ROZDZIA DZIESITY 3 страница

Harry i Hermiona byli tego samego zdania, wic o ósmej wieczorem udali si do Wielkiej Sali. Dugie stoy jadalne zniky, a wzdu jednej ze cian pojawio si zote podwy­szenie owietlone tysicami wiszcych w powietrzu wiec. Sklepienie byo aksamitnie czarne. Zebraa si pod nim prawie caa szkoa. Wszyscy mieli ródki i byli bardzo podnieceni.

- Ciekaw jestem, kto bdzie nas uczy - powiedzia­a Hermiona, kiedy weszli w rozgadany tum. - Kto mi mówi, e Flitwick by mistrzem pojedynków za swoich modych lat, moe to bdzie on.

- Jeli tylko nie bdzie to... - zacz Harry, ale ur­wa i jkn.

Na podium wkracza Gilderoy Lockhart we wspaniaej szacie koloru dojrzaej liwki, a towarzyszy mu nie kto inny jak Snape, jak zwykle ubrany na czarno.

Lockhart pomacha rk, aby uciszy sal i zawoa:

- Przyblicie si! Przyblicie! Czy kady mnie widzi? Czy wszyscy mnie sysz? Wspaniale! Otó profesor Dumbledore udzieli mi pozwolenia na zorganizowanie tego ma­ego klubu pojedynków, ebycie potrafili si obroni tak, jak mnie si to tyle razy udao... Jeli chodzi o szczegóy, wystarczy zajrze do moich ksiek.

Umiechn si szeroko, ukazujc swoje dorodne zby, i spojrza na Snape’a.

- Pozwólcie mi przedstawi mojego asystenta, profe­sora Snape’a. Powiedzia mi, e troch si zna na pojedyn­kach i zgodzi si, jako prawdziwy dentelmen, pomóc mi w krótkim pokazie, zanim przejdziemy do wicze. I prosz was, modziecy i dziewczta, nie lkajcie si o waszego mistrza eliksirów. Kiedy z nim skocz, bdzie nadal ywy i cay, nie bójcie si!

- A nie byoby lepiej, gdyby si nawzajem wykoczyli? - mrukn Ron do ucha Harry’emu.

Snape odsoni górne zby, jakby zamierza kogo ugry. Harry dziwi si, dlaczego Lockhart wci si umie­cha; gdyby Snape spojrza w ten sposób na niego, czmych­nby, gdzie pieprz ronie.

Lockhart i Snape stanli naprzeciw siebie i skonili si; w kadym razie na pewno uczyni to Lockhart, bo Snape tylko nieznacznie kiwn gow. A potem wycignli ku sobie ródki, jakby to byy miecze.

- Jak widzicie, trzymamy ródki w przyjtej pozycji bojowej - wyjani Lockhart. - Jak policz do trzech, rzucimy pierwsze zaklcia. Oczywicie aden z nas nie za­mierza drugiego zabi.

- O to bym si nie zaoy - mrukn Harry, wi­dzc, e Snape znowu obnaa zby.

- Raz... dwa... trzy...

Obaj równoczenie machnli ródkami. Snape zawoa:

- Expelliarmus!

Bysno olepiajce szkaratne wiato i Lockhart zosta zdmuchnity z podwyszenia. Uderzy o cian i zelizgn si po niej na podog, gdzie leg z rozcignitymi ramio­nami.

Malfoy i kilku innych lizgonów zawyo z radoci. Hermiona podskakiwaa na czubkach palców.

- Mylicie, e nic mu si nie stao? - piszczaa, za­krywajc sobie usta doni.

- A kogo to obchodzi? - odpowiedzieli jednocze­nie Harry i Ron.

Lockhart dwiga si chwiejnie na nogi. Tiara spada mu z gowy, a faliste wosy stany dba.

- No wic sami widzielicie! - powiedzia, wracajc na podium. - To byo Zaklcie Rozbrajajce...Jak widzi­cie, utraciem ródk... Ach, dzikuj, panno Brown. Tak, to by wymienity pomys, eby im to pokaza, profesorze Snape, ale jeli wolno mi uczyni pewn uwag, z góry byo wiadomo, co pan zamierza zrobi. Gdybym chcia pana powstrzyma, byoby to zbyt atwe. Zgadzam si jednak, e dla modziey byo to bardzo pouczajce...

W oczach Snape’a pona dza mordu. By moe Lock­hart to zauway, bo powiedzia:

- Do demonstracji! Teraz poustawiam was w pary. Profesorze Snape, mógby mi pan pomóc...

Ruszyli przez tum, dobierajc pary pojedynkowiczów. Lockhart ustawi Neville’a naprzeciw Justyna Finch-Fletchleya, ale Snape by szybszy i pierwszy doskoczy do Harry’ego i Rona.

- Czas, by podzieli druyn marze - zakpi. - Weasley, bdziesz partnerem Finnigana. Potter... Harry ruszy automatycznie w stron Hermiony.

- Nie, nie, Potter - powiedzia Snape, umiechajc si zimno. - Panie Malfoy, prosz tutaj. Zobaczymy, jak pan sobie poradzi ze synnym Potterem. A panna Granger moe si zmierzy... z pann Bulstrode.

Malfoy podszed, umiechajc si gupkowato. Za nim sza lizgoska dziewczyna, która przypominaa Harry’emu obrazek z ksiki Wakacje z wiedmami. Bya wielka, prosto­ktna, z potn doln szczk, któr zaczepnie wysuna do przodu. Hermiona umiechna si do niej na powitanie, ale tamta nie zamierzaa odwzajemni umiechu.

- Stacie naprzeciw swoich partnerów! - krzykn Lockhart, który wróci na podium. - Ukon!

Harry i Malfoy ledwo skinli gowami, nie spuszczajc si z oczu.

- Ródki w gotowoci! - rykn Lockhart. - Kiedy policz do trzech, rzucajcie zaklcia, eby rozbroi przeciw­nika... tylko rozbroi... nie chcemy nowych wypadków. Raz... dwa... trzy...

Harry machn ródk, ale Malfoy rzuci zaklcie na „dwa”: ugodzio ono Harry’ego tak potnie, e poczu si, jakby dosta w gow sosjerk. Zachwia si, ale prócz tego nic mu si nie stao, wic wycelowa ródk prosto w Mal­foy a i krzykn:

- Rictusempra!

Strumie ótego wiata ugodzi Malfoya w brzuch. Zgi si wpó i zrobi si siny na twarzy.

- Powiedziaem, tylko rozbroi! - krzykn Lock­hart ponad gowami walczcych, kiedy Malfoy osun si na kolana.

Harry ugodzi go Zniewalajc askotk i Malfoy nie móg si wyprostowa ze miechu. Harry uzna, e nie byoby sportowo rozbroi Malfoya, póki ten tarza si ze miechu na pododze, wic cofn zaklcie. By to bd.

Malfoy wzi gboki oddech, wycelowa ródk w jego kolana i wykrztusi:

- Tarantallegra!

W nastpnej chwili nogi Harry’ego zaczy wbrew jego woli wykonywa dzikie plsy, jakby taczy charlestona.

- Dosy! Dosy! - wrzasn Lockhart, ale Snape przej inicjatyw.

- Finite Incantatem! - zawoa.

Nogi Harry’ego uspokoiy si, Malfoy przesta dusi si ze miechu i byli w stanie rozejrze si wokoo.

Nad podium unosia si zielonkawa mgieka. Neville i Justyn leeli na pododze, dyszc ciko, Ron podnosi szarego jak popió Seamusa, przepraszajc go za wyczyny swojej poamanej ródki, natomiast Hermiona i Milicenta Bulstrode nadal walczyy: Milicenta zaoya jej nelsona, a Hermiona skomlaa z bólu. Ich ródki leay bezuytecz­nie na pododze. Harry podskoczy i odcign Milicent. Nie byo to wcale atwe, bya od niego o wiele wiksza.

- No, no, no - pomrukiwa Lockhart, krc wród tumu i ogldajc skutki pojedynków. - Wstawaj, Macmillan... Ostronie, panno Fawcett... cinij to jak najmoc­niej, Boot, krwawienie zaraz ustanie...

Zatrzyma si porodku sali i pokrci gow.

- Myl, e bdzie lepiej, jak naucz was blokowania nieprzyjaznych zakl. - Spojrza na Snape’a, któremu rozbysy oczy, i szybko odwróci wzrok. - Potrzebna bdzie para ochotników... Longbottom i Finch-Fletchley, moe wy, co?

- To nie jest dobry pomys, profesorze - rzek Sna­pe, zjawiajc si przy nich bezszelestnie jak wielki, zoliwy nietoperz. - Nawet najprostsze zaklcia w wykonaniu Longbottoma zawsze kocz si tragicznie. To, co zostaoby z Finch-Fletchleya, musielibymy odesa do szpitala w pu­deku od zapaek. - Okrga buzia Neville’a pokrya si rumiecem wstydu. - Moe Malfoy i Potter? - zapy­ta z chytrym umiechem.

- Znakomity pomys! - ucieszy si Lockhart, za­praszajc gestem Harry’ego i Malfoya na rodek sali, kiedy tum rozstpi si, eby zrobi im miejsce.

- A teraz posuchaj, Harry - powiedzia Lockhart. - Kiedy Draco wyceluje w ciebie ródk, zrobisz tak.

Uniós wasn ródk i wykona ni seri skomplikowa­nych ruchów, co skoczyo si tym, e wyleciaa mu z rki. Snape umiechn si drwico, kiedy Lockhart szybko j podniós, mówic:

- Uups... moja ródka jest troch za bardzo rozochocona.

Snape zbliy si do Malfoya i szepn mu co do ucha. Malfoy te si umiechn zoliwie. Harry spojrza z niepo­kojem na Lockharta i poprosi:

- Panie profesorze, czy mógby mi pan jeszcze raz pokaza t blokad?

- Pkasz, co? - mrukn Malfoy, tak eby go Lock­hart nie usysza.

- Chciaby - odpowiedzia Harry kcikiem warg. Lockhart poklepa go beztrosko po ramieniu.

- Zrób po prostu to, co ja zrobiem, Harry!

- Co, mam upuci ródk? Ale Lockhart go nie sucha.

- Raz... dwa... trzy... start! - krzykn. Malfoy szybko uniós ródk i rykn:

- Serpensortia!

Z koca ródki wystrzeli najpierw bysk, a potem, ku przeraeniu Harry’ego, dugi, czarny w, który spad ciko na posadzk midzy nimi i wypry si, gotów do ataku. Rozlegy si krzyki i tum cofn si w popochu.

- Nie ruszaj si, Potter - wycedzi Snape, wyranie ucieszony widokiem Harry’ego stojcego bez ruchu, oko w oko z syczcym gadem. - Zaraz go usun...

- Ja to zrobi! - krzykn Lockhart.

Machn ródk w kierunku wa i rozleg si donony huk; w, zamiast znikn, podskoczy na dziesi stóp w powietrze i spad z gonym pacniciem. Rozwcieczony, syczc gniewnie, popez prosto do Justyna Finch-Fletchley a i znowu uniós trójktny eb, ukazujc ky.

Harry nie wiedzia, co kazao mu to zrobi. Nie by nawet wiadom podjcia takiej decyzji. Wiedzia tylko, e nogi same prowadz go ku wowi. Zatrzyma si przed nim i krzykn:

- Zostaw go!

Stao si co zadziwiajcego, a dla Harry’ego zupenie nieoczekiwanego. W opad na podog, potulny jak gu­mowy w ogrodowy, i utkwi wzrok w Harrym. Harry poczu, e strach go opuszcza. W jaki niewytumaczalny sposób wiedzia, e w ju nikogo nie zaatakuje.

Spojrza na Justyna z umiechem, spodziewajc si, e ujrzy na jego twarzy ulg, zdumienie, moe nawet wdzicz­no - ale z pewnoci nie to, co ujrza: zo i strach.

- Pewno uwaasz, e to bardzo mieszne, co? - krzykn Justyn i zanim Harry zdy zareagowa, odwróci si i wybieg z sali.

Podszed Snape i machn ródk w kierunku wa, który zamieni si w strzp czarnego dymu. Snape te pa­trzy na Harry’ego jako dziwnie: byo to przenikliwe, ba­dawcze spojrzenie, które Harry’emu wcale si nie podobao. Nie podoba mu si te zowieszczy szmer wród zgromadzonych uczniów. A potem poczu, e kto cignie go z tyu za szat.

- Chod - usysza w uchu gos Rona. - Rusz si... no, chod...

Ron wyprowadzi go z sali. Hermiona wysza za nimi. Kiedy przechodzili przez drzwi, ludzie rozstpili si gwa­townie, jakby w obawie, e si czym zara. Harry nie mia pojcia, co to wszystko znaczy, a Ron i Hermiona nie kwa­pili si z wyjanieniami, dopóki nie zacignli go do pustego pokoju wspólnego Gryffindoru. Tam Ron pchn Harry’ego na fotel i powiedzia:

- Jeste wousty. Dlaczego nam nie powiedziae?

- Co ja jestem? - zapyta Harry.

- Wousty! - powtórzy Ron. - Potrafisz rozma­wia z wami!

- Wiem - powiedzia Harry. - To znaczy... ju raz to zrobiem. Niechccy wypuciem z klatki boa dusicie­la... w ogrodzie zoologicznym, to dusza opowie... a ten w powiedzia mi, e nigdy nie by w Brazylii... Zreszt ja go wypuciem, nie zdajc sobie z tego sprawy... To byo... no, kiedy jeszcze nie wiedziaem, e jestem czarodziejem.

- Boa dusiciel powiedzia ci, e nigdy nie by w Brazy­lii? - powtórzy Ron.

- No i co z tego? Zao si, e w Hogwarcie co drugi potrafi rozmawia z wami.

- Mylisz si - powiedzia Ron. - To rzadka umiejtno. Paskudna umiejtno, Harry.

- O co ci chodzi? - zapyta Harry, czujc, e ogarnia go zo. - Odbio wam wszystkim? Przecie gdybym nie powiedzia wowi, eby zostawi Justyna w spokoju...

- Ach, wic to mu powiedziae?

- Co jest z tob? Przecie bylicie tam... syszelicie.

- Syszaem, e mówisz mow wów - odpowiedzia Ron. - Nie miaem pojcia, co mówisz. Nic dziwnego, e Justyn spanikowa, moe pomyla, e dranisz wa czy co w tym rodzaju. To brzmiao bardzo nieprzyjemnie, Harry.

Harry wytrzeszczy na niego oczy.

- Ja mówiem w innym jzyku? Ale... ja sobie z tego nie zdawaem sprawy... Niby jak mogem mówi w obcym jzyku, nie wiedzc, e to robi?

Ron pokrci gow. Zarówno on, jak i Hermiona mieli miny, jakby kto umar. Harry nie móg zrozumie, co ich tak przerazio.

- Moe mi powiecie, co byo zego w tym, e przeszko­dziem wielkiemu, ohydnemu wowi w odgryzieniu Justynowi gowy? Czy to takie wane, jak to zrobiem, skoro Justyn nie musia przyczy si do polowania bez gów?

- To jest wane - powiedziaa Hermiona przyciszo­nym gosem. - Bo... widzisz... z tego wanie syn Salazar Slytherin. Z rozmawiania z wami. To dlatego god­em Slytherinu jest w.

Harry’emu szczka opada.

- Tak wanie byo - powiedzia Ron. - A teraz caa szkoa myli, e jeste jego pra-pra-pra-pra-wnukiem...

- Ale przecie nie jestem! - krzykn Harry ogar­nity strachem, którego nie potrafi zrozumie.

- Trudno ci to bdzie udowodni - powiedziaa Hermiona. - Slytherin y okoo tysica lat temu. Z tego, co wiemy, wynika, e moesz by jego potomkiem.

 

Tej nocy Harry dugo nie móg zasn. Przez szpar w ko­tarach wokó óka widzia pierwsze patki niegu bkajce si za oknem wiey i rozmyla.

Czy to moliwe, e jest potomkiem Salazara Slytherina? Ostatecznie niewiele wiedzia o swojej rodzinie. Dursleyowie nie pozwalali mu pyta o krewnych.

Spróbowa powiedzie co w jzyku wów. Nic z tego nie wyszo, nie potrafi odnale adnego sowa. Moe trze­ba do tego sta oko w oko z wem?

„Przecie jestem w Gryffindorze”, pomyla. „Tiara Przydziau nie umieciaby mnie tutaj, gdybym by potom­kiem Slytherina...”

„Ale Tiara Przydziau chciaa ci umieci w Slytherinie, nie pamitasz?”, odezwa si wstrtny gosik w jego mózgu.

Harry przewróci si na bok. Jutro zobaczy si z Justynem na zielarstwie i wyjani mu, e wcale nie podjudza wa, przeciwnie, kaza mu zostawi go w spokoju. „Nawet gupi powinien zdawa sobie z tego spraw”, pomyla ze zoci, bijc pici w poduszk.

 

Jednak nastpnego ranka nieg, który zacz pada w nocy, zamieni si w nieyc tak gst, e odwoano ostatni w tym semestrze lekcj zielarstwa. Profesor Sprout zamie­rzaa pozakada na mandragory specjalne pokrywy i opaski - bya to delikatna operacja, której nie powierzyaby nikomu, zwaszcza teraz, kiedy od szybkiego wzrostu man­dragor zaleao odpetryfikowanie Pani Norris i Colina Creeveya.

Harry gryz si tym przy kominku w salonie Gryffindoru, a Ron i Hermiona grali w czarodziejskie szachy.

- Na mio bosk, Harry - powiedziaa Hermiona rozdranionym tonem, kiedy jeden z goców Rona zwali jej rycerza z konia i zwlók go z szachownicy - jeli to takie dla ciebie wane, id i poszukaj Justyna!

Tak wic Harry wsta i wyszed przez dziur w portrecie, zastanawiajc si, gdzie moe by teraz Justyn.

W zamku byo ciemniej ni zwykle w cigu dnia, bo gsty szary nieg kbi si za kadym oknem. Harry szed koryta­rzami, mijajc klasy, w których toczyy si lekcje. Profesor McGonagall wymylaa komu, kto - sdzc po odgo­sach - zamieni koleg w bobra. Opierajc si pokusie, by zerkn na t scen, poszed dalej, mylc, e moe Justyn wykorzystuje czas wolny do odrobienia jakich zalegoci, warto wic najpierw sprawdzi, czy nie ma go w bibliotece.

W gbi biblioteki rzeczywicie siedziaa grupa Puchonów, ale nie wygldali na pogronych w nauce. Siedzieli przy jednym stole gowa przy gowie i o czym z przejciem dyskutowali. Z daleka trudno byo si zorientowa, czy jest wród nich Justyn. Harry ruszy w ich kierunku midzy dwoma rzdami póek, kiedy nagle dobiego go, o czym rozmawiaj, zatrzyma si wic, aby posucha, ukryty w Dziale Niewidzialnoci.

- W kadym razie - mówi jaki tgi chopak - powiedziaem Justynowi, eby si ukry w naszym dormitorium. No bo jeli Potter upatrzy go sobie na nastpn ofiar, to lepiej niech si nie wychyla, przynajmniej przez jaki czas. Justyn dobrze wiedzia, e co mu grozi od czasu, kiedy wygada si Porterowi, e jego rodzice to mugole. Gupi, powiedzia mu, e mia i do Eton. Prze­cie czego takiego nie mówi si dziedzicowi Slytherina, no nie?

- Ernie, naprawd mylisz, e to Potter? - zapytaa dziewczyna z jasnymi mysimi ogonkami.

- Hanno - odpowiedzia z powag gruby chopak - on jest wousty. Wszyscy wiedz, e to oznaka czarno­ksinika. Syszaa o jakim normalnym, przyzwoitym czarodzieju, który by rozmawia z wami? Wiesz, jakie mia przezwisko Slytherin? Wowy Jzyk.

Rozleg si szmer podnieconych gosów, a potem Ernie znowu uciszy wszystkich, mówic:

- Pamitacie, co byo napisane na cianie? Strzecie si, wrogowie Dziedzica. Potter mia jakie starcie z Filchem. No i co? Kotk Filcha znajduj sztywn. Creevey, ten pierwszoroczniak, narazi si Porterowi podczas meczu quidditcha, robic mu zdjcia, kiedy ten lea w bocie. No i co? Creevey ley sztywny w szpitalu.

- Ale on zawsze by taki fajny - powiedziaa Hanna niepewnym tonem - no i... to on sprawi, e znikn Sam-Wiesz-Kto. Przecie nie moe by taki zy, prawda?

Ernie zniy gos, jakby zamierza im wyjawi jak taje­mnic. Puchoni pochylili si ku sobie jeszcze bardziej, tak e Harry musia podkra si jeszcze bliej, eby usysze, co Ernie mówi.

- Nikt nie wie, w jaki sposób przey atak Sami-Wiecie-Kogo. Kiedy to si stao, by niemowlciem, no nie? Przecie Sami-Wiecie-Kto powinien z niego zrobi miazg. Tylko naprawd potny czarnoksinik mógby si oprze takiemu zaklciu. - Zniy gos do szeptu i doda: - Wanie dlatego Sami-Wiecie-Kto chcia go zabi. Zby nie mie rywala. Mówi wam, e ten Potter to diabelski czar­noksinik, i to obdarzony straszliw moc!

Harry nie móg ju duej tego wytrzyma. Odchrzkn gono i wyszed spomidzy póek z ksikami. Gdyby nie by tak wcieky, na pewno wybuchnby miechem na widok Puchonów: wszyscy wygldali, jakby ich spetryfikowano, a Ernie dodatkowo zrobi si blady jak ciana.

- Cze - powiedzia Harry. - Szukam Justyna Finch-Fletchleya.

Te sowa potwierdziy najgorsze obawy Puchonów. Spoj­rzeli ze strachem na Erniego.

- Czego od niego chcesz? - zapyta Ernie drcym gosem.

- Chciaem mu powiedzie, jak to naprawd byo z tym wem na zebraniu klubu pojedynków.

Ernie przygryz wargi, a potem wzi gboki oddech i powiedzia:

- Wszyscy tam bylimy. Widzielimy, co si stao.

- Wic zauwaylicie, e kiedy co powiedziaem, w da spokój Justynowi?

- Widzielimy tylko - odpowiedzia odwanie Er­nie, cho cay dygota - e mówisz jzykiem wy i pod­puszczasz tego gada, eby zaatakowa Justyna.

- Nikogo nie podpuszczaem! - krzykn Harry ze zoci. - Nawet go nie dotknem!

- Mao brakowao - powiedzia Ernie. - A na wypadek, gdyby ci co chodzio po gowie - doda szybko - to mog ci powiedzie, e moesz przeledzi moje pochodzenie do dziewiciu pokole wstecz i znajdziesz same czarownice i samych czarodziejów. Mam tak czyst krew, jak mao kto, wic...

- W nosie mam czysto twojej krwi! - zawoa Harry. - Niby dlaczego miabym co przeciwko tym, którzy urodzili si w mugolskich rodzinach?

- Syszaem, e nienawidzisz mugoli, u których miesz­kasz.

- Jak by ty pomieszka z Dursleyami, to te by ich szybko znienawidzi - odpowiedzia Harry.

Odwróci si na picie i wybieg z biblioteki, egnany potpiajcym spojrzeniem pani Pince, która polerowaa po­zacan okadk wielkiej ksigi z zaklciami.

Ruszy korytarzem, tak wcieky, e nie zdawa sobie sprawy z tego, dokd idzie. W rezultacie wpad na co wielkiego i twardego, co zwalio go z nóg.

- Oo... cze, Hagrid - wyjka Harry, patrzc na stojc nad nim posta.

Twarz Hagrida bya prawie cakowicie schowana pod pokryt niegiem wenian kominiark, ale nie móg by to kto inny, bo jego peleryna z kretów wypeniaa prawie cay korytarz. W potnej doni, okrytej rkawic, trzyma za nogi martwego koguta.

- W porzsiu, Harry? - zapyta, podwijajc komi­niark. - Dlaczego nie jeste na lekcji?

- Odwoana - odpowiedzia Harry, wstajc z pod­ogi. - A co ty tutaj robisz?

Hagrid uniós martwego koguta.

- Ju drugiego zagryzo w tym semestrze - wyja­ni. - Albo lisy, albo jaki popaprany wampir. Musz wydbi od dyrektora pozwolenie na otoczenie kurnika jakim solidnym zaklciem.

Przyjrza si uwaniej Harry’emu spod swoich gstych, onieonych brwi.

- Harry, naprawd nic ci nie jest? Wygldasz, jakby ci co wkurzyo.

Harry nie potrafi si zmusi do powtórzenia tego, co usysza od Erniego i reszty Puchonów.

- Ee, nic mi nie jest. No, ale lec, zaraz mamy transmutacj, musz jeszcze i po ksiki.

I odszed, a w gowie koatao mu to, co Ernie o nim powiedzia: Justyn dobrze wiedzia, e cos mu grozi, od czasu, kiedy wygada si Potterowi, e jego rodzice to mugole.