prawie podbiegła do stołka i szybko wcisnęła tiarę na głowę.

- GRYFFINDOR! - krzyknęła tiara. Ron jęknął.

Okropna myśl ugodziła Harry’ego gdzieś w tył głowy, jak to zwykle czynią okropne myśli, kiedy jest się bardzo zdenerwowanym. A jeśli w ogóle nie dostanie przydziału? A może będzie siedział i siedział na stołku w tej okropnej tiarze, aż w końcu profesor McGonagall zerwie mu ją z głowy i oświadczy publicznie, że musiała zajść jakaś po­myłka i „Potter, Harry" musi wracać do domu...

Kiedy wywołano Neville’a Longbottoma, chłopca, któ­ry zgubił ropuchę, biedak przewrócił się, idąc do stołka, a potem długo na nim siedział, póki tiara w końcu nie krzyknęła:

- GRYFFINDOR!

Neville zerwał się i odbiegł, wciąż w tiarze na głowie, i musiał wrócić, żeby wśród ryków śmiechu rozbawionej sali oddać ją Morągowi MacDougalowi.

Następnie wystąpił dumny i blady Malfoy i natychmiast spełniło się jego życzenie: zaledwie tiara dotknęła jego gło­wy, wrzasnęła:

- SLYTHERIN!

Malfoy usiadł obok swoich przyjaciół, Crabbe’a i Goyle'a, wyraźnie z tego uradowanych.

Pozostało ich już niewielu.

Moon... Nott... Parkinson... potem para bliźniaczek, Patii i Patii... potem Perks Sally Anna... aż w końcu...

- Potter, Harry!

Kiedy Harry wystąpił, rozległy się podniecone szepty, jakby w całej sali wykipiała woda na rozpaloną do czerwo­ności blachę.

- Potter? Tak powiedziała?

- Ten Harry Potter?

Ostatnią rzeczą, jaką Harry zobaczył, zanim tiara opadła mu na oczy, był gąszcz wyciągniętych głów, bo każdy chciał mu się przyjrzeć. Potem widział już tylko ciemne wnętrze tiary. Czekał.

- Hmm… - usłyszał w uchu cichy głosik. - Trud­ne. Bardzo trudne. Mnóstwo odwagi, tak. Umysł też dość tęgi. To prawdziwy talent... och, na Boga, tak... i zdrowe pragnienie sprawdzenia się... tak, to bardzo interesujące... Więc gdzie mam go przydzielić?

Harry chwycił mocno za krawędzie stołka i pomyślał: Tylko nie do Slytherinu, nie do Slytherinu.

- Nie do Slytherinu? - odezwał się głosik. - Je­steś pewny? Możesz być kimś wielkim, tak, to wszystko jest tu, w twojej głowie, a Slytherin na pewno pomoże ci w osiągnięciu wielkości... Nie? No dobrze, skoro jesteś pewny... niech będzie...

- GRYFFINDOR!

To ostatnie słowo tiara wrzasnęła na całą salę. Zdjął ją i na trzęsących się nogach ruszył ku stołowi Gryffindoru. Czuł taką ulgę, że został wybrany i nie trafił do Slytherinu, że prawie do niego nie docierały najgłośniejsze jak dotąd wiwaty. Percy prefekt wstał i uścisnął mu serdecznie rękę, a bliźniacy ryczeli: „Mamy Pottera! Mamy Pottera!". Harry usiadł naprzeciw ducha w trykocie. Duch poklepał go po ramieniu, co Harry odczuł tak, jakby zanurzył ramię w wia­derku z lodowatą wodą.

Dopiero teraz zobaczył dokładnie stół prezydialny. Na samym końcu, najbliżej niego, siedział Hagrid, który spoj­rzał na niego i uniósł kciuk do góry. Harry wyszczerzył do niego zęby. A pośrodku, na wielkim złotym krześle z opar­ciami siedział sam Dumbledore. Harry poznał go natychmiast, bo przecież dobrze się przyjrzał jego żywej podobiźnie na karcie z czekoladowej żaby. Srebrne włosy Dumbledore’a płonęły jasnym blaskiem. W mrocznej sali lśniły tak tylko te włosy i duchy. Zobaczył też profesora Quirrella, owego nerwowego młodzieńca z Dziurawego Kotła. Wyglądał bardzo osobliwie w wielkim purpurowym turbanie.

Jeszcze tylko cztery osoby nie miały przydziału. „Thomas, Dean”, ciemnoskóry chłopiec wyższy nawet od Rona, usiadł przy stole Gryffindoru obok Harry’ego. „Turpin, Lisa”, trafiła do Ravenclawu, a potem nadeszła kolej na Rona, który już nie był po prostu blady, ale bladozielony. Harry skrzyżował palce pod stołem, a w chwilę później tiara oznajmiła donośnym głosem:

- GRYFFINDOR!

- Dobra robota, Ron, wspaniale - pochwalił go wspaniałomyślnie Percy Weasley, kiedy „Zabini, Blaise” został przydzielony do Slytherinu. Profesor McGonagall zwinęła pergamin i zabrała Tiarę Przydziału.

Harry popatrzył na swój pusty złoty talerz. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak bardzo jest głodny. Paszteciki dynio­we należały już do zamierzchłej przeszłości.

Teraz powstał Albus Dumbledore. Rozłożył szeroko ra­miona, twarz miał rozpromienioną, jakby nic nie mogło go tak ucieszyć, jak widok wszystkich uczniów.

- Witajcie! - powiedział. - Witajcie w nowym roku szkolnym w Hogwarcie! Zanim rozpoczniemy nasz bankiet, chciałbym wam powiedzieć kilka słów. A oto one: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Dziękuję wam!

I usiadł. Rozległy się oklaski i wiwaty. Harry nie wie­dział, czy się śmiać, czy zachować powagę.

- Czy on jest trochę... no wiesz... stuknięty? - za­pytał niepewnym tonem Percy’ego.

- Stuknięty? - powtórzył beztrosko Percy. - To geniusz! Największy czarodziej na świecie! Ale fakt, ma lekkiego świra. Podać ci ziemniaczki, Harry?

Harry otworzył usta. Półmiski pełne były najróżniej­szych potraw. Jeszcze nigdy nie widział tylu różnych rzeczy na jednym stole: befsztyki, pieczone kurczęta, kotlety scha­bowe i jagnięce, kiełbaski, bekony, steki, ziemniaki goto­wane i pieczone, frytki, pudding Yorkshire, strudle, marchewka, sosy, keczup i, nie wiedzieć czemu, miętówki.

Dursleyowie Harry’ego nie głodzili, ale też nigdy nie pozwalali mu najeść się do syta. Dudley zawsze zjadał to, na co Harry miał akurat ochotę, choćby miało mu się zrobić niedobrze. Harry napełnił więc talerz wszystkim po trochu, prócz miętówek, i zaczął jeść. Wszystko było naprawdę wspaniałe.

- Wygląda całkiem apetycznie - powiedział duch w kryzie, przyglądając się, jak Harry odcina kawałek soczy­stego steku.

- Nie możesz... ?

- Nie jadłem od prawie czterystu lat - odpowie­dział duch. - Nam to niepotrzebne, choć, oczywiście, trochę się za tym tęskni. Ale chyba jeszcze się nie przedsta­wiłem. Sir Nicholas de Mimsy-Porpington, do usług. Duch-rezydent Wieży Gryffindoru.

- Wiem, kim jesteś! - zawołał nagle Ron. - Moi bracia opowiadali mi o tobie... Jesteś Prawie Bezgłowym Nickiem!

- Wolałbym, żeby zwracano się do mnie Sir Nicholas de Mimsy - zaczął duch, ale przerwał mu Seamus Finnigan, chłopiec o piaskowych włosach.

- Prawie bezgłowy? Jak można być prawie bezgłowym? Sir Nicholas zrobił bardzo urażoną minę.

- Można. O tak - powiedział ze złością. Złapał się za lewe ucho, pociągnął i... głowa przechyliła się na bok i spoczęła na ramieniu, jakby była na zawiasach. Ktoś naj­widoczniej próbował odciąć Sir Nicholasowi głowę, ale bra­kowało mu wprawy i nie zrobił tego dokładnie. Prawie Bezgłowy Nick popatrzył z zadowoleniem na ich zdumione twarze i umieścił sobie głowę z powrotem na karku, odkaszlnął i rzekł:

- A więc... nowi Gryfoni! Żywię nadzieję, że pomoże­cie nam zdobyć mistrzostwo domów w tym roku. Jeszcze nigdy nie utraciliśmy pucharu aż na tak długo. Ślizgoni... tak nazywamy mieszkańców Slytherinu... zdobyli go już sześć lat temu i dotąd nie oddali! Krwawy Baron puszy się tak, że trudno z nim wytrzymać... Baron rezyduje w Slytherinie, rzecz jasna.

Harry spojrzał na stół Ślizgonów i zobaczył siedzącego przy nim straszliwego ducha z pustymi, bladymi oczami i ponurą twarzą, w szatach zbryzganych srebrną krwią. Sie­dział na prawo od Malfoya, który - jak Harry stwierdził z zadowoleniem - nie wyglądał na zachwyconego tym sąsiedztwem.

- Dlaczego jest taki zakrwawiony? - zapytał z cie­kawością Seamus.

- Nigdy go o to nie pytałem - odpowiedział Prawie Bezgłowy Nick.

Kiedy wszyscy najedli się do syta, resztki po prostu znikły z talerzy, które znowu zalśniły czystością. W chwilę później pojawiły się desery: bloki lodów we wszystkich smakach, jakie można sobie było wymyślić, strucle jabłkowe, ciastka z owocami polanę syropem, polanę czekoladą ekierki, pącz­ki nadziewane konfiturą, biszkopty z kremem, truskawki, marmoladki, ryżowy budyń...

Harry nałożył sobie wielkie ciastko z owocami i syropem, a tymczasem rozmowa zeszła na koligacje rodzinne.

- Ja jestem pół na pół - powiedział Seamus. - Tata jest mugolem. Mama dopiero po ślubie powiedziała mu, że jest czarownicą. Trochę nim to wstrząsnęło.

Wszyscy wybuchnęli śmiechem.

- A ty, Neville? - zapytał Ron.

- Mnie wychowała babcia, która jest czarodziejką, ale rodzina bardzo długo uważała mnie za kompletnego mugola. Stryjek Algie wciąż próbował mnie sprowokować, żebym się ujawnił z czarami... raz nawet zepchnął mnie do morza z końca mola w Blackpool, mało brakowało, a bym się utopił... ale nic się nie stało. Dopiero jak miałem osiem lat, stryjek przyszedł do nas na obiad, złapał mnie za kostki u nóg i wywiesił za okno, a tu babcia go pyta, czy nie zjadłby bezy... No więc mnie puścił, bo bardzo lubił bezy, a ja spadłem do ogrodu, odbiłem się od ziemi jak piłka i znowu spadłem na drogę. Ale była uciecha! Babcia aż się popłakała, tak się cieszyła. Żebyście widzieli ich miny, jak dostałem list. Bo przedtem się bali, że nie jestem dostatecznie magi­czny. Stryjek Algie tak był zadowolony, że od razu kupił mi ropuchę.

Percy Weasley i Hermiona rozmawiali o nauce („Mam nadzieję, że od razu się zacznie, tyle trzeba się nauczyć, mnie osobiście bardzo interesuje transmutacja, no wiesz, zamie­nianie czegoś w coś innego, no tak, oczywiście, wiem, że to bardzo trudne...”; „Zaczniesz od małych rzeczy, no wiesz, zamienianie zapałek w igły, takie tam sztuczki...").

Harry, który robił się coraz bardziej senny, spojrzał na stół prezydialny. Hagrid pociągał zdrowo z pucharu. Profe­sor McGonagall rozmawiała z profesorem Dumbledore’em. Profesor Quirrell, w swoim absurdalnym turbanie, rozmawiał z jakimś nauczycielem o tłustych czarnych włosach, haczykowatym nosie i ziemistej cerze.

Nagle ów nauczyciel spojrzał ponad turbanem Quirrella prosto w oczy Harry’ego, a ten poczuł ostry, piekący ból w czole, jakby go ktoś trafił końcem rozgrzanego pogrze­bacza.

- Auu! - krzyknął Harry i złapał się za głowę.

- Co ci jest? - zapytał Percy.

- N-nic.

Ból minął równie szybko, jak się pojawił. Trudniej było otrząsnąć się z wrażenia, jakie na Harrym sprawiło to spoj­rzenie - wrażenia, że ów nauczyciel z pewnością go nie lubi.

- Kim jest ten, który rozmawia z profesorem Quirrellem? - zapytał Percy’ego.

- O, już znasz Quirella, tak? Nic dziwnego, że jest taki zdenerwowany, rozmawia z profesorem Snape'em. Snape uczy eliksirów, ale nie bardzo ma na to ochotę... wszyscy wiedzą, że wolałby zająć miejsce Quirella. Ten Snape zna się na czarnej magii.

Harry obserwował Snape’a przez jakiś czas, ale ten już na niego nie spojrzał.

W końcu znikły również desery i znowu powstał profesor Dumbledore. W sali zrobiło się cicho.

- E-hym... jeszcze tylko kilka słów. Mam nadzieję, że wszyscy się najedli i napili. Chciałbym wam przekazać kilka uwag wstępnych. Pierwszoroczniacy niech zapamiętają, że nikomu nie wolno wchodzić do lasu, który leży na skraju terenu szkoły. Dobrze by było, żeby pamiętało o tym rów­nież kilku starszych uczniów.

Migocące oczy Dumbledore’a zwróciły się w stronę ru­dych bliźniaków.

- Pan Filch prosił mnie też, żebym wam przypomniał, że między lekcjami, na korytarzach, nie wolno używać żad­nych czarów. Próby do quidditcha rozpoczną się w drugim tygodniu semestru. Każdy, kto jest zainteresowany grą w barwach swojego domu, powinien zgłosić się do pani Hooch. I ostatnia uwaga. Muszę was poinformować, że w tym roku wstęp na korytarz na trzecim piętrze, ten po prawej stronie, jest zabroniony. Dla wszystkich, o ile nie chcą umrzeć w straszliwych mękach.

Harry roześmiał się, ale był jednym z niewielu, którzy to uczynili.

- On chyba żartuje, co? - mruknął do Percy’ego.

- Nie sądzę - odrzekł Percy, marszcząc czoło. - To dziwne, bo zwykle podaje powód, dla którego nie wolno gdzieś wchodzić... W lesie jest mnóstwo niebezpiecznych zwierząt i potworów, wszyscy o tym wiedzą. Ale tu, na trzecim piętrze... Uważam, że powinien powiedzieć chociaż nam, prefektom.

- A teraz, zanim pójdziemy spać, zaśpiewajmy nasz szkolny hymn! - zawołał Dumbledore. Harry zauważył, że uśmiechy innych nauczycieli jakby nieco zbladły.

Dumbledore poderwał lekko swoją różdżkę, jakby strzą­sał z niej muchę, a z jej końca wystrzeliła złota szarfa, która uniosła się w wysoko nad stoły i rozwinęła, jak wąż, w słowa.

- Każdy wybiera sobie ulubioną melodię - zawołał Dumbledore - i śpiewamy! A cała szkoła zawyła:

 

Hogwart, Hogwart, Pieprza-Wieprzy Hogwart,

Naucz nas choć trochę czegoś!

Czy kto miody z świerzbem ostrym,

Czy kto stary z łbem łysego,

Możesz wypchać nasze głowy

Farszem czegoś ciekawego,

Bo powietrze je wypełnia,

Muchy zdechłe, kurzu wełna.

Naucz nas, co pożyteczne,

Pamięć wzrusz, co ledwie zipie,

My zaś będziem wkuwać wiecznie,

Aż się w próchno mózg rozsypie!

 

Każdy kończył śpiewać w trochę innym czasie. W końcu tylko bliźniacy Weasleyowie śpiewali na powolną melodię marsza żałobnego. Dumbledore dyrygował nimi za pomocą różdżki aż do ostatniej nuty, a kiedy wreszcie skończyli, był jednym z tych, którzy klaskali najgłośniej.

- Ach, muzyka - powiedział, ocierając łzę w oku. - To magia większa od wszystkiego, co my tu robimy! A teraz, pora spania. Biegiem do łóżek!

Pierwszoroczniacy z przydziałem do Gryffindoru poma­szerowali za Percym, przepychając się przez huczący od gwaru tłum. Wyszli z Wielkiej Sali, a potem poprowadził ich marmurowymi schodami. Harry czuł, że znowu nogi ma jak z ołowiu, tym razem nie ze strachu, ale ze zmęczenia i obżarstwa. Był taki senny, że nie zaskoczyło go wcale, iż ludzie z portretów na ścianach korytarzy szeptali coś i po­kazywali ich sobie. Percy poprowadził ich przez drzwi ukry­te za rozsuwanymi panelami i wyblakłymi arrasami. Wspię­li się po jakichś kolejnych schodach, ziewając i powłócząc nogami, a Harry zaczął już się zastanawiać, jak długo jeszcze będą iść, kiedy nagle się zatrzymali.

Przed nimi, w powietrzu, unosiła się wiązka lasek, a kie­dy Percy zrobił krok w ich stronę, laski zaczęły się na niego rzucać.

- To Irytek - szepnął Percy do pierwszoroczniaków. - Poltergeist. - Podniósł głos. - Irytku, pokaż się.

Odpowiedzią był ordynarny, syczący odgłos, jakby ktoś wypuszczał powietrze z balona.

- Chcesz, żebym poszedł po Krwawego Barona?

Rozległ się trzask i pojawił się mały człowieczek ze zło­śliwymi, czarnymi oczkami i szerokimi ustami. Unosił się ze skrzyżowanymi nogami w powietrzu, trzymając wiązkę lasek.

- Oooooch! - zarechotał. - Pierwszoroczniaki! Ma­luchy! Ale zabawa!

I nagle rzucił się w ich kierunku. Wszyscy cofnęli się gwałtownie.

- Idź sobie, Irytku! Mam o tym donieść Baronowi? Zaraz to zrobię! - krzyknął Percy.

Irytek pokazał mu język i zniknął, upuszczając laski na głowę Neville’a. Usłyszeli, jak się oddala, bębniąc po drodze w tablice z herbami.

- Musicie się wystrzegać Irytka - powiedział Percy, kiedy ruszyli dalej. - Boi się tylko Krwawego Barona. Nie słucha nawet nas, prefektów. No, jesteśmy.

Na samym końcu korytarza wisiał portret grubej kobiety w różowej, jedwabnej sukni.

- Hasło? - zapytała.

- Caput Draconis - odpowiedział Percy, a portret usunął się, ukazując okrągłą dziurę w ścianie. Przeleźli przez nią - Neville’a trzeba było podsadzić - i znaleźli się w pokoju wspólnym Gryffindoru: przytulnym, okrągłym pomieszczeniu pełnym wysiedzianych foteli.

Percy wskazał dziewczętom jedne drzwi, wiodące do ich dormitorium, a chłopcom drugie. Na szczycie spiralnych schodów - najwidoczniej byli w jednej z wież - zna­leźli w końcu komnatę sypialną z pięcioma łożami, każde z kolumienkami w rogach, między którymi wisiały aksa­mitne, ciemnoczerwone zasłony. Ich kufry już tam stały. Zbyt zmęczeni, by rozmawiać, rozebrali się, założyli piżamy i padli na łóżka.

- Ale żarcie, co? - mruknął zza zasłony Ron. - Zjeżdżaj, Parszywku! Zabiera się do mojego prześcieradła!

Harry zamierzał zapytać Rona, czy próbował ciastek z owocami i kremem, ale nie zdążył, bo zasnął.

Prawdopodobnie zjadł za dużo, gdyż miał bardzo dziwny sen. Śniło mu się, że ma na głowie turban profesora Quirrella, który (turban) mówił mu, że musi się natychmiast przenieść do Slytherinu, ponieważ takie jest jego przezna­czenie. Harry odpowiedział turbanowi, że nie chce iść do Slytherinu, a turban robił się coraz cięższy i cięższy. Harry próbował go ściągnąć, ale turban zacisnął mu się boleśnie na głowie - i był tam Malfoy, który śmiał się z niego, widząc walkę z turbanem - a potem Malfoy zamienił się w tego nauczyciela z haczykowatym nosem, Snape’a, który śmiał się bardzo głośno, coraz głośniej - aż nagle buch­nęło zielone światło i Harry obudził się, zlany potem i drżący ze strachu.

Przewrócił się na bok i znowu zasnął, a kiedy obudził się następnego ranka, w ogóle nie pamiętał tego snu.


ROZDZIAŁ ÓSMY

Mistrz eliksirów

Tam, popatrz. - Gdzie?

- Obok tego wysokiego chłopaka z rudymi włosami.

- W okularach?

- Widziałeś jego twarz?

- Widziałeś jego bliznę?

Takie szepty towarzyszyły Harry’emu od chwili, gdy następnego ranka opuścił dormitorium. Ludzie stawali na palcach, żeby go zobaczyć, albo wracali, żeby mu się lepiej przyjrzeć, kiedy mijał ich na korytarzach. Harry wolałby, żeby tego nie robili, zwłaszcza że próbował się skupić na odnalezieniu sal do nauki.

W Hogwarcie było sto czterdzieści różnych schodów: szerokich i wygodnych, wąskich i rozklekotanych; niektóre w piątki prowadziły zupełnie gdzie indziej niż w pozostałe dni tygodnia, inne miały gdzieś w środku znikający stopień, o którym trzeba było pamiętać. Były też drzwi, które za nic nie dały się otworzyć, jeśli ich się grzecznie nie poprosiło albo nie połaskotało w odpowiednim miejscu, a także drzwi, które w ogóle nie były prawdziwymi drzwiami, tylko miejscami w ścianie udającymi drzwi. Trudno było zapamiętać, gdzie co jest, ponieważ wszystko zdawało się wciąż zmieniać miejsce. Osoby z portretów nieustannie się odwiedzały, a Harry był pewny, że stojące tu i ówdzie zbroje potrafią chodzić.

Duchy tylko pogarszały sytuację. Trudno było nie po­czuć zimnego dreszczu, kiedy jeden z nich prześlizgiwał się nagle przez drzwi, które próbowało się otworzyć. Prawie Bezgłowy Nick cieszył się, kiedy mógł pokazać drogę no­wym Gryfonom, ale spotkanie z Irytkiem Poltergeistem zawsze kończyło się przynajmniej dwoma zamkniętymi na klucz drzwiami i schodami z pułapką. Z lubością wysypywał nowicjuszom kubły ze śmieciami na głowę, wyciągał dywa­ny spod nóg, obrzucał kawałkami kredy albo znienacka łapał za nos, wrzeszcząc: „MAM TWÓJ NOCHAL!”

Jeszcze gorszy od Irytka, jeśli to w ogóle możliwe, był woźny, Argus Filch. Harry i Ron zapoznali się z niemiłą stroną jego charakteru już pierwszego przedpołudnia. Filch spotkał ich, jak próbowali przejść przez drzwi, które okazały się wejściem do zakazanego korytarza na trzecim piętrze. Nie chciał uwierzyć, że po prostu zabłądzili, był pewny, że celowo chcieli się tam wedrzeć, i groził, że zamknie ich w lochu. Na szczęście uratował ich profesor Quirrell, który akurat tamtędy przechodził.

Filch miał kotkę, Panią Norris, kościste, bure stworze­nie o wypukłych, płonących oczach, podobnie zresztą jak sam Filch. Zwykle patrolowała samotnie korytarze. Wy­starczyło złamać jakiś przepis, zrobić coś nie tak jak należy, a kocica natychmiast wzywała Filcha, który sapiąc, poja­wiał się po kilku sekundach. Filch znał sekretne przejścia w zamku najlepiej ze wszystkich (może z wyjątkiem rudych bliźniaków) i potrafił wyrastać spod ziemi równie niespo­dziewanie jak duchy. Wszyscy uczniowie go nie znosili, a wielu uważało za punkt honoru dać Pani Norris zdrowego kopniaka.

No i wreszcie, kiedy już udało się je znaleźć, były pra­cownie poszczególnych przedmiotów. Już po paru pier­wszych tygodniach Harry musiał przyznać, że wymachiwa­nie różdżką i mamrotanie paru śmiesznych słów to dziecinna zabawa w porównaniu z tym, czego ich uczono.

W każdą środę, o północy, studiowali niebo przez te­leskopy, poznając nazwy różnych gwiazd i ruchy planet. Trzy razy w tygodniu wychodzili z zamku do cieplarni, aby uczyć się zielarstwa pod kierunkiem przysadzistej sta­rej czarownicy, profesor Sprout. Uczyli się, jak hodować te wszystkie dziwne rośliny i grzyby, a także jaki z nich robić użytek.

Najnudniejsza była historia magii, jedyny przedmiot wy­kładany przez ducha. Profesor Binns był już bardzo stary. Pewnego wieczora zasnął przed kominkiem w pokoju na­uczycielskim, a kiedy następnego ranka wstał, aby pójść na lekcję, był już bez ciała. Binns wciąż zapadał w drzemkę, kiedy oni zapisywali długie listy nazwisk i dat, myląc Emeryka Złego z Ulrykiem Niegodziwym.

Profesor Flitwick, nauczyciel zaklęć i uroków, był ma­leńkim czarodziejem, który musiał stać na stosie ksiąg, żeby widzieć coś spoza katedry. Podczas pierwszej lekcji odczytał listę obecności, a kiedy doszedł do Harry’ego, zakwiczał z emocji i zniknął im z oczu, spadając za katedrę.

Profesor McGonagall była zupełnie inna. Harry miał całkowitą rację, uważając, że to nauczyciel, którego nie sposób oszukać. Energiczna i bystra, dała im pokaz tego, co potrafi, kiedy tylko usiedli w ławkach.

- Transmutacja jest najbardziej złożonym i niebezpie­cznym rodzajem magii, jakiego będziecie się uczyć w Hogwarcie - oznajmiła. - Każdy, kto będzie rozrabiał, opuści klasę i już do niej nie wróci. Zostaliście ostrzeżeni.

Potem zmieniła katedrę w prosiaka, a prosiaka w ka­tedrę. Zrobiło to na wszystkich duże wrażenie i nie mogli się doczekać, kiedy sami zaczną zmieniać meble w zwie­rzęta. A czekali długo. Po zapisaniu mnóstwa skompli­kowanych reguł i wskazówek, każdy dostał zapałkę i mu­siał zacząć od próby zamienienia jej w igłę. Pod koniec lekcji tylko Hermionie Granger coś z tego wyszło; profesor McGonagall pokazała wszystkim jej zapałkę, teraz srebrną i zaostrzoną, a następnie obdarzyła Hermionę łaskawym uśmiechem.

Przedmiotem, którego wszyscy wyczekiwali z najwięk­szą niecierpliwością, była obrona przed czarną magią, ale profesor Quirrell, który tego nauczał, bardzo ich zawiódł. W jego klasie zawsze cuchnęło czosnkiem; mówiono, że spożywał go w wielkich ilościach jako środek przeciw pew­nemu wampirowi, którego spotkał w Rumunii, i odtąd żył w nieustannym lęku, że ów wampir odnajdzie go nawet tutaj. Śmieszny turban, który zawsze nosił, był podobno darem od afrykańskiego księcia, który chciał mu się od­wdzięczyć za uwolnienie od towarzystwa jakiegoś wyjątko­wo uciążliwego zombi, ale nie bardzo wierzyli w tę opo­wieść. Po pierwsze, kiedy Seamus Finnigan zapytał Quirrella, jak pokonał tego zombi, profesor zrobił się różowy i zaczął mówić o pogodzie, a po drugie, zauważyli, że to turban wydziela okropny zapach. Weasleyowie uważali, że właśnie w nim jest pełno czosnku, mającego wszędzie chro­nić Quirrella przed wampirem - dlatego się z nim nie rozstawał.

Harry z ulgą stwierdził, że wcale nie jest tak bardzo zapóźniony w znajomości świata magii. Wielu uczniów pochodziło z rodzin mugoli i podobnie jak on nie miało przedtem pojęcia, że są czarodziejami. Zresztą nauki było tyle, że nawet tacy czarodzieje z dziada pradziada jak Ron wcale nie byli od nich lepsi.

Piątek był ważnym dniem dla Harry’ego i Rona. Wresz­cie udało im się trafić do Wielkiej Sali na śniadanie i ani razu po drodze nie zbłądzić.

- Co dzisiaj mamy? - zapytał Rona Harry, sypiąc sobie cukier do owsianki.

- Dwie godziny eliksirów, ze Ślizgonami - odpo­wiedział Ron. - Snape jest opiekunem ich domu. Mówią, że zawsze mają u niego taryfę ulgową... zobaczymy, czy to prawda.

- Żeby tak McGonagall traktowała nas ulgowo - powiedział Harry.

Profesor McGonagall była opiekunką Gryffindoru, ale wcale to jej nie przeszkodziło w zadaniu im mnóstwa pracy domowej poprzedniego dnia.

Właśnie nadeszła poczta. Harry już się do tego przyzwy­czaił, ale pierwszego ranka przeżył lekki wstrząs, kiedy podczas śniadania około setki sów wleciało do Wielkiej Sali, krążąc nad stołami i poszukując właściwych adresatów, a potem zrzuciło im na podołki listy i paczuszki.

Jak dotąd Hedwiga niczego jeszcze Harry’emu nie przy­niosła. Czasami podlatywała i szczypała go w ucho, a wtedy dostawała kawałek tostu i leciała do sowiarni na drzemkę. Tego ranka wylądowała jednak na stole, między marmoladą a cukiernicą, i rzuciła Harry’emu na talerz zwitek papieru. Rozwinął go z niecierpliwością i zobaczył parę zdań, napi­sanych bardzo koślawym pismem:

 

Drogi Harry,

Wiem, że w piątek po południu masz wolne, więc może byś wpadł do mnie na kubek herbaty około trzeciej? Opowiesz mi o swoim pierwszym tygodniu. Wyślij odpowiedź przez Hedwigę.

Hagrid

 

Harry pożyczył pióro od Rona, napisał: „Tak, chętnie, do zobaczenia” na odwrocie listu i oddał go Hedwidze.

I całe szczęście, że czekała go ta herbatka z Hagridem, bo lekcja eliksirów okazała się najprzykrzejszym przeży­ciem, jakie go do tej pory spotkało.

Na początku bankietu powitalnego Harry doszedł do wniosku, że profesor Snape z jakiegoś powodu go nie lubi. Pod koniec lekcji eliksirów wiedział już, że się mylił. Snape wyraźnie go nienawidził.

Lekcje eliksirów odbywały się w jednym z lochów. Było tam zimniej niż w reszcie zamku, a w dodatku wzdłuż ścian stały półki pełne słojów, w których pływały najróżniejsze marynowane zwierzęta. Już to wystarczało, żeby dostać gęsiej skórki, kiedy się tam weszło.

Snape, podobnie jak Flitwick, zaczął od odczytania listy i podobnie jak Flitwick zatrzymał się przy nazwisku Harry’ego.

- Ach, tak - powiedział cicho. - Harry Potter. Nasza nowa znakomitość.

Draco Malfoy i jego przyjaciele Crabbe i Goyle parsknęli śmiechem, zakrywając twarze rękami. Snape skończył od­czytywać nazwiska i spojrzał po klasie. Oczy miał czarne jak Hagrid, ale nie było w nich ani krzty ciepła. Były to oczy zimne i puste, przywodzące na myśl ciemne tunele.

- Jesteście tutaj, żeby się nauczyć subtelnej, a jedno­cześnie ścisłej sztuki przyrządzania eliksirów - zaczął.

Mówił prawie szeptem, ale słyszeli każde słowo; Snape, podobnie jak profesor McGonagall, potrafił utrzymywać w klasie ciszę bez podnoszenia głosu. - Nie ma tutaj głupiego wymachiwania różdżkami, więc być może wielu z was uważa, że to w ogóle nie jest magia. Nie oczekuję od was, że naprawdę docenicie piękno kipiącego kotła i uno­szącej się z niego roziskrzonej pary, delikatną moc płynów, które pełzną poprzez żyły człowieka, aby oczarować umysł i usidlić zmysły... Mogę was nauczyć, jak uwięzić w butelce sławę, uwarzyć chwałę, a nawet powstrzymać śmierć, jeśli tylko nie jesteście bandą bałwanów, jakich zwykle muszę nauczać.

Po tym krótkim przemówieniu znowu zapadła głucha cisza. Harry i Ron wymienili spojrzenia, unosząc brwi. Hermiona Granger prawie zsunęła się z krzesła, sprawiając wrażenie osoby, która zamierza udowodnić, że nie jest bał­wanem.

- Potter! - powiedział znienacka Snape. - Co mi wyjdzie, jeśli dodam sproszkowanego korzenia asfodelusa do nalewki z piołunu?

Sproszkowanego korzenia czego? Do nalewki z czego? Harry zerknął na Rona, ale ten sprawiał wrażenie kompletnie ogłupiałego i z pewnością taki był. Ręka Hermiony wystrze­liła w powietrze.

- Nie wiem, panie profesorze - odpowiedział Harry. Wargi Snape’a wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu.

- Aha! Najwyraźniej sława to nie wszystko. Zlekceważył podniesioną rękę Hermiony.

- Spróbujmy jeszcze raz. Potter, gdzie będziesz szukał, jeśli ci powiem, żebyś znalazł mi bezoar?

Hermiona wyciągnęła rękę tak wysoko, jak zdołała, nie opuszczając swojej ławki, ale Harry nie miał zielonego pojęcia, co to jest bezoar. Starał się nie patrzyć na Malfoya, Crabbe’a i Goyle'a, którzy trzęśli się ze śmiechu.

- Nie wiem, panie profesorze.

- Wydaje mi się, że nie zaglądałeś do żadnej książki, zanim tu przyjechałeś, co Potter?

Harry zmusił się, by spojrzeć prosto w te zimne oczy. Oczywiście zaglądał do książek u Dursleyów, ale czyżby Snape oczekiwał, że zapamięta każdy przepis z Tysiąca ma­gicznych ziół i grzybów?

Snape wciąż nie dostrzegał drżącej ręki Hermiony.

- Potter, jaka jest różnica między mordownikiem a tojadem żółtym?

Hermiona wstała, celując dwoma palcami w sklepienie lochu.

- Nie wiem - odpowiedział cicho Harry. - My­ślę jednak, że wie Hermiona, więc dlaczego pan jej nie zapyta?

Rozległy się pojedyncze śmiechy; Harry napotkał spoj­rzenie Seamusa, który puścił do niego oko. Snape nie był jednak zachwycony.

- Siadaj - warknął na Hermionę. - A więc do­wiedz się, Potter, że asfodelus i piołun dają napój usypiający o takiej mocy, że znany jest również jako wywar żywej śmierci. Bezoar to kamień tworzący się w żołądku kozy, który chroni przed wieloma truciznami. Jeśli chodzi o mordownik i tojad żółty, to jest to jedna i ta sama roślina, nazywana również akonitem. Dlaczego tego nie zapisujecie?

Zrobił się ruch, wszyscy sięgali po pióra i pergaminy.

- Potter - powiedział Snape - twoja ignorancja pozbawiła właśnie Gryffindor jednego punktu.

Dalej sprawy potoczyły się jeszcze gorzej. Snape podzielił ich na pary i kazał sporządzić prosty napój leczący z czyraków. Miotał się po lochu w swojej długiej, czarnej pelerynie, obserwując, jak odważają suszoną pokrzywę i kruszą kły węża, krytykując prawie wszystkich prócz Malfoya, którego wyraźnie faworyzował. Mówił właśnie, by wszyscy się przyj­rzeli, jak Malfoy znakomicie uwarzył swoje rogate ślimaki, kiedy nagle loch wypełniła chmura gryzącego, zielonego dymu i rozległ się głośny syk. Neville niechcący zakołysał kociołkiem Seamusa i warzony przez nich płyn wylał się na posadzkę, wypalając dziury w butach sąsiadów. Neville, oblany płynem, jęczał z bólu, a na jego rękach i nogach rozkwitały czerwone bąble.

- Idiota! - warknął Snape i jednym machnięciem różdżki oczyścił posadzkę z rozlanego wywaru. - Oczy­wiście dodałeś kolce jeżozwierza przed zdjęciem kociołka z ognia, tak?

Neville zaczął szlochać, bo bąble pokryły mu już cały nos.

- Zaprowadź go do skrzydła szpitalnego - burknął do Seamusa. A potem podszedł do Harry’ego i Rona, którzy pracowali obok Neville’a.

- Potter... Do ciebie mówię. Dlaczego nie powiedzia­łeś mu, żeby nie dodawał kolców? Myślałeś, że jeśli jemu coś nie wyjdzie, to ty na tym zyskasz? W ten sposób straciłeś jeszcze jeden punkt dla swojego domu.

Było to tak jawnie niesprawiedliwe, że Harry już otwo­rzył usta, by wyrazić swój sprzeciw, ale Ron kopnął go dyskretnie.

- Nie prowokuj go - mruknął. - Słyszałem, że Snape potrafi być bardzo przykry.

Kiedy godzinę później wspinali się po schodach prowa­dzących z lochów na górę, Harry pogrążył się w smętnych myślach. Mijał dopiero pierwszy tydzień, a on już stracił dwa punkty... Dlaczego Snape tak się na niego uwziął?

- Nie martw się - pocieszał go Ron. - Fred i George zawsze tracą punkty u Snape’a. Mogę z tobą pójść do Hagrida?

Za pięć trzecia opuścili zamek i poszli przez park. Hagrid mieszkał w małym drewnianym domku na skraju Zakaza­nego Lasu. Przed drzwiami stała para kaloszy, a o ścianę domku oparta była kusza.

Kiedy Harry zapukał, wewnątrz rozległo się gwałtowne skrobanie i kilka basowych szczęknięć. Potem usłyszeli głos Hagrida:

- Leżeć, Kieł! Spokój!

Drzwi lekko się uchyliły i ukazała się w nich wielka, włochata twarz Hagrida.

- Nie bójcie się - rzekł zamiast powitania. - Spokój, Kieł.

Wpuścił ich do środka, trzymając za obrożę olbrzymiego czarnego brytana.

Wewnątrz była tylko jedna izba. Z sufitu zwieszały się szynki i bażanty, nad otwartym paleniskiem kołysał się parujący miedziany kociołek, a w kącie stało masywne łóżko przykryte kołdrą z patchworku.

- Czujcie się jak w domu - powiedział Hagrid, pusz­czając Kła, który podbiegł prosto do Rona i zaczął mu lizać uszy. Podobnie jak Hagrid Kieł najwyraźniej nie był tak dziki, jak wyglądał.

- To jest Ron - przedstawił kolegę Harry. Hagrid już nalewał wrzątek do wielkiego dzbanka i wykładał na talerz herbatniki.

- Jeszcze jeden Weasley, co? - powiedział, patrząc na piegowatą twarz rudzielca. - Pół życia spędziłem na wyganianiu z lasu twoich braci bliźniaków.

Herbatniki okazały się bezkształtnymi bryłkami ciasta z rodzynkami, tak twardymi, że trzeba było uważać, żeby nie złamać sobie zęba, ale Harry i Ron udawali, że bardzo im smakują i opowiadali Hagridowi o swoich pierwszych lekcjach. Kieł oparł łeb na kolanach Harry’ego, obśliniając mu całą szatę.

Harry i Ron byli zachwyceni, słysząc, że Hagrid nazywa Filcha „tym starym skurczybykiem”.

- A ta wyleniała kocica, Pani Norris... Wiecie co, chciałbym ją kiedyś przedstawić Kłowi. Za każdym razem, kiedy jestem w szkole, bez przerwy za mną łazi. Nie można się jej pozbyć... Filch ją tak przyuczył.

Harry opowiedział Hagridowi o lekcji ze Snape'em. Ha­grid, podobnie jak Ron, radził mu, żeby się tym nie przej­mował, bo Snape nikogo nie lubi.

- Ale on mnie naprawdę nienawidzi.

- Bzdury! - powiedział Hagrid. - A niby dlaczego? Harry nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że Hagrid odwrócił wzrok, kiedy to mówił.

- A jak tam twój brat, Charlie? - zapytał Hagrid Rona. - Bardzo go lubiłem... miał rękę do zwierząt.

Harry zastanawiał się, czy Hagrid umyślnie zmienił te­mat. Kiedy Ron zaczął opowiadać o Charliem i jego sukce­sach w tresowaniu smoków, Harry wziął do ręki kawałek papieru leżący na stole pod przykrywką na dzbanek. Był to artykuł wycięty z „Proroka Codziennego”:

 

CO NOWEGO W SPRAWIE WŁAMANIA DO GRINGOTTA?

Śledztwo w sprawie włamania do banku Gringotta utknęło w martwy m punkcie. Włamanie, które miało miejsce 31 lipca, uważa się za dzieło nie­znanych czarnoksiężników lub czarownic.

Personel Gringotta oznajmił dzisiaj, że nic nie zostało zrabowane. Włamano się do pustej krypty, bo nieco wcześniej tego samego dnia została opróż­niona przez właściciela.

„Nie możemy jednak powiedzieć, co w niej było, więc przestańcie węszyć, bo źle to się dla was skoń­czy” - powiedział dziś po południu rzecznik goblinów.

Harry przypomniał sobie, że w pociągu Ron mówił mu o próbie obrabowania Gringotta, nie wspomniał jednak, kiedy to się stało.

 

- Hagridzie! - zawołał. - To włamanie wydarzyło się akurat w moje urodziny! Może nawet wtedy, kiedy tam byliśmy!

Tym razem nie było najmniejszej wątpliwości: Hagrid za nic nie chciał spojrzeć mu w oczy. Odchrząknął i zapytał, czy smakują mu ciasteczka. Harry jeszcze raz przeczytał artykuł. Włamano się do pustej krypty, bo nieco wcześniej tego samego dnia została opróżniona przez właściciela. Hagrid opróż­nił kryptę siedemset trzynaście, jeśli w ogóle można nazwać opróżnieniem zabranie z niej jakiejś paczuszki. A może właśnie tego szukali złodzieje?

Kiedy Harry i Ron wracali do zamku na kolację, kiesze­nie mieli wypchane herbatnikami domowej roboty, których zabrania nie wypadało im odmówić. Harry pomyślał, że jeszcze żadna lekcja nie dała mu tyle do myślenia, co ta herbatka u Hagrida. Czyżby Hagrid zdążył zabrać paczkę we właściwym czasie? Komu ją oddał? I czy Hagrid wiedział coś o profesorze Snapie, czego nie chciał powiedzieć Harry’emu?