Człowiek o dwóch twarzach

Był to Quirrell. - To pan? l - krzyknął Harry zduszonym głosem. Quirrell uśmiechnął się.

- Tak, to ja - powiedział spokojnie. - Zastana­wiałem się, czy spotkamy się tutaj, Harry Potterze.

- A ja myślałem, że... Snape...

- Severus? - Quirrell roześmiał się, ale tym razem nie był to jego zwykły nerwowy chichot, ale krótki, zimny i ostry śmiech. - Tak, Severus wygląda na takiego, pra­wda? Nieźle mieć takiego Severusa, który krąży po szkole jak wyrośnięty nietoperz. Kto by mógł podejrzewać tego b-b-biednego j-j-jąkałę, p-profesora Quirrella?

Harry nie mógł w to uwierzyć. To nie może być prawda, to jakiś podstęp albo żart.

- Ale Snape próbował mnie zabić!

- Nie, nie. To ja próbowałem cię zabić. Twoja przyja­ciółka, panna Granger, zupełnie przypadkowo wpadła na mnie, kiedy biegła, żeby podpalić Snape'owi szatę. No wiesz, na tym meczu quidditcha. Przerwała mój kontakt wzrokowy z tobą. A już tak niewiele brakowało! Jeszcze parę sekund, a strąciłbym cię z miotły. Udałoby mi się to wcześniej, gdyby Snape nie mruczał przeciwzaklęć, żeby cię uratować.

- Snape próbował mnie uratować^

- Oczywiście - powiedział Quirrell chłodnym to­nem. - A jak myślisz, dlaczego chciał sędziować w następ­nym meczu? Tylko dlatego, żeby się upewnić, że nie zrobię tego po raz drugi. Śmieszne, doprawdy... I tak bym nic nie zrobił, bo na widowni był Dumbledore. A wszyscy inni nauczyciele myśleli, że Snape chce odebrać Gryfonom zwy­cięstwo! Nie przysporzyło mu to popularności... I po co to całe marnotrawstwo czasu, skoro i tak zabiję cię tej nocy? Quirrell strzelił palcami. W powietrzu pojawiły się grube sznury, które oplotły całe ciało Harry’ego.

- Jesteś za bardzo wścibski, Potter. Tacy długo nie pożyją. I po co włóczyłeś się po szkole w Noc Duchów? Musiałeś mnie zobaczyć na trzecim piętrze?

- To pan wpuścił tego trolla?

- Oczywiście. Trolle to moja specjalność. Chyba wi­działeś, jak urządziłem tego tam, w komnacie? Niestety, kiedy wszyscy biegali jak opętani po całym zamku, szukając trolla, Snape, który już zaczął mnie podejrzewać, poszedł prosto na trzecie piętro i przeszkodził trollowi zatłuc cię na śmierć. No i ten głupi trójgłowy pies... Nie udało mu się odgryźć Snape'owi nogi, a powinien to zrobić gładko. A teraz, Potter, siedź spokojnie. Muszę najpierw zbadać to interesujące zwierciadło.

Dopiero teraz Harry spostrzegł, co znajduje się za Quirrellem. Było to Zwierciadło Ain Eingarp.

- To lustro jest kluczem do odnalezienia Kamienia - mruknął Quirrell, przyglądając się uważnie ramie zwierciadła. - Ze też ten Dumbledore coś takiego wymyślił... No, ale nasz kochany dyrektor jest w Londynie... Kiedy wróci, ja będę już daleko.

Jedyne, co przyszło Harry’emu do głowy, to odwrócenie uwagi Quirrella od zwierciadła.

- Widziałem ciebie i Snape’a w puszczy - wybeł­kotał.

- Zgadza się - rzekł beztrosko Quirrell, obchodząc lustro, by przyjrzeć się, co jest z tyłu. – Śledził mnie, próbując odkryć, jak daleko się posunąłem. Przez cały czas mnie podejrzewał. Chciał mnie nastraszyć... Mnie, który ma po swojej stronie lorda Voldemorta!...

Wyszedł zza lustra i wpatrzył się w nie pożądliwym wzrokiem.

- Widzę Kamień... przekazuję go mojemu panu i mi­strzowi... ale gdzie on jest?

Harry natężył wszystkie mięśnie, ale sznury nie puszcza­ły. Musi odwrócić uwagę Quirella od lustra... Quirrell nie może się skupić...

- Ale przecież Snape sprawiał wrażenie, że mnie nie­nawidzi.

- Och, tak... Trudno powiedzieć, by darzył cię sympa­tią. Był w Hogwarcie razem z twoim ojcem, nie wiedziałeś o tym? Nie znosili się. No, ale nigdy nie życzył ci śmierci.

- Parę dni temu słyszałem, jak pan szlocha ze stra­chu... myślałem, że Snape panu grozi...

Po raz pierwszy przez twarz Quirrella przemknął cień strachu.

- Czasami - powiedział - posłuszeństwo mojemu panu i mistrzowi sprawia mi... ee... pewną trudność... To wielki czarodziej, a ja jestem słaby i...

- To znaczy, że to on był z panem w tej pustej klasie?

- On jest ze mną wszędzie - odpowiedział cicho Quirrell. - Spotkałem go, kiedy podróżowałem dookoła świata. Byłem wtedy głupim młokosem, miałem zupełnie śmieszne poglądy na dobro i zło. Lord Voldemort pokazał mi, jak bardzo się myliłem. Nie ma czegoś takiego, jak dobro i zło, jest tylko władza i potęga... I mnóstwo ludzi zbyt słabych, by osiągnąć władzę i potęgę... Od tego czasu służyłem mu wiernie, choć nie była to łatwa służba. Był wobec mnie bezlitosny - tu zadrżał nagle - i chwała mu za to. Błędów łatwo nie wybaczał. Kiedy nie udało mi się wykraść Kamienia z podziemi Gringotta, był bardzo nie­zadowolony. Ukarał mnie... postanowił, że odtąd będzie mnie pilnował...

Harry przestał go słuchać. Przypomniał sobie swoją wy­prawę na ulicę Pokątną... Jak mógł być takim głupcem? Przecież widział tam Quirrella, sam ściskał mu rękę w Dziu­rawym Kotle!

Quirrell zaklął pod nosem.

- Nie rozumiem... Czyżby Kamień był wewnątrz lu­stra? Może powinienem je rozbić?

W głowie Harry’ego trwała rozpaczliwa gonitwa myśli.

W tej chwili pragnę tylko jednego, pomyślał, znaleźć Kamień przed Quirrellem. Więc jeśli spojrzę w lustro, ujrzę siebie, szuka­jącego Kamienia... a to oznacza, że zobaczę, gdzie jest ukryty! Tylko... jak spojrzeć w lustro, żeby Quirrell nie zorientował się, co chcę zrobić?

Spróbował przesunąć się w lewo, dostać się jakoś przed lustro, ale tak, żeby Quirrell tego nie zauważył. Sznury oplatające mu nogi w kostkach były jednak zaciśnięte tak mocno, że zdołał tylko przesunąć się o kilkanaście centyme­trów i przewrócił się. Quirrell nie zwracał na niego uwagi. Wciąż mówił sam do siebie.

- Co to lustro robi? Jak działa? Pomóż mi, mistrzu! I nagle, ku przerażeniu Harry’ego, rozległ się głos, który zdawał się wychodzić z samego Quirrella.

- Użyj chłopca... Użyj chłopca... Quirrell odwrócił się do Harry’ego.

- Tak... Potter... chodź tutaj.

Klasnął w dłonie, a sznury natychmiast opadły. Harry podniósł się.

- Chodź tutaj - powtórzył Quirrell. - Spójrz w lu­stro i powiedz mi, co widzisz.

Harry podszedł do niego.

Muszę kłamać, myślał gorączkowo. Muszę patrzyć w lustro i mówić, że widzę cos innego.

Quirrell stanął tuż za nim. Harry poczuł dziwny zapach, który zdawał się wydobywać z jego turbana. Zamknął oczy, zrobił jeszcze dwa kroki w kierunku lustra i otworzył oczy.

Najpierw ujrzał swoje odbicie, blade i przerażone. Jed­nak w chwilę później odbicie uśmiechnęło się do niego, włożyło rękę do kieszeni i wyjęło czerwony kamień. Potem wyraźnie mrugnęło i włożyło kamień z powrotem do kie­szeni, a kiedy to zrobiło, Harry poczuł, że coś ciężkiego wpadło do jego prawdziwej kieszeni. Trudno mu było w to uwierzyć, ale w jakiś sposób zdobył Kamień Filozoficzny.

- No i co? - zapytał niecierpliwie Quirrell. Harry zebrał w sobie całą odwagę.

- Widzę siebie ściskającego dłoń Dumbledore’a - wymyślił naprędce. - Ja... ja zdobyłem Puchar Domów dla Gryffindoru.

Quirrell znowu zaklął.

- Odejdź - powiedział.

Harry odsunął się na bok i poczuł Kamień na swoim udzie. Czy uda mu się z nim uciec?

Nie zdążył jednak zrobić nawet pięciu kroków, kiedy piskliwy głos przemówił ponownie, choć Quirrell nie poru­szył wargami.

- On kłamie... On kłamie...

- Potter, wracaj! - krzyknął Quirrell. - Powiedz mi prawdę! Co tam zobaczyłeś? Głos znowu przemówił.

- Ja z nim porozmawiam... twarzą w twarz...

- Mistrzu, nie jesteś dość silny!

- Mam dość siły... do tego...

Harry poczuł, jakby diabelskie sidła oplotły mu nogi. Nie mógł poruszyć żadnym mięśniem. Sparaliżowany, pa­trzył, jak Quirrell podnosi ręce i zaczyna rozwijać swój turban. Co to znaczy? Turban spadł na podłogę. Bez niego Quirrell wydał się nagle śmiesznie mały. A potem powoli się odwrócił.

Harry byłby wrzasnął, ale nie mógł wydać żadnego dźwięku. Tam, gdzie powinien być tył głowy Quirrella, ujrzał twarz - najstraszniejszą twarz, jaką widział w życiu. Była kredowobiała, miała okropne czerwone oczy i szparki zamiast nosa, jak wąż.

- Harry Potterze... - wyszeptała twarz. Harry chciał się cofnąć, ale nogi odmówiły mu posłuszeń­stwa.

- Widzisz, co ze mnie zostało? - zapytała twarz. - Zaledwie cień i mgła... Pojawiam się tylko wtedy, gdy mogę wstąpić w czyjeś ciało... ale zawsze byli i są tacy, co użyczają mi swoich serc i umysłów... Krew jednorożca trochę mnie wzmocniła... na parę tygodni... widziałeś, jak Quirrell pił ją dla mnie w puszczy... Lecz kiedy zdobędę Eliksir Życia, stworzę sobie nowe ciało... własne... A teraz... dlaczego nie oddajesz mi Kamienia, który spoczywa w twojej kieszeni?

A więc wiedział. Harry nagle odzyskał czucie w nogach. Cofnął się.

- Nie bądź głupcem - warknęła twarz. - Lepiej uratuj własne życie i przyłącz się do mnie... bo inaczej skończysz tak, jak twoi rodzice... Umarli, błagając mnie o litość...

- KŁAMCA! - krzyknął nagle Harry. Quirrell szedł ku niemu tyłem, tak, aby Voldemort wciąż go widział. Upiorna twarz uśmiechała się szyderczo.

- Jakie to wzruszające... - syknęła. - Zawsze ceni­łem męstwo... Tak, chłopcze, twoi rodzice byli dzielni... Najpierw zabiłem twojego ojca, walczył odważnie do koń­ca... ale twoja matka wcale nie musiała umrzeć... próbo­wała cię ochronić... A teraz oddaj mi Kamień, chyba że chcesz umrzeć na próżno.

- NIGDY!

Harry skoczył ku ognistym drzwiom.

- ŁAP GO! - krzyknął Voldemort i w następnej chwili Harry poczuł na swoim przegubie stalowy uścisk ręki Quirrella. Igła ostrego bólu przeszyła mu czoło i sięgnęła mózgu. Zawył z bólu i z całej siły szarpnął uwięzioną ręką. Ku swojemu zaskoczeniu poczuł, że Quirrell go puścił. Ból w głowie zelżał. Rozejrzał się nieprzytomnie, szukając wzro­kiem Quirrella - ten kulił się w kącie, przyglądając się swoim palcom, które pokryły się bąblami.

- Złap go! ZŁAP GO! - krzyknął Voldemort, a Quirrell rzucił się całym ciężarem na Harry’ego, zbijając go z nóg. Leżąc na posadzce, Harry znowu poczuł uścisk rąk Quirrella, tym razem na szyi, a ból w czole prawie go oślepił, lecz nie na tyle, by nie dostrzegł grymasu bólu na twarzy przeciwnika.

- Mistrzu! - zawył Quirrell - nie mogę go utrzy­mać. .. moje ręce... moje ręce...

I chociaż nadal przygważdżał go do podłogi kolanami, puścił jego szyję i spojrzał na swoje dłonie - jakby popa­rzone do żywej kości i jaśniejące.

- A więc zabij go, głupcze, skończ z nim raz na zawsze! - zaskrzeczał Voldemort.

Quirrell uniósł rękę, by rzucić śmiertelne zaklęcie, lecz Harry instynktownie złapał go obiema dłońmi za twarz...

- Aauuu!

Quirrell stoczył się z niego, a jego twarz również pokryły bąble. Harry zrozumiał: Quirrell nie mógł znieść dotyku jego skóry, bo sprawiało mu to straszliwy ból. I natychmiast dostrzegł w tym swoją jedyną szansę.

Zerwał się na nogi i złapał go mocno za rękę. Quirrell wrzasnął i zaczął się z nim szamotać - w głowie Harry’ego narastał ból - już go oślepił - słyszał tylko wrzaski Quirrella i wycie Voldemorta: „ZABIJ GO! ZABIJ GO!”, i jeszcze jakieś inne głosy, może wewnątrz głowy, wołające: „Harry! Harry!"

Poczuł, że Quirrell wyrywa rękę z jego uścisku, że wszy­stko jest stracone... i zaczął się zapadać w ciemność... w dół... coraz niżej... i niżej...

 

Coś złotego błysnęło mu nad głową. Znicz! Chciał go złapać, ale ręce miał jak z ołowiu.

Zamrugał. To wcale nie był znicz. To para okularów. Jakie to dziwne.

Znowu zamrugał. Pojawiła się uśmiechnięta twarz Albusa Dumbledore’a.

- Dobry wieczór, Harry.

Harry wytrzeszczył oczy. A potem sobie przypomniał.

- Panie profesorze! Kamień! To był Quirrell! Zdobył Kamień! Panie profesorze, szybko...

- Uspokój się, kochany chłopcze, masz trochę przesta­rzałe wiadomości. Quirrell nie ma Kamienia.

- Więc kto go ma? Panie pro...

- Harry, uspokój się, proszę, bo pani Pomfrey zaraz mnie stąd wyrzuci.

Harry przełknął ślinę i rozejrzał się. Zdał sobie sprawę, że musi być w skrzydle szpitalnym. Leżał w łóżku, w białej pościeli, a obok stał stolik, zastawiony czymś, co przypomi­nało wystawę sklepu ze słodyczami.

- To prezenty od twoich przyjaciół i wielbicieli - powiedział rozpromieniony Dumbledore. - To, co się wydarzyło w podziemiach, jest ścisłą tajemnicą, więc, oczy­wiście, wie o tym cała szkoła. Przypuszczam, że to twoi przyjaciele, panowie Fred i George Weasleyowie są od­powiedzialni za próbę przysłania ci tutaj sedesu. Zapewne uważali, że to cię rozbawi. Pani Pomfrey uznała to jednak za sprzeczne z wymogami higieny i skonfiskowała ów dar.

- Jak długo tu jestem?

- Trzy dni. Pan Ronald Weasley i panna Granger bardzo się ucieszą, że odzyskałeś świadomość. Bardzo się o ciebie niepokoili.

- Ale, panie profesorze... Kamień...

- Widzę, że trudno zająć twoją uwagę czym innym. No więc dobrze. Profesorowi Quirrellowi nie udało się odebrać ci Kamienia. Przybyłem na czas, żeby temu przeszkodzić, cho­ciaż muszę przyznać, że sam radziłeś sobie zupełnie nieźle.

- Pan tam był, panie profesorze? Dostał pan wiado­mość przez sowę Hermiony?

- Musieliśmy się minąć w powietrzu. Jak tylko dotar­łem do Londynu, zaraz zrozumiałem, że powinienem być w miejscu, które dopiero co opuściłem. Zdążyłem wrócić i ściągnąć z ciebie Quirrella...

- To był pan.

- Bałem się, że przybędę za późno.

- Mało brakowało... Czułem, że już dłużej nie wytrzy­mam. .. że odbierze mi Kamień...

- Ten wysiłek prawie odebrał ci życie. Przez chwilę myślałem, że już to się stało. A jeśli chodzi o Kamień, to został zniszczony.

- Zniszczony? - powtórzył Harry. - Przecież pana przyjaciel... Nicolas Flamel...

- Wiesz o Nicolasie? - zdziwił się Dumbledore. - No, no, naprawdę nieźle się spisałeś. Wszystko jak należy. No cóż, uciąłem sobie z Nicolasem małą pogawędkę i zgo­dziliśmy się, że tak będzie najlepiej.

- Ale to oznacza, że on i jego żona umrą...

- Mają dość Eliksiru Życia, żeby pozałatwiać swoje sprawy, a potem... tak, umrą.

Dumbledore uśmiechnął się na widok zdumienia na twa­rzy Harry’ego.

- Komuś tak młodemu, jak ty może to wydać się nie­wiarygodne, ale dla Nicolasa i Perenelli to coś takiego, jak położyć się do łóżka po długim, bardzo długim dniu. Ostatecz­nie dla należycie zorganizowanego umysłu śmierć to tylko początek nowej wielkiej przygody. A ten Kamień... cóż, to wcale nie była taka wspaniała rzecz. Sam pomyśl: tyle pienię­dzy i lat życia, ile zechcesz! Dwie rzeczy, których ludzkie istoty pragną najbardziej... Tylko że ludzie mają wrodzony talent do wybierania właśnie tego, co dla nich najgorsze.

Harry leżał cicho, pogrążony w myślach. Dumbledore mruczał coś pod nosem i wpatrywał się w sufit.

- Panie profesorze - zaczął Harry. - Tak sobie myślę... Nawet jeśli nie ma już Kamienia, to jednak Vol... to znaczy Sam-Wiesz-Kto...

- Nazywaj go Voldemortem, Harry. Zawsze nazywaj rzeczy po imieniu. Strach przed imieniem wzmaga strach przed samą rzeczą.

- Tak, panie profesorze. No więc Voldemort może próbować innych sposobów, żeby wrócić, prawda? To zna­czy... on nie zginął, tak?

- Tak, Harry, on nie zginął. Nadal gdzieś jest. Może szuka innego ciała, żeby w nie wstąpić... Nie jest do końca żywy, więc nie można go zabić. Pozostawił Quirrella, poz­wolił mu umrzeć; swoim zwolennikom okazuje tyle samo zmiłowania, co wrogom. Niemniej, Harry, pamiętaj, że jeśli nawet udało ci się opóźnić odzyskanie przez niego mocy, trzeba będzie kogoś innego, kogoś, kto jest gotów walczyć z nim następnym razem, choć i jemu walka będzie się wy­dawała beznadziejna, tak jak tobie... a jeśli znowu uda się pokrzyżować plany Voldemorta... i znowu... może w koń­cu już nigdy nie odzyska dawnej mocy.

Harry pokiwał głową, ale natychmiast tego pożałował. A potem powiedział:

- Panie profesorze, jest jeszcze wiele innych rzeczy, o których chciałbym się dowiedzieć... prawdy...

- Prawdy - westchnął Dumbledore. - Prawda to cudowna i straszliwa rzecz, więc trzeba się z nią obchodzić ostrożnie. Odpowiem jednak na twoje pytania, chyba iż uznam, że istnieją rozsądne powody, by odpowiedzi nie udzielić. I proszę cię z góry, żebyś mi wówczas wybaczył. Oczywiście nie będę kłamał.

- No więc... Voldemort powiedział, że zabił moją matkę tylko dlatego, że próbowała go powstrzymać, aby mnie nie zabił. Ale dlaczego chciał zabić właśnie mnie?

Dumbledore westchnął po raz drugi.

- Niestety, na pierwsze pytanie, które mi zadałeś, nie mogę ci odpowiedzieć. Nie dzisiaj. Nie teraz. Kiedyś się tego dowiesz... a teraz przestań o tym myśleć. Kiedy będziesz starszy... wiem, że przykro ci tego słuchać... ale dowiesz się wszystkiego, kiedy będziesz na to przygotowany. Harry zrozumiał, że nie powinien nalegać.

- Ale dlaczego Quirrell nie mógł mnie dotknąć?

- Twoja matka oddała za ciebie życie. Jedyną rzeczą, której Voldemort nie potrafi zrozumieć, jest miłość. Nie wiedział, że tak wielka miłość pozostawia wieczny ślad. Nie bliznę, nie znak widzialny... Jeśli ktoś kocha nas aż tak bardzo, to nawet jak odejdzie na zawsze, jego miłość będzie nas zawsze chronić. Ta miłość jest w twojej skórze. Quirrell, pełen nienawiści, żądzy i ambicji, dzielący ciało i duszę z Voldemortem, nie mógł ciebie dotknąć właśnie dlatego. Mękę sprawiało mu samo dotknięcie kogoś naznaczonego czymś tak dobrym.

Dumbledore zainteresował się nagle jakimś ptaszkiem, który przysiadł na parapecie, co pozwoliło Harry’emu otrzeć łzy prześcieradłem.

- A ten płaszcz, sprawiający, że jest się niewidzialnym? - zapytał, kiedy odzyskał głos. - Wie pan, kto mi go przysłał?

- Ach... tak się zdarzyło, że twój ojciec zostawił go mnie, a ja pomyślałem, że może ci się przydać. - W oczach Dumbledore’a pojawiły się wesołe błyski. - Bardzo uży­teczna rzecz... Twój ojciec zakładał go najczęściej po to, żeby zakradać się do kuchni, kiedy tu był.

- I jest jeszcze coś...

- Wal śmiało.

- Quirrell i Snape...

- Profesor Snape, Harry.

- Tak, on... Quirrell powiedział, że Snape mnie nie­nawidzi, bo nienawidził mojego ojca. Czy to prawda?

- No, raczej się nie lubili. Ale chyba nie tak, jak ty i pan Malfoy. A twój ojciec zrobił coś, czego Snape nie mógł mu wybaczyć.

- Co?

- Uratował mu życie.

- Co?

- Tak... - powiedział Dumbledore, jakby się nad czymś zastanawiał. - To śmieszne, jak działają ludzkie umysły, prawda? Profesor Snape nie mógł znieść myśli, że ma dług wdzięczności wobec twojego ojca... Myślę, że właśnie dlatego tak się starał, żeby cię ochronić w tym roku, bo czuł, że to w jakiś sposób wyrównuje ten dług. A potem mógłby już spokojnie nienawidzić twojego ojca...

Harry starał się to zrozumieć, ale znowu rozbolała go głowa, więc zrezygnował.

- Panie profesorze, jeszcze jedno...

- Tylko jedno?

- W jaki sposób Kamień znalazł się w mojej kieszeni?

- Ach, cieszę się, że o to zapytałeś. To jeden z moich bardziej udanych pomysłów, a między nami mówiąc, coś z tego wynika. Widzisz, Kamień mógł się dostać tylko w ręce kogoś, kto go chciał znaleźć - znaleźć, a nie wyko­rzystać, bo inaczej zobaczyłby w lustrze nie Kamień, ale samego siebie wytwarzającego złoto albo pijącego Eliksir Życia. Niezły pomysł, co? Nawet mnie samego mój mózg czasami zaskakuje... No, ale dość pytań. Radzę ci zabrać się do tych słodyczy. Ach! Fasolki wszystkich smaków Bertiego Botta! W młodości miałem pecha, natrafiając na fasolkę o smaku wymiocin i od tego czasu raczej za nimi nie prze­padam... ale ten kolor to chyba toffi, co?

Uśmiechnął się i włożył do ust złotobrązową fasolkę, po czym zakrztusił się i wymamrotał:

- Niestety! Woszczyna z uszu!

 

Pani Pomfrey, pielęgniarka, była miłą kobietą, ale bardzo zasadniczą.

- Tylko pięć minut - błagał Harry.

- Wykluczone.

- Wpuściła pani profesora Dumbledore’a...

- Oczywiście, jest przecież dyrektorem, to całkiem co innego. Potrzebujesz odpoczynku.

- Odpoczywam, leżę spokojnie, naprawdę. Och, pani Pomfrey, proszę...

- No dobrze. Ale tylko pięć minut. I pozwoliła wejść Ronowi i Hermionie.

- Harry!

Harry odniósł wrażenie, że Hermiona chce rzucić mu się na szyję, ale na szczęście w porę się opamiętała, bo jego głowa ciężko by to zniosła.

- Och, Harry, już myśleliśmy, że... Dumbledore tak się niepokoił...

- Cała szkoła o niczym innym nie mówi - rzekł Ron. - Co się naprawdę stało?

Była to jedna z tych rzadkich okazji, kiedy prawdziwa relacja jest jeszcze bardziej dziwna i ekscytująca niż najdzik­sze pogłoski. Harry opowiedział im wszystko: o Quirrellu, o zwierciadle, o Kamieniu, o Voldemorcie. Ron i Hermiona byli wdzięcznymi słuchaczami: dech im zapierało we wła­ściwych momentach, a kiedy Harry powiedział, kto był pod turbanem Quirrella, Hermiona aż zapiszczała.

- Więc Kamień przepadł na zawsze? - westchnął w końcu Ron. - I Flamel po prostu umrze?

- Ja też się zmartwiłem, ale Dumbledore uważa, że... zaraz, jak to było... „dla należycie uporządkowanego umysłu śmierć jest tylko początkiem nowej wielkiej przy­gody”.

- Zawsze mówiłem, że on jest trochę stuknięty - powiedział Ron, sprawiając wrażenie, jakby nim jednak wstrząsnęło, że aż tak bardzo.

- A co było z wami? - zapytał Harry.

- Ja wróciłam bez przeszkód - odpowiedziała Her­miona. - Doprowadziłam Rona do stanu używalności... trochę to trwało... pobiegliśmy do sowiarni, żeby przesłać wiadomość, ale spotkaliśmy Dumbledore’a w sali wejścio­wej.. . już wiedział... bo powiedział tylko: „Harry już tam jest, tak?” i popędził na trzecie piętro.

- Myślisz, że on chciał, żebyś to zrobił? - zapytał Ron.

- Przecież przysłał ci tę pelerynę-niewidkę i w ogóle.

- No wiecie - wybuchnęła Hermiona - jeśli tak było... to znaczy... to okropne... mogłeś zginąć.

- Nie, to nie tak - powiedział Harry z namysłem.

-- To dziwny facet, ten Dumbledore. Myślę, że chciał mi dać szansę. Chyba wiedział, co się tutaj dzieje. Wiedział, co zamierzamy zrobić i zamiast nas powstrzymać, pomagał nam, żebyśmy potrafili tego dokonać. Uczył nas. To nie był przypadek, że pozwolił mi odkryć, jak działa to lustro. Jakby uważał, że mam prawo zmierzyć się z Voldemortem, jeśli tylko zdołam...

- Taak, Dumbledore to stuknięty facet, zgadza się - stwierdził Ron, jakby chciał powiedzieć: „przecież mówi­łem”. - Słuchaj, Harry, musisz do jutra wyzdrowieć. No wiesz, jest zakończenie roku. Ślizgoni wygrali, to jasne... nie zagrałeś w ostatnim meczu quidditcha i Krukoni nas rozgromili... ale żarcie będzie ekstra.

W tym momencie wpadła pani Pomfrey.

- Siedzicie tu już od piętnastu minut, a teraz WYNO­CHA - oświadczyła stanowczo.

 

* * *

Harry przespał mocno całą noc i rano czuł się już zupełnie dobrze.

- Chcę iść na ucztę - powiedział pani Pomfrey, kie­dy już poustawiała porządnie wszystkie pudła ze słodycza­mi. - Będę mógł, prawda?

- Profesor Dumbledore mówi, że mam ci na to pozwo­lić - odpowiedziała z przekąsem, jakby uważała, że pro­fesor Dumbledore nie zdaje sobie sprawy z ryzyka takiej decyzji. - I masz gościa.

- Och, wspaniale. Kto to taki?

Zanim skończył mówić, przez drzwi przecisnął się Hagrid. Jak zwykle w każdym wnętrzu, tak i tutaj wyglądał, jakby był o wiele za duży. Usiadł obok Harry’ego, spojrzał na niego i zalał się łzami.

- To wszystko... moja... sakramencka... wina! - załkał, ukrywając twarz w dłoniach. - Powiedziałem tej odnodze piekła, jak uśpić Puszka! Sam mu powiedziałem! Tylko tego nie wiedział, a ja mu powiedziałem! Ja sam! Mogłeś umrzeć! Przeze mnie! Wszystko przez to jajo smo­ka! Już nigdy nie wypiję ani kropelki! Powinni mnie wywa­lić na zbity pysk i kazać żyć wśród mugoli!

- Hagridzie! - Harry był wstrząśnięty tym wybu­chem żalu i skruchy, a także widokiem strumieni łez znika­jących w gęstej brodzie. - Hagridzie, przecież on i tak by do tego jakoś doszedł, w końcu mówimy o Voldemorcie, odkryłby to sam, nawet gdybyś mu nie powiedział.

- Mogłeś umrzeć! - zawył Hagrid. - I nie wypo­wiadaj tego imienia!

- VOLDEMORT! - ryknął Harry i to Hagridem tak wstrząsnęło, że przestał szlochać. - Zmierzyłem się z nim i nazywam go po imieniu! Głowa do góry, Hagridzie, uratowaliśmy Kamień, już go nie ma, Voldemort nie może go użyć. Weź czekoladową żabę, mam ich mnóstwo...

Hagrid wytarł nos ręką i powiedział:

- To mi o czymś przypomniało. Mam dla ciebie pre­zent.

- Ale to nie jest kanapka z mięsem gronostaja? - zapytał z niepokojem Harry, czym w końcu zmusił Hagrida do cichego chichotu.

- Nie. Dumbledore dał mi wczoraj dzień wolny, że­bym mógł to zrobić. Mógł mnie wylać, a jednak... no... tego... masz.

Wyciągnął coś, co wyglądało jak ładna, oprawiona w skórę książka. Harry otworzył ją z ciekawością. W środku było pełno czarodziejskich fotografii. Z każdej strony uśmie­chali się i machali do niego rękami jego rodzice.

- Wysłałem sowy do wszystkich kolegów szkolnych twoich starych, prosiłem o zdjęcia... wiedziałem, że nie masz ani jednego... podoba ci się?

Harry nie był w stanie wypowiedzieć słowa, ale Hagrid to zrozumiał.

 

Wieczorem Harry zszedł na dół na uroczyste zakończenie roku. Pani Pomfrey marudziła tak długo, osłuchując go, opukując i zaglądając w oczy i do gardła, że kiedy wszedł do Wielkiej Sali, wszyscy już tam byli. Sala była udekoro­wana na zielono i srebrno - barwy Slytherinu. Ślizgoni zdobyli puchar domów po raz siódmy z rzędu. Nad stołem nauczycielskim wisiał olbrzymi transparent z ich godłem, srebrnym wężem.

Kiedy Harry wszedł, rozległy się zduszone okrzyki, po­tem zaległa cisza, a po chwili wszyscy zaczęli mówić jedno­cześnie. Usiadł na swoim miejscu przy stole Gryfonów, między Ronem a Hermioną, i starał się nie zauważać, że ludzie wstawali, by go lepiej widzieć.

Na szczęście po chwili wkroczył Dumbledore. Gwar podnieconych głosów ucichł.

- Minął jeszcze jeden rok! - zaczął Dumbledore we­sołym głosem. - Jeszcze jeden rok dobiegł końca, a ja muszę was trochę pomęczyć ględzeniem staruszka, zanim wszyscy zatopimy zęby w tych wybornych potrawach. Cóż to był za rok! Na szczęście wasze głowy są teraz trochę mniej puste niż na początku... i macie całe lato na opróżnienie ich przed początkiem następnego roku... A teraz, jak mi się wy­daje, muszę przejść do ogłoszenia wyników waszego współ­zawodnictwa. Oto jak się przedstawia tabela: czwarte miejs­ce zajmuje Gryffindor, trzysta dwanaście punktów, trzecie Hufflepuff, trzysta pięćdziesiąt dwa punkty, Ravenclaw ma czterysta dwadzieścia sześć punktów, a Slytherin czterysta siedemdziesiąt dwa.

Przez stół Ślizgonów przewaliła się burza oklasków, wrzasków i głośnego tupania. Harry zobaczył, jak Draco Malfoy wali swoim pucharem w stół. To było straszne.

- Tak, tak, dobrze się spisaliście, Ślizgoni - rzekł Dumbledore. - Trzeba jednak wziąć pod uwagę ostatnie wydarzenia.

W sali zaległa cisza. Z twarzy Ślizgonów spełzły uśmiechy.

- Ehmm - odchrząknął Dumbledore. - Mam tu trochę punktów do rozdania w ostatniej chwili. Zobaczmy, co tutaj mamy. Tak... Najpierw... pan Ronald Weasley...

Ron spurpurowiał; wyglądał jak rzodkiewka, która wy­legiwała się zbyt długo na słońcu.

- ...za rozegranie przez niego najlepszej od wielu lat partii szachów nagradzam Gryffindor pięćdziesięcioma punktami.

Od wiwatów Gryfonów zadygotało zaczarowane skle­pienie: gwiazdy wyraźnie zamigotały. Percy wrzeszczał do innych prefektów:

- To mój brat! Mój najmłodszy brat! Wygrał w szachy z olbrzymami!

W końcu znowu zrobiło się cicho.

- Po drugie... panna Hermioną Granger... za użycie przez nią chłodnej logiki w obliczu ognia nagradzam Gryf­findor pięćdziesięcioma punktami.

Hermioną ukryła twarz w rękach; Harry był pewny, że zalała się łzami. Gryfoni zupełnie powariowali - mieli już sto punktów więcej.

- No i po trzecie... pan Harry Potter - rzekł Dumb­ledore, a na sali zaległa głucha cisza. - ... Za jego zimną krew i rzadko spotykaną odwagę nagradzam Gryffindor sześćdziesięcioma punktami.

Rozległ się ogłuszający ryk. Ci, którzy byli w stanie jed­nocześnie dodawać i ryczeć, zrozumieli, że Gryffindor miał już czterysta siedemdziesiąt dwa punkty - dokładnie tyle samo, co Slytherin. Zdobyliby puchar domów, gdyby Dumbledore dał Harry’emu choćby jeden punkt więcej.

Dumbledore podniósł rękę. Sala natychmiast ucichła.

- Są różne rodzaje męstwa - powiedział z uśmie­chem. - Trzeba być bardzo dzielnym, by stawić czoło wrogom, ale tyle samo męstwa wymaga wierność przyjacio­łom. Dlatego nagradzam dziesięcioma punktami pana Neville’a Longbottoma.

Ktoś, kto by stał na błoniach przed zamkiem, mógłby pomyśleć, że w Wielkiej Sali nastąpił jakiś potężny wy­buch, tak głośny był wrzask Gryfonów. Harry, Ron i Hermiona wstali, rycząc w niebogłosy, kiedy Neville, blady jak papier, zniknął w tłumie, który rzucił się na niego, by go uściskać, poklepać i podrzucić w powietrze. Harry, wciąż krzycząc, trącił łokciem Rona i wskazał na Malfoya, który osłupiał, jakby ktoś rzucił na niego zaklęcie pora­żenia ciała.

- Co oznacza - zawołał Dumbledore, przekrzyku­jąc burzę aplauzu, bo teraz również Krukoni i Puchoni czcili wrzaskiem przegraną Ślizgonów - że trzeba będzie tro­chę zmienić dekoracje.

Klasnął w dłonie. W mgnieniu oka zielone draperie zmieniły się na szkarłatne, srebro stało się złotem, olbrzymi wąż Slytherinu zniknął, a na jego miejscu pojawił się lew Gryffindoru. Snape wymienił uścisk dłoni z profesor McGonagall, zmuszając się do okropnego uśmiechu. Do­strzegł spojrzenie Harry’ego, a Harry zrozumiał, że sto­sunek Snape’a do niego nie zmienił się ani na jotę. Ale teraz przestało go to już obchodzić. Wszystko wskazywało na to, że w przyszłym roku życie w Hogwarcie wróci do normy.

Był to najwspanialszy wieczór w życiu Harry’ego, lepszy od zwycięstwa w quidditchu, od Bożego Narodzenia czy od powalenia górskiego trolla... Wiedział, że ten wieczór bę­dzie wspominał do końca życia..

 

Harry prawie zapomniał, że nie ogłoszono jeszcze wyników egzaminów, ale w końcu musiało to nastąpić. Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu, zarówno on, jak i Ron dostali dobre oceny. Hermiona, rzecz jasna, miała najlepsze wyniki spośród wszystkich pierwszoroczniaków. Nawet Neville jakoś przeszedł, bo jego dobre stopnie z zielarstwa zrównoważyły fatalne oceny z eliksirów. Mieli nadzieję, że Goyle, który był równie głupi jak nikczemny, zostanie wywalony, ale jakoś przeszedł, co Ron skwitował gorzką uwagą, że nie można mieć wszystkiego naraz.

Nie wiadomo kiedy ich szafy opustoszały, a kufry same się zapakowały, Neville znalazł swoją ropuchę w kącie to­alety, każdy otrzymał krótką notatkę, przypominającą, że w czasie wakacji nie wolno im używać żadnych zaklęć („Co rok mam nadzieję, że o tym zapomną", stwierdził ponuro Fred Weasley), pojawił się Hagrid, aby ich przewieźć łód­kami przez jezioro, i już siedzieli w ekspresie do Londynu, gawędząc i śmiejąc się, a za oknami wagonów robiło się coraz bardziej zielono i porządnie. Pociąg mijał miasteczka mugoli, a oni pogryzali fasolki wszystkich smaków Bertiego Botta i zanim się spostrzegli, już ściągali szaty czarodziejów i wkładali kurtki i płaszcze, aby po chwili wysypać się na peron numer dziewięć i trzy czwarte na dworcu King’s Cross.

Opuszczenie peronu zajęło trochę czasu. Przy barierce stał stary, pomarszczony strażnik, który wypuszczał ich dwójkami lub trójkami, żeby nie wywołać paniki wśród mugoli nagłym wyskoczeniem ze ściany całego tłumu chłop­ców i dziewcząt.

- Tego lata musicie do nas przyjechać - powiedział Ron. - Wyślę wam sowy.

- Dzięki - odrzekł Harry. - Będę miał czego wy­czekiwać.

Szli, potrącani przez ludzi, ku bramie wiodącej do świata mugoli. Padały okrzyki:

- Cześć, Harry!

- Do zobaczenia, Potter!

- Zawsze sławny - dodał Ron, szczerząc do niego zęby.

- Z wyjątkiem miejsca, w którym się za chwilę znajdę

- mruknął Harry.

Przeszedł przez bramę razem z Ronem i Hermioną.

- O, jest, mamo, to on, zobacz! To była Ginny Weasley, młodsza siostra Rona, ale wcale nie wskazywała na niego.

- Harry Potter! - zapiszczała. - Patrz, mamo! Widzę...

- Uspokój się, Ginny, to nieładnie pokazywać kogoś palcem.

Pani Weasley obdarzyła ich ciepłym uśmiechem.

- Rok był trudny? - zapytała.

- Oj, tak - odpowiedział Harry. - Bardzo dzię­kuję za karmelki i sweter, pani Weasley.

- Och, to nic takiego, kochaneczku.

- Gotowy?

To ostatnie pytanie warknął wuj Vernon, nadal purpu­rowy na twarzy, nadal obdarzony wielkimi wąsami i nadal wściekły na Harry’ego, który stał przed stacją w tłumie zwykłych ludzi, trzymając klatkę z sową.

- Pan jest pewno z rodziny Harry’ego - zagadnęła go przyjaźnie pani Weasley.

- Można i tak powiedzieć - odrzekł wuj Vernon.

- Pospiesz się, chłopcze, nie będę marnować całego dnia. I odszedł. Harry zwrócił się do Rona i Hermiony.

- Do zobaczenia w lecie.

- Mam nadzieję, że będziesz miał... ee... dobre waka­cje - powiedziała Hermioną, patrząc niepewnie na oddalającego się wuja Vernona, wstrząśnięta tym, że można być aż tak niemiłym.

- Och, na pewno - rzekł Harry, a oni zdziwili się, widząc złośliwy uśmiech na jego twarzy. - Oni nie wie­dzą, że nie wolno nam wykorzystywać magii w domu. Tego lata trochę sobie poużywam na Dudleyu.


KILKA SŁÓW OD TŁUMACZA,