Pojedynek o północy

 

Harry nigdy nie sądził, że spotka chłopca, którego znie­nawidzi bardziej od Dudleya, ale zmienił zdanie, kiedy poznał Draco Malfoya. Pierwszoroczni Gryfoni mieli jed­nak razem ze Ślizgonami tylko lekcje eliksirów, więc nie był zbyt często narażony na jego towarzystwo. Tak przynaj­mniej było do dnia, w którym zobaczyli w swoim pokoju wspólnym na tablicy ogłoszeń komunikat powiadamiający ich, że od czwartku zaczną się lekcje latania i że Gryfoni będą je odbywać razem ze Ślizgonami. Wszyscy jęknęli.

- No tak - stwierdził ponuro Harry. - Zawsze o tym marzyłem. Żeby siedząc okrakiem na kiju od szczotki, zrobić z siebie głupca przed Malfoyem.

A z taką niecierpliwością wyczekiwał lekcji latania!

- A skąd wiesz, że zrobisz z siebie głupca? - zapytał rozsądnie Ron. - Wiem, że Malfoy wciąż opowiada, jaki to jest dobry w quidditchu, ale założę się, że to tylko puste przechwałki.

Malfoy istotnie wciąż mówił o lataniu. Uskarżał się głoś­no, że pierwszoroczniacy nigdy nie zasilają reprezentacji domów w quidditchu i opowiadał o sobie długie historie, które zawsze kończyły się jego udaną ucieczką przed heli­kopterami mugoli. Ale nie tylko on: Seamus Finnigan twierdził, że całe dzieciństwo spędził, wałęsając się na miotle po okolicy. Nawet Ron opowiadał każdemu, kto zechciał go wysłuchać, jak lecąc na starej miotle Charliego, o mało nie wpadł na jakiś szybowiec. Wszyscy, którzy pochodzili z ro­dzin czarodziejskich, nieustannie rozmawiali o quidditchu. Ron zdążył już pokłócić się z Deanem Thomasem o piłkę nożną. Nie mógł zrozumieć, jak można się podniecać grą, w której jest tylko jedna piłka, a graczom nie pozwala się latać. Harry przyłapał kiedyś Rona na nakłuwaniu cyr­klem plakatu Deana, przedstawiającego drużynę West Ham w akcji; Ron twierdził, że chciał po prostu zmusić piłkarzy do ruszenia się z miejsca.

Neville jeszcze nigdy nie siedział na kiju, ponieważ babka nie pozwalała mu się zbliżać do żadnej miotły. Harry uważał w duchu, że miała ku temu powody, bo Neville i tak miewał mnóstwo różnych wypadków, nawet nie odrywając stóp od ziemi.

Hermiona Granger również bardzo się denerwowała la­taniem. Tego nie mogła się nauczyć na pamięć z książki, chociaż, rzecz jasna, próbowała. W czwartek, podczas śnia­dania, zanudzała ich mądrymi wskazówkami i radami, za­czerpniętymi z książki Quidditch przez wieki. Neville łowił chciwie każde jej słowo w nadziei, że dowie się czegoś, co mu się przyda, gdy po raz pierwszy dosiądzie miotły, ale wszyscy inni odetchnęli z ulgą, kiedy wykład Hermiony przerwało nadejście poczty.

Od czasu krótkiego liściku od Hagrida Harry nie dostał jeszcze żadnego listu, czego Malfoy nie omieszkał mu wy­tknąć. Sowa Malfoya wciąż mu przynosiła od rodziców paczki ze słodyczami, które otwierał łaskawie przy stole Ślizgonów.

Neville dostał małą paczuszkę od swojej babci. Otworzył ją niecierpliwie i pokazał wszystkim szklaną kulkę, która wyglądała, jakby ją napełniono białym dymem.

- To przypominajka! - wyjaśnił. - Babcia wie, że wciąż o czymś zapominam, a ta kulka daje znać, że czegoś zapomniało się zrobić. Zobaczcie, trzyma się ją mocno... o, tak... i jeśli zrobi się czerwona... - twarz mu się wydłu­żyła, bo przypominajka nagle zmieniła barwę na szkarłatną - ...to znaczy, że o czymś się zapomniało...

Neville próbował sobie przypomnieć, o czym zapomniał, kiedy Draco Malfoy, który właśnie przechodził koło ich stołu, wyrwał mu kulkę z ręki.

Harry i Ron zerwali się na nogi. Już mieli rzucić się na Malfoya, kiedy pojawiła się profesor McGonagall, która zawsze potrafiła dostrzec, że coś się święci.

- Co tu się dzieje?

- Malfoy zabrał mi przypominajkę, pani profesor. Malfoy rzucił mu jadowite spojrzenie i położył kulkę na stole.

- Chciałem tylko zobaczyć - powiedział i odszedł, a za nim, jak cienie, ruszyli Crabbe i Goyle.

 

Tego popołudnia, o trzeciej trzydzieści, Harry, Ron i inni Gryfoni zebrali się na wielkim trawniku przed zamkiem, aby odbyć pierwszą lekcję latania. Był słoneczny dzień, lekki wietrzyk mierzwił trawę pod ich stopami, kiedy schodzili łagodnym zboczem ku gładkiej, płaskiej łące, za którą ma­jaczyła ciemna linia Zakazanego Lasu.

Ślizgoni już tam byli, a na ziemi leżało w równym rzędzie dwadzieścia mioteł. Harry słyszał, jak Fred i George

Weasleyowie wybrzydzają na szkolne miotły, twierdząc, że niektóre z nich wpadają w wibracje, jeśli poleci się za wyso­ko, albo ściągają w lewo.

Pojawiła się ich nauczycielka, pani Hooch. Miała krótkie, szare włosy i żółte oczy jastrzębia.

- Na co czekacie? - przywitała ich opryskliwie. - Niech każdy stanie przy miotle. No, dalej, nie ociągać się!

Harry zerknął w dół na swoją miotłę. Wyglądała na starą; niektóre witki sterczały pod dziwnymi kątami.

- Wyciągnąć prawą rękę nad miotłą - zawołała pa­ni Hooch - i powiedzieć „Do mnie!"

- DO MNIE! - wrzasnęli wszyscy.

Miotła Harry’ego natychmiast podskoczyła do jego ręki, ale był jednym z niewielu, którym to się udało. Miotła Hermiony Granger potoczyła się po trawie, a miotła Neville’a ani drgnęła. Harry pomyślał, że może miotły, tak jak konie, wyczuwają, kiedy ktoś się boi; w głosie Neville’a wyczuwało się lekkie drżenie, po którym można było wyraźnie poznać, że wolałby nie odrywać stóp od ziemi.

Pani Hooch pokazała im, jak dosiąść miotły, żeby się z niej nie ześliznąć, a następnie przeszła wzdłuż szeregów, poprawiając pozycje i chwyty. Harry i Ron ucieszyli się, kiedy powiedziała Malfoyowi, że źle to robi.

- Uwaga! Kiedy usłyszycie gwizdek, odepchniecie się mocno nogami od ziemi! Utrzymujcie miotły w równowa­dze, wznieście się na kilka stóp i lądujcie, wychylając się lekko do przodu. Na mój gwizdek... trzy... dwa...

Neville, zbyt przerażony perspektywą oderwania się od ziemi, poszybował w powietrze, zanim pani Hooch przy­tknęła gwizdek do warg.

- Wracaj! - krzyknęła, ale Neville leciał prosto w górę jak korek wystrzelony z butelki... dwanaście stóp... dwadzieścia stóp. Harry zobaczył jego białą twarz, przera­żone spojrzenie wbite w uciekającą ziemię, otwarte usta, przechylenie tułowia w jedną stronę, w drugą, i...

ŁUP! Rozległo się głuche, nieprzyjemne łupnięcie i Neville leżał już w trawie jak worek kartofli. Jego miotła nadal wznosiła się w górę, potem skręciła leniwie ku Zakazanemu Lasowi i znikła im z oczu.

Pani Hooch pochylała się nad chłopcem blada jak on.

- Złamany nadgarstek - mruknęła. - No, chłop­cze... nic ci nie będzie, wstawaj.

Wyprostowała się i zwróciła do całej klasy.

- Zabieram tego chłopca do skrzydła szpitalnego. Niech nikt nie waży się ruszyć z miejsca, zanim nie wrócę! Wystarczy, że któreś z was dotknie miotły, a wyleci z Hogwartu, zanim zdąży wypowiedzieć „quidditch". No, chodź, kochaneczku.

Neville, ze łzami na policzkach, ściskając się za nadgar­stek, powlókł się przez trawę, objęty jej ramieniem.

Gdy tylko się oddalili, Malfoy wybuchnął głośnym śmie­chem.

- Widzieliście jego twarz? Jak kawał białej plasteliny! Ślizgoni uznali to za świetny dowcip.

- Zamknij się, Malfoy - warknęła Parvati Patii.

- Co, bronisz Longbottoma? - zapytała kpiącym tonem Pansy Parkinson, jedna ze ślizgońskich dziewczyn. - Nigdy bym nie pomyślała, Parvati, że lubisz takie małe, tłuste, rozmazane maluchy.

- Zobaczcie! - krzyknął Malfoy, podbiegając i pod­nosząc coś z trawy. - To ta głupia zabawka, którą mu przysłała babcia.

W jego ręku błysnęła przypominajka.

- Oddaj to, Malfoy - powiedział cicho Harry. Wszys­cy zamilkli.

Malfoy uśmiechnął się drwiąco.

- Chyba ją tutaj gdzieś zostawię, żeby Longbottom mógł ją znaleźć... Na przykład... na drzewie.

- Oddaj ją! - ryknął Harry, ale Malfoy wskoczył na swoją miotłę i odbił się od ziemi. Nie kłamał, naprawdę umiał latać, i to całkiem nieźle. Podleciał aż do korony wielkiego dębu i zawołał:

- No, Potter, weź ją sobie! Harry chwycił miotłę.

- Nie! - krzyknęła Hermiona Granger. - Pani Hooch mówiła, żebyśmy się nie ruszali z miejsca... Wszyscy będziemy mieli przez ciebie kłopoty!

Harry nie dbał o to. Krew pulsowała mu głośno w uszach. Dosiadł miotły i odepchnął się mocno od ziemi. Wystrzelił w powietrze jak pocisk; pęd rozwiał mu włosy, a szata łopotała za nim jak żagiel. Poczuł gwałtowny przy­pływ dzikiej radości - uświadomił sobie, że robi coś, cze­go nigdy się nie uczył, że to bardzo łatwe i... cudowne. Zadarł lekko kij, żeby wznieść się jeszcze wyżej, a z ziemi usłyszał podniecone wrzaski dziewczyn i donośny okrzyk podziwu Rona.

Zakręcił ostro, ustawiając się przodem do Malfoy a. Mal­foy miał dość głupi wyraz twarzy.

- Oddaj ją - zawołał Harry - albo zrzucę cię z miotły!

- Tak? - odpowiedział Malfoy, starając się drwiąco uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wyszło.

W jakiś sposób Harry wiedział, co zrobić. Wychylił się do przodu, zacisnął obie dłonie na kiju i wystrzelił ku Malfoyowi jak oszczep. Malfoy w ostatniej chwili usunął mu się z drogi; Harry zakręcił ostro w miejscu i zatrzymał miotłę. Z dołu doleciały oklaski.

- Nie ma tu twoich goryli, Malfoy, nikt cię nie obroni! Zaraz skręcisz kark! - zawołał Harry. Najwyraźniej do Malfoya też to dotarło.

- Więc złap ją, jeśli potrafisz! - krzyknął i cisnął szklaną kulkę wysoko w powietrze, a sam poszybował ku ziemi.

Harry zobaczył - jak na zwolnionym filmie - że kulka wznosi się, zatrzymuje i zaczyna powoli opadać. Po­chylił się, skierował koniec miotły ostro w dół i w następnej chwili poszybował za spadającą kulką z zawrotną szybko­ścią. Powietrze gwizdało mu w uszach, mieszając się z wrzaskami obserwujących to kolegów... wyciągnął rękę... schwycił kulkę zaledwie o stopę nad ziemią, poderwał miot­łę i wylądował miękko na trawie, z przypominajką w ręku.

- HARRY POTTER!

Serce zabiło mu jeszcze szybciej niż przed chwilą, kiedy nurkował w powietrzu. Zobaczył biegnącą ku nim profesor McGonagall. Stanął na nogach, drżąc ze strachu.

- Jeszcze nigdy... póki jestem w Hogwarcie... - Pro­fesor McGonagall miała wyraźnie trudności z mówieniem, a jej okulary płonęły niepokojącym blaskiem. - Jak śmia­łeś. .. mogłeś sobie skręcić kark...

- To nie jego wina, pani profesor...

- Cicho bądź, Patii...

- Ale Malfoy...

- Dosyć, panie Weasley! Potter, za mną.

Harry zdążył dostrzec triumfalne uśmiechy na twarzach Malfoya, Crabbe’a i Goyle’a i ruszył za profesor McGona­gall, zmierzającą wielkimi krokami do zamku. Wiedział, że za chwilę wyleci ze szkoły. Chciał coś powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, ale nie mógł wydobyć głosu. Profesor McGonagall szła, nie oglądając się na niego, a szła tak szybko, że musiał biec, żeby dotrzymać jej kroku. No i po wszystkim. Nie wytrwał nawet dwóch tygodni. Za dziesięć minut będzie już spakowany. Co powiedzą Dursleyowie, jak go zobaczą na progu domu?

Wspięli się po schodach wejściowych, potem po marmu­rowych wewnętrznych, a profesor McGonagall nie odezwa­ła się do niego ani jednym słowem. Otwierała z trzaskiem drzwi i mijała korytarz za korytarzem, a Harry biegł za nią truchtem, pogrążony w czarnych myślach. Może prowadzi go do Dumbledore’a? Pomyślał o Hagridzie: jego też wy­rzucili, ale pozwolili mu zostać i zrobili gajowym. Może mógłby być jego pomocnikiem? Poczuł niemiły ucisk w brzuchu, gdy sobie to wyobraził: Ron i inni zostają cza­rodziejami, a on włóczy się po parku, nosząc torbę za Hagridem.

Profesor McGonagall zatrzymała się przy drzwiach jed­nej z klas. Otworzyła drzwi i zajrzała do środka.

- Przepraszam, profesorze Flitwick, czy mogę na chwi­lę zabrać Wooda?

Wood? A co to takiego? Może jakieś narzędzie do chłosty?

Ale Wood okazał się osobą - tęgim młodzieńcem z piątego roku, który wyszedł z klasy profesora Flitwicka z niepewną miną.

- Obaj za mną - rzuciła profesor McGonagall, więc pomaszerowali za nią korytarzem. Wood przyglądał się Harry’emu z ciekawością.

- Tutaj. - Wprowadziła ich do jakiejś klasy, zupeł­nie pustej, jeśli nie liczyć Irytka, który wypisywał na tablicy sprośne słowa.

- Iryt, wynocha! - warknęła.

Irytek wrzucił kredę do blaszanego kosza na śmieci, robiąc przy tym sporo hałasu, i wyszedł z klasy, głośno przeklinając. Profesor McGonagall zatrzasnęła za nim drzwi i odwróciła się do dwóch chłopców.

- Potter, to jest Oliver Wood. Wood... znalazłam ci szukającego.

Wood cały się rozpromienił.

- Poważnie, pani profesor?

- Absolutnie. Ten chłopiec to urodzony szukający. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie widziałam. Potter, pierw­szy raz siedziałeś na miotle?

Harry kiwnął głową w milczeniu. Nie miał zielonego pojęcia, o co chodzi, ale wszystko wskazywało na to, że nie wyrzucają go ze szkoły. Powoli odzyskiwał czucie w nogach.

- Złapał małą kulkę, nurkując za nią z wysokości pięć­dziesięciu stóp - oznajmiła profesor McGonagall. - I nawet się nie zadrasnął. Nawet Charlie Weasley nie doko­nałby czegoś takiego.

Wood wyglądał teraz tak, jakby nagle ziściły się wszyst­kie jego marzenia.

- Potter, widziałeś już mecz quidditcha? - zapytał podnieconym tonem.

- Wood jest kapitanem drużyny Gryfonów - wy­jaśniła profesor McGonagall.

- Zbudowany jak należy - rzekł Wood, obchodząc Harry’ego i przyglądając mu się uważnie. - Lekki... szybki... trzeba będzie dać mu przyzwoitą miotłę, pani profesor... Myślę, że Nimbusa Dwa Tysiące albo Siódemkę Zmiatacza.

- Porozmawiam z profesorem Dumbledore’em i zoba­czymy, czy da się trochę nagiąć przepisy. Musimy mieć o wiele lepszą drużynę niż w zeszłym roku. W ostatnim meczu Ślizgoni po prostu nas zmiażdżyli, przez parę tygodni nie mogłam spojrzeć Severusowi Snape'owi w oczy...

Spojrzała surowo na Harry’ego znad okularów.

- Tylko żebyś mi się wziął ostro za trenowanie, Potter, bo mogę jeszcze zastanowić się nad karą za ten wybryk.

A potem nagle uśmiechnęła się.

- Twój ojciec byłby z ciebie dumny - powiedziała.

- Sam był znakomitym graczem.

 

- Żartujesz.

Siedzieli przy obiedzie. Harry kończył opowiadać Ronowi, co się stało, kiedy profesor McGonagall zaprowadziła go do zamku. Ron podnosił właśnie do ust widelec z kawałkiem steku, ale zapomniał o tym i ręka zamarła mu w powietrzu.

- Szukający? Daj spokój, pierwszoroczniacy nigdy... Słuchaj, byłbyś chyba najmłodszym graczem w...

- ...w tym stuleciu - skończył Harry, wkładając sobie do ust kawał strudla. Po tych wszystkich przejściach był wściekle głodny. - Wood mi powiedział.

Ron był tak wstrząśnięty, że po prostu siedział i gapił się na Harry’ego.

- W przyszłym tygodniu zaczynam trenować - oznajmił Harry. - Tylko nie mów nikomu. Wood chce utrzymać to w tajemnicy.

Weszli Fred i George Weasleyowie, zobaczyli Harry’ego i natychmiast do niego podeszli.

- Dobra robota - powiedział cicho George. - Wood nam powiedział. My też jesteśmy w drużynie... jako napastnicy.

- Mówię wam, w tym roku zdobywamy puchar - powiedział Fred. - Straciliśmy go, kiedy odszedł Charlie, ale w tym roku będziemy mieć super drużynę. Musisz być naprawdę dobry, Harry, Wood aż podskakiwał, jak nam o tym mówił.

- No dobra, idziemy. Lee Jordan twierdzi, że znalazł nowe tajne wyjście ze szkoły.

- Założę się, że chodzi mu o to samo, które znaleźliśmy rok temu. Wiesz, to za posągiem Grzegorza Przymilnego.

Zaledwie odeszli, gdy pojawił się ktoś o wiele mniej pożądany: Malfoy w towarzystwie swoich goryli.

- Co, zjadłeś już swój ostatni obiadek, Potter? O której masz pociąg powrotny do świata mugoli?

- Widzę, że teraz, na ziemi i w towarzystwie swoich małych koleżków, wróciła ci odwaga - odpowiedział chłodno Harry.

Oczywiście o Crabbie i Goyle’u wszystko można było powiedzieć, tylko nie że są mali, ale za stołem nauczyciel­skim siedziało mnóstwo osób i trójka Ślizgonów mogła tylko zaciskać pięści i rzucać wściekłe spojrzenia.

- Mogę w każdej chwili sam się z tobą zmierzyć - powiedział Malfoy. - Dziś w nocy, jeśli chcesz. Pojedy­nek czarodziejów. Tylko różdżki, bez kontaktu. Co jest? Nigdy nie słyszałeś o pojedynku czarodziejów?

- Pewnie, że słyszał - powiedział Ron, odwracając się do niego. - Ja jestem jego sekundantem, a kto jest twoim?

Malfoy zmierzył wzrokiem Crabbe’a, a potem Goyle'a.

- Crabbe - oświadczył. - O północy, pasuje wam? Spotkamy się w Izbie Pamięci, zawsze jest otwarta.

Kiedy Malfoy odszedł, Ron i Harry wymienili spojrzenia.

- Ron, co to jest pojedynek czarodziejów? - zapytał Harry. - I o co chodzi z tym sekundantem?

- No... sekundant zastępuje walczącego, jeśli ten po­legnie - odpowiedział Ron, zabierając się do swojego zi­mnego już strudla. Zerknął na Harry’ego i dodał szybko - Ale ludzie giną tylko w prawdziwych pojedynkach, no wiesz, z prawdziwymi czarodziejami. Ty i Malfoy możecie najwyżej strzelić w siebie paroma iskrami. Przecież żaden z was nie zna się na magii na tyle, by zrobić drugiemu krzywdę. W każdym razie na pewno myślał, że nie przyj­miesz wyzwania.

- A co będzie, jeśli machnę różdżką i nic się nie stanie?

- Ja wiem? Może ją rzucisz i rąbniesz go w nos - zaproponował Ron.

- Przepraszam.

Obaj spojrzeli w górę i zobaczyli Hermionę Granger.

- Czy już nie można zjeść spokojnie obiadu? - za­pytał Ron.

Hermiona zlekceważyła go i zwróciła się do Harry’ego.

- Niechcący usłyszałam, o czym rozmawiałeś z Malfoyem...

- Założę się, że bardzo chcący - mruknął Ron.

- ...i chcę ci przypomnieć, że nie możesz chodzić po szkole w nocy, sam pomyśl, ile punktów straci przez ciebie Gryffindor, jak cię złapią, a złapią na pewno. To naprawdę bardzo egoistyczna postawa.

- A ty naprawdę nie powinnaś się wtrącać w bardzo nie swoje sprawy - odpowiedział Harry.

- Do widzenia - dodał Ron.

 

Mimo wszystko trudno to nazwać w pełni szczęśliwym zakończeniem tego obfitującego w wydarzenia dnia, myślał Harry, wsłuchując się w równe oddechy Deana i Seamusa (Neville został w skrzydle szpitalnym). Ron przez cały wie­czór udzielał mu rad w rodzaju: „Jak spróbuje rzucić jakieś zaklęcie, lepiej zrób unik, bo nie pamiętam, jak się je blo­kuje”. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zostaną przy­łapani przez Filcha albo Panią Norris i Harry czuł, że sam kusi los, łamiąc kolejny punkt regulaminu szkolnego w jed­nym dniu. Z drugiej strony, widział wciąż w ciemności drwiący uśmiech Malfoya, a nadarzała się rzadka szansa, by zmierzyć się z nim twarzą w twarz. Nie mógł jej zmar­nować.

- Pół do dwunastej - mruknął w końcu Ron. - Trzeba iść.

Założyli szlafroki, wzięli różdżki i wymknęli się z dormitorium. Zeszli spiralnymi schodami na dół, do pokoju wspól­nego. Na kominku jeszcze się żarzyło kilka węgielków, a ich słaby blask zamieniał fotele w ciemne, przygarbione posta­cie gnomów. Byli już prawie przy dziurze za portretem, kiedy z najbliższego fotela odezwał się głos:

- Nie mogę uwierzyć, że jednak to robisz, Harry. Błysnął płomyk lampy. Hermiona Granger, w różowej koszuli nocnej, patrzyła na nich z wyrzutem.

- To ty! - syknął Ron zduszonym głosem. - Wracaj do łóżka!

- Już chciałam powiedzieć twojemu bratu, Percy’emu, jest prefektem i na pewno by was powstrzymał.

Harry nie mógł uwierzyć, że ktoś może być tak wścibski i namolny.

- Idziemy - powiedział Ron. Nacisnął portret Gru­bej Damy i przelazł przez dziurę w obrazie.

Hermiony nie można było jednak pozbyć się tak łatwo. Przelazła przez otwór za Ronem, sycząc na nich jak roz­wścieczona gęś.

- Myślicie tylko o sobie, może byście pomyśleli o Gryffindorze... nie chcę, żeby Slytherin zdobył Puchar Domów, a przez was stracimy wszystkie punkty, które zdobyłam u McGonagall za zaklęcia świetlne...

- Zjeżdżaj.

- Dobra, ale pamiętajcie, że was ostrzegłam, po prostu przypomnijcie sobie o tym, jak będziecie jutro siedzieć w pociągu... naprawdę, jesteście tacy...

Nie dowiedzieli się jednak, jacy są. Hermiona odwróciła się w stronę portretu Grubej Damy, żeby wyjść z powrotem i stwierdziła, że patrzy na puste płótno. Gruba Dama wy­brała się z jakąś nocną wizytą i Hermiona została uwięziona w wieży Gryffindoru.

- No i co mam teraz zrobić? - zapytała piskliwym głosem.

- To już twój problem - odpowiedział Ron. - My musimy iść, bo się spóźnimy.

Nie zdążyli dojść do końca korytarza, kiedy ich dogoniła.

- Idę z wami - oznajmiła.

- Nie idziesz.

- A co, myślicie, że będę tam stała i czekała na Filcha? Jak nas wszystkich złapie, to powiem prawdę, że próbowa­łam was zatrzymać, a wy to możecie potwierdzić.

- No nie, jesteś naprawdę bezczelna... - powie­dział głośno Ron.

- Zamknijcie się oboje! - szepnął ostro Harry. - Coś słyszałem.

Teraz wszyscy troje usłyszeli jakieś sapanie.

- Pani Norris? - wyszeptał Ron, wpatrując się w ciemność.

To nie była Pani Norris. To był Neville. Leżał, zwinięty w kłębek, na podłodze i spał w najlepsze, ale wzdrygnął się i otworzył oczy, kiedy podeszli bliżej.

- Jak to dobrze, że mnie znaleźliście! Siedzę tu od kilku godzin, zapomniałem nowego hasła i nie mogę wrócić do łóżka.

- Neville, mów ciszej, dobra? Hasło brzmi „Świński ryj”, ale i tak by ci nie pomogło, bo Gruba Dama dokądś sobie poszła.

- Jak tam twoja ręka? - zapytał Harry.

- W porządku - odpowiedział Neville, pokazując im rękę. - Pani Pomfrey nastawiła mi ją w ciągu minuty.

- Dobra... ale słuchaj, Neville, musimy coś załatwić, zobaczymy się później...

- Nie zostawiajcie mnie! - zawołał Neville zduszo­nym głosem, zrywając się na równe nogi. - Nie zostanę tu sam... Krwawy Baron przechodził już dwa razy.

Ron zerknął na zegarek i popatrzył ze złością najpierw na Hermionę, a potem na Neville’a.

- Słuchajcie, jeśli wpadniemy przez któreś z was, nie spocznę, dopóki nie nauczę się tej Klątwy Upiorów, o której mówił nam Quirrell, i użyję jej wobec was.

Hermiona już otworzyła usta, prawdopodobnie chcąc Ronowi powiedzieć, jak się używa Klątwy Upiorów, ale Harry syknął na nią, by milczała, i wszyscy czworo ruszyli naprzód.

Przemykali się korytarzami pociętymi pasmami księży­cowego blasku sączącego się z wysokich okien. Za każdym zakrętem Harry spodziewał się wpaść na Filcha albo Panią Norris, ale mieli szczęście. Wbiegli po schodach na trzecie piętro i na palcach weszli do Izby Pamięci.

Malfoya i Crabbe’a jeszcze nie było. Kryształowe szka­tułki migotały w świetle księżyca. Puchary, tarcze, talerze i statuetki pobłyskiwały srebrem i złotem w ciemności. Przywarli do ściany, wpatrując się raz w jedne, raz w drugie drzwi po obu stronach sali. Harry wyjął różdżkę na wypa­dek, gdyby Malfoy nagle wbiegł i od razu zaczął pojedynek. Minuty pełzły powoli.

- Spóźnia się, może stchórzył - szepnął Ron.

Nagle z sąsiedniego pokoju dobiegł jakiś odgłos. Wszys­cy podskoczyli. Harry już podniósł różdżkę, gdy usłyszeli czyjś głos - i nie był to głos Malfoya.

- Rozejrzyj się, moja kochana, mogą siedzieć gdzieś w ciemnym kącie.

To był Filch, a przemawiał do Pani Norris. Ogarnięty paniką Harry machnął na resztę i zaczął się skradać do drzwi, byle dalej od głosu Filcha. Ledwo szata Neville’a zniknęła za drzwiami, kiedy usłyszeli, że Filch wchodzi do

Izby Pamięci.

- Muszą tu gdzieś być - rozległ się jego głos. - Pewno się ukrywają.

- Tędy! - szepnął Harry i ruszyli długą galerią, ob­stawioną zbrojami. Filch był coraz bliżej. Neville nagle wydał z siebie zduszony pisk i zaczął biec, potknął się, złapał Harry’ego wpół i obaj wpadli prosto na stojącą zbroję.

Łoskot był tak straszny, że wystarczył, by obudzić cały zamek.

- BIEGIEM! - ryknął Harry i cała czwórka pogna­ła, nie oglądając się za siebie. Przelecieli przez wejście do galerii i popędzili korytarzami, Harry na przedzie, nie mając zielonego pojęcia, dokąd biegną. Przedarli się przez jakąś tkaninę ścienną, przebiegli przez jakieś tajne przejście, o którego istnieniu dotąd nie wiedzieli, i wyszli tuż obok pracowni zaklęć - a więc w zupełnie innej części zamku.

- Chyba go zgubiliśmy - wysapał Harry, opierając się o zimną ścianę i ocierając czoło. Neville, zgięty w pół, rzęził i pluł.

- Mówiłam... mówiłam - wy dyszała Hermiona, przyciskając rękę do piersi. - Mówiłam...

- Musimy jakoś wrócić do naszej wieży - powie­dział Ron - a im szybciej, tym lepiej.

- Malfoy zrobił z ciebie balona. - Hermiona zwró­ciła się do Harry’ego. - Chyba to do ciebie dotarło, co? W ogóle nie miał zamiaru pojedynkować się z tobą... Filch wiedział, że coś ma być w Izbie Pamięci... To Malfoy musiał dać mu cynk.

Harry pomyślał, że to bardzo prawdopodobne, ale nie zamierzał przyznać jej racji.

- Idziemy.

Ale nie było to takie proste. Przeszli zaledwie z tuzin kroków, kiedy szczęknęła klamka i coś wystrzeliło z klasy prosto na nich.

Był to Irytek. Na ich widok zakwiczał z radości.

- Zamknij się, Irytku... naprawdę... przez ciebie wy­lecimy ze szkoły. Irytek zacmokał.

- Spacerujemy sobie po nocy, co? Tiu-tiu-tiu, malu­chy, nie wolno, nie... Niegrzeczne maluszki, złapią was za uszki.

- Tylko wtedy, jak nas wydasz. Irytku, prosimy...

- Powinienem powiedzieć Filchowi - oświadczył Irytek niewinnym głosem, a w jego oczach płonęła czysta podłość. - Sami wiecie, że to dla waszego dobra.

- Zjeżdżaj! - warknął Ron i zamachnął się na niego. Był to poważny błąd.

- UCZNIOWIE NIE ŚPIĄ! UCZNIOWIE NIE ŚPIĄ I SĄ NA KORYTARZU PRZY PRACOWNI ZAKLĘĆ!

Zanurkowali pod Irytkiem i puścili się biegiem do drzwi na końcu korytarza. Były zamknięte na amen.

- To już koniec! - jęknął Ron, napierając na drzwi. - Jesteśmy ugotowani! To koniec! Usłyszeli kroki nadbiegającego Filcha.

- Och, odejdźcie, szybko! - krzyknęła Hermiona.

Wyrwała Harry’emu różdżkę z ręki, stuknęła nią w za­mek i szepnęła:

- Alohomora!

Zamek szczęknął i drzwi same się otworzyły. Przebiegli przez nie i zatrzasnęli za sobą, a potem przyłożyli do nich uszy, nasłuchując.

- Którędy poszli, Irytku? - rozległ się głos Filcha.

- No, szybciej, mów!

- Powiedz: „proszę".

- Nie przekomarzaj się ze mną, tylko gadaj, którędy poszli!

- Powiem ci to, jak powiesz: „proszę" - odrzekł Iry­tek swoim nudnym, śpiewnym głosem.

- No dobrze... proszę.

- TO! Ha-ha-haaaa! Przecież ci powiedziałem, że po­wiem ci TO! Ha-ha! Ha-ha-haaaaa!

Usłyszeli oddalające się kroki i soczyste przekleństwa

Filcha.

- On myśli, że drzwi są zamknięte - wyszeptał Harry.

- Chyba nam się uda... odczep się, Neville! - Neville od minuty ciągnął go za rękaw szlafroka. - No co?

Harry odwrócił się i bardzo wyraźnie zobaczył CO. Przez chwilę nie był pewien, czy to nie koszmar senny - tego już było po prostu za wiele, po tym wszystkim, co do tej pory się wydarzyło.

Nie byli w żadnym pokoju, w żadnej komnacie czy klasie. Byli w korytarzu. W zakazanym korytarzu na trze­cim piętrze. I teraz już wiedzieli, dlaczego jest zakazany.

Patrzyli prosto w ślepia monstrualnego psa - psa, który wypełniał całą przestrzeń między sufitem a podłogą. Pies miał trzy głowy. Trzy pary wytrzeszczonych, wściekłych oczu, trzy nosy, dygocące i marszczące się w ich stronę, trzy potworne pyski o żółtych kłach, z których wisiały strąki śliny.

Stał nieruchomo, wpatrując się w nich sześcioma oczami, i Harry zrozumiał, że jedyną przyczyną, dla której jeszcze żyli, było zaskoczenie ich nagłym pojawieniem się za tymi drzwiami, ale to zaskoczenie już mijało, co można było poznać po narastającym głuchym warczeniu.

Harry wymacał klamkę - mając do wyboru pewną śmierć i Filcha, wybrał Filcha.

Rzucili się do tyłu, Harry zatrzasnął drzwi, a potem popędzili - prawie polecieli jak na miotłach - mrocz­nym korytarzem. Filch musiał odejść, żeby szukać ich gdzie indziej, bo nigdzie go nie było, ale i tak w ogóle o to nie dbali - chcieli tylko być jak najdalej trójgłowego potwo­ra. Nie zatrzymali się, póki nie dobiegli do portretu Grubej Damy na siódmym piętrze.

- A gdzie wy, na miłość boską, byliście? - zapytała, patrząc na ich szlafroki, ledwo trzymające się na ramionach, i różowe, spocone twarze,

- Nieważne... świński ryj, świński ryj - wy dyszał Harry, a portret wysunął się do przodu. Przeleźli przez dziurę do pokoju wspólnego i padli, rozdygotani, na fotele.

- Co oni sobie myślą, trzymając coś takiego w szkole? - odezwał się w końcu Ron. - W ciasnym korytarzu? Ten pies potrzebuje jakiegoś wybiegu.

Hermiona odzyskała już oddech i zły humor.

- Nie macie oczu? - warknęła. - Nie widzieliście, na czym on stał?

- Może na podłodze? - zapytał drwiąco Harry. - Nie patrzyłem mu pod łapy, byłem zajęty jego głowami.

- Nie, nie na podłodze. Stał na jakiejś klapie. Naj­wyraźniej czegoś pilnuje.

Wstała, obrzucając ich wściekłym spojrzeniem.

- Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni. Mogliśmy wszyscy zginąć... albo zostać wyrzuceni ze szkoły. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, pójdę do łóżka.

Ron spojrzał na nią, usta miał otwarte.

- Nie, nie mamy nic przeciwko temu. A może uwa­żasz, że ciągnęliśmy cię siłą, a ty się bardzo opierałaś, co?

Ale słowa Hermiony nie dawały Harry’emu spokoju nawet, kiedy położył się do łóżka. Pies czegoś strzegł... Co to mówił Hagrid? Gringott to najbezpieczniejsze miejsce na świecie, jeśli chce się coś ukryć... może tylko Hogwart jest bezpieczniejszy...

Wyglądało na to, że Harry odkrył, gdzie jest teraz owi­nięta brązowym papierem paczka z krypty siedemset trzynaście.