ROZDZIA PITNASTY 1 страница

Aragog

 

Na otaczajce zamek ki wpezao lato: niebo i jezioro przybrao kolor kwiatów barwinka, a w cieplarniach wystrzeliy wielkie jak kapusty kwiaty. Bez Hagrida, krcego po kach z Kem przy nodze, zielona sceneria, na któr Harry patrzy z okien zamku, wydawaa mu si jed­nak dziwnie nieprzyjemna i jakby niepena. Nie lepiej byo zreszt i wewntrz zamku, gdzie coraz trudniej byo wy­trzyma.

Harry i Ron spróbowali odwiedzi Hermion, ale teraz wszelkie odwiedziny w skrzydle szpitalnym zostay zaka­zane.

- Nie chcemy ryzykowa - powiedziaa pani Pomfrey przez szpar w szpitalnych drzwiach. - Nie, bar­dzo mi przykro, ale istnieje moliwo, e napastnik wróci, eby wykoczy tych biedaków...

Po odejciu Dumbledore’a lk ogarn wszystkich. Go­tyckie podwójne okna zamku zdaway si nie przepuszcza soca ogrzewajcego mury. Trudno byo napotka nie za­spion twarz, a przypadkowy miech na korytarzu brzmia nienaturalnie i natychmiast cich, zduszony zalegajc wsz­dzie ponuroci.

Harry wci powtarza sobie w duchu ostatnie sowa Dumbledore’a. Naprawd opuszcz szko tylko wtedy, kiedy ju nikt w caym Hogwarcie nie pozostanie mi wierny... Ci, którzy o pomoc poprosz, zawsze j otrzymaj. Co z tego wynika? Kto ma poprosi o pomoc, skoro wszyscy s tak przeraeni i rozbici?

O wiele atwiej byo zrozumie uwag Hagrida o paj­kach, tyle e teraz nigdzie nie byo ani ladu tych poytecz­nych stworze. Harry rozglda si za nimi uwanie wsz­dzie, gdzie szed, wspomagany (raczej niechtnie) przez Rona. Oczywicie, trudniej im byo szuka, bo nie mogli chodzi po zamku samotnie, tylko w duej grupie wszyst­kich Gryfonów. Wikszo ich kolegów wydawaa si zadowolona z tego, e nauczyciele prowadzili ich od klasy do klasy, ale Harry’ego strasznie to denerwowao.

By jednak kto, kto wyranie cieszy si z gstej atmo­sfery podejrze i lków. Draco Malfoy chodzi po szkole dumny jak paw, jakby go wanie mianowano naczelnym prefektem. Harry nie zdawa sobie sprawy, co go tak cieszy, a do pewnej lekcji eliksirów, jakie dwa tygodnie po odejciu Dumbledore’a i Hagrida, kiedy siedzc tu za Malfoyem, podsucha, jak si chwali przed Crabbe'em i Goyle'em.

- Zawsze uwaaem, e tylko mój ojciec moe wyku­rzy starego Dumbledore’a - powiedzia, nie starajc si nawet ciszy gosu. - Mówiem wam, e uwaa Dumbledore’a za najgorszego dyrektora, jakiego szkoa kiedykol­wiek miaa. Moe teraz dostaniemy wreszcie kogo z klas. Kogo, kto dopilnuje, eby nie zamknito Komnaty Taje­mnic. McGonagall te ju dugo nie pocignie, zreszt tylko odwala papierkow robot...

Obok Harry’ego przeszed Snape, powstrzymujc si od uwagi na temat pustego miejsca i kocioka Hermiony.

- Panie profesorze - powiedzia gono Malfoy. - Panie profesorze, dlaczego pan nie kandyduje na stanowisko dyrektora?

- No, no, Malfoy - odrzek Snape, ale nie móg powstrzyma bladego umiechu. - Profesor Dumbledore zosta jedynie zawieszony przez rad nadzorcz. Mam nadziej, e wkrótce do nas wróci.

- Taaak, na pewno - powiedzia Malfoy, chichocc.

- Ale gdyby pan kandydowa, to wedug mnie mógby pan liczy na gos mojego ojca. Powiem ojcu, e pan jest najlepszym nauczycielem, panie profesorze...

Snape równie zachichota, krc po lochu. Na szczcie nie zauway Seamusa Finnigana, który udawa, e wymio­tuje do kocioka.

- Dziwi si, e szlamy nie spakoway ju swoich ku­frów - cign Malfoy. - Zao si o pi galeonów, e wkrótce kto wykorkuje. Szkoda, e nie Granger...

Rozleg si dzwonek, co byo szczliwym zbiegiem oko­licznoci, bo po ostatnich sowach Malfoya Ron zerwa si z taboretu, wic w ogólnym rozgardiaszu jego próba rzuce­nia si na Malfoya zostaa niezauwaona.

- Pucie mnie, musz mu dooy - warcza, kiedy Harry i Dean uwiesili si na jego ramionach. - Mam wszystko gdzie, nie potrzebuj ródki, zabij go goymi rkami...

- Pospieszcie si, zaraz was zaprowadz na zielarstwo!

- pokrzykiwa Snape nad gowami uczniów.

Wyszli dugim rzdem (Ron nazywa ten szyk „kroko­dylim”), z Harrym, Ronem i Deanem w ogonie. Ron wci usiowa si wyrwa z ich ucisków. Pucili go dopiero wtedy, gdy Snape wyprowadzi ich z zamku i szli ciek wio­dc midzy grzdkami warzyw w kierunku cieplarni.

Na zielarstwie wydarzenia ostatnich miesicy najbardziej daway o sobie zna: brakowao Justyna i Hermiony.

Profesor Sprout kazaa im przycina abisyskie figi. W pewnym momencie Harry podszed z narczem odyg do kupy kompostu i spotka przy niej Erniego Macmillana. Ernie wzi gboki oddech i powiedzia bardzo formalnym tonem:

- Chc ci tylko powiedzie, Harry, e bardzo mi przy­kro, e podejrzewaem ciebie. Wiem, e nigdy by nie napad na Hermion Granger i przepraszam za wszystkie wistwa, jakie o tobie powiedziaem. Jedziemy teraz na jednym wózku, wic...

Wycign pulchn do, a Harry j ucisn.

Ernie i jego przyjacióka Hanna znaleli si przy tej samej fidze, co Harry i Ron.

- Ten Draco Malfoy to nieze zióko - powiedzia Ernie, odamujc martwe gazki. - Zdaje si, e to wszy­stko bardzo go rajcuje, prawda? Wiecie co, wedug mnie to on jest dziedzicem Slytherina.

- Ale z ciebie mdrala - mrukn Ron, który nie zaakceptowa Erniego tak szybko, jak Harry.

- A ty, Harry, mylisz, e to moe by on? - zapyta Ernie.

- Nie - odpowiedzia Harry tak stanowczo, e Ernie i Hanna wlepili w niego oczy.

Chwil póniej Harry zobaczy co, co sprawio, e ude­rzy Rona sekatorem w rk.

- Auuu! Co ty...

Harry wskaza na ziemi, kilka stóp od nich. Maszero­wao po niej kilkanacie wielkich pajków.

- Ach, taaak - powiedzia Ron, daremnie starajc si zrobi ucieszon min. - Ale teraz nie moemy za nimi i...

Ernie i Hanna suchali tego z najwyszym zainteresowaniem.

Harry patrzy, jak pajki oddalaj si coraz bardziej.

- Wyglda na to, e zmierzaj do Zakazanego Lasu...

Ron zrobi jeszcze bardziej nieszczliw min.

Po zielarstwie profesor Snape odprowadzi ich na obron przed czarn magi. Harry i Ron zostali w tyle, eby spo­kojnie porozmawia.

- Bdziemy musieli znowu uy peleryny-niewidki - powiedzia Harry. - Moemy zabra ze sob Ka. Zawsze chodzi po lesie z Hagridem, moe okaza si pomocny.

- Dobra - odpowiedzia Ron, wyczyniajc jakie dziwne rzeczy ze swoj ródk. A kiedy zajli swoje zwyke miejsca w klasie Lockharta, doda: - Ee... czy tam... no... czy w tym lesie nie ma wilkoaków?

Harry wola pomin to pytanie, wic powiedzia:

- Niektóre lene stworzenia s zupenie w porzdku. Na przykad centaury... jednoroce...

Ron jeszcze nigdy nie by w Zakazanym Lesie. Harry by tam tylko raz i wówczas mia gbok nadziej, e ju nigdy do niego nie wróci.

Wkroczy Lockhart i wszystkie oczy zwróciy si na nie­go. Wszyscy inni nauczyciele mieli miny bardziej ponure ni zwykle, ale on wydawa si nie traci pogody ducha.

- No, co jest, modziey? - zawoa, szczerzc zby. - Co to za ponure miny?

Uczniowie spojrzeli po sobie ze zoci, ale milczeli.

- Co, jeszcze do was nie dotaro - powiedzia bardzo powoli, jakby mia do czynienia z gromad pógówków - e niebezpieczestwo ju mino? Gównego winowajcy ju tu nie ma!

- To znaczy kogo? - zapyta gono Dean Thomas.

- Drogi modziecze, minister magii nie zabraby std Hagrida, gdyby nie by na sto procent pewny, e to on - odpowiedzia Lockhart takim tonem, jakby wyjania Deanowi, e jeden plus jeden to dwa.

- Wcale nie by pewny - powiedzia Ron, jeszcze goniej ni Dean.

- Pochlebiam sobie, e wiem troszk wicej o areszto­waniu Hagrida ni pan, panie Weasley - rzek Lockhart, wyranie zachwycony sob.

Ron ju zaczyna odpowiada, e jest akurat odwrotnie, ale urwa, kiedy Harry kopn go z caej siy pod awk.

- Nie byo nas tam, zapomniae? - warkn pó­gbkiem Harry.

Ale obrzydliwa wesokowato Lockharta, jego aluzje, e od dawna wiedzia, kto jest winowajc, jego zarozumiaa pewno, e wszystko si skoczyo, rozwcieczya Harry’ego tak, e sam powstrzyma si z trudem, by nie cisn Wóczg z ghulami prosto w jego gupkowat twarz. Zado­woli si wyskrobaniem krótkiej notki do Rona: „Zrobimy to dzisiaj wieczorem”.

Ron przeczyta, przekn lin i zerkn na puste miejsce, zwykle zajte przez Hermion. Ten widok musia doda mu odwagi, bo skin gow.

 

W tych dniach pokój wspólny Gryfonów by zawsze peny, bo po szóstej nie wolno im byo opuszcza wiey i nie mieli co ze sob zrobi. Byo zreszt tyle spraw do omówienia, e w pokoju wspólnym robio si pusto dopiero po pónocy.

Zaraz po kolacji Harry wyj z kufra peleryn-niewidk i spdzi cay wieczór, siedzc na niej i czekajc, a wszyscy pójd spa. Fred i George wyzwali Harry’ego i Rona na kilka partii Eksplodujcego Durnia, a Ginny przygldaa si grze, siedzc w fotelu zwykle zajmowanym przez Hermion. Harry i Ron specjalnie przegrywali, starajc si jak najszyb­ciej skoczy gr, ale i tak mina ju pónoc, kiedy Fred i George w kocu poszli spa.

Harry i Ron nasuchiwali, a po raz ostatni trzasn drzwi obu dormitoriów, a wówczas chwycili peleryn, narzucili j na siebie i przeleli przez dziur w portrecie.

Czekaa ich kolejna trudna wdrówka po zamku i omi­janie wszystkich stojcych na stray profesorów. W kocu dotarli do sali wejciowej, odsunli zasuw na drzwiach frontowych i przeliznli si przez nie, starajc si nie robi najmniejszego haasu. Odetchnli dopiero na zalanych wiatem ksiyca boniach.

- Oczywicie trzeba przyj i tak moliwo - po­wiedzia nagle Ron, kiedy szli przez czarn traw? – e w lesie nie znajdziemy adnych ladów. Te pajki mogy tam wcale nie doj. Wiem, e wyglday, jakby szy w tam­tym kierunku, ale...

Zawiesi gos, jakby mia wielk nadziej, e w rzeczywi­stoci wcale tam nie polazy.

Doszli do chatki Hagrida, sprawiajcej bardzo smutne wraenie z nieowietlonymi oknami. Kiedy Harry otworzy drzwi, Kie zwariowa z radoci na ich widok. Obawiajc si, e obudzi cay zamek swoim guchym, dononym ujada­niem, nakarmili go pospiesznie krajank z melasy, która skleia mu szczki.

Harry zostawi peleryn-niewidk na stole Hagrida. I tak nie bdzie im potrzebna w ciemnym lesie.

- No, Kie, idziemy na spacer - powiedzia, klepic si po udzie, a rozradowany brytan wyskoczy za nimi z chatki, pomkn na skraj lasu i uniós tyln nog przy pniu wielkiej sykomory.

Harry wyj ródk, mrukn: Lumos! i na jej kocu zapono wiateko, w sam raz, by widzieli ciek, wypa­trujc na niej ladów pajków.

- Dobry pomys - powiedzia Ron. - Zapalibym i swoj, ale sam wiesz... mogaby wybuchn albo co w tym rodzaju...

Harry trci Rona w rami, wskazujc na traw. Dwa samotne pajki uciekay przed wiatem w cie drzew.

- W porzdku - westchn Ron, godzc si z losem. - Jestem gotowy. Idziemy.

Tak wic weszli do lasu, a Kie biega wokó nich, obw­chujc korzenie drzew i zesche licie. W wietle ródki Harry’ego widzieli sznurek pajków posuwajcych si po ciece. Szli za nimi przez blisko dwadziecia minut, nasu­chujc w milczeniu jakichkolwiek innych odgosów poza trzaskiem amanych gazek i szelestem lici. A potem, kiedy drzewa zgstniay tak, e nad gowami nie byo ju wida gwiazd, a ródka Harry’ego rzucaa krg bladego wiata w oceanie ciemnoci, zobaczyli, e pajki schodz ze cieki.

Harry zatrzyma si, eby zobaczy, dokd pajki zmie­rzaj, ale poza krgiem wiata roztaczaa si nieprzeniknio­na ciemno. Poprzednim razem nie zawdrowa tak daleko. Pamita, e Hagrid go ostrzega, eby nigdy nie zbacza ze cieki. Ale teraz Hagrid by setki, a moe tysice mil std, najprawdopodobniej w jednej z cel Azkabanu, a przed ode­jciem wyranie im powiedzia, eby poszli za pajkami.

Co mokrego dotkno jego doni, i odskoczy, miadc Ronowi stop, ale by to tylko nos Ka.

- Co robimy? - zapyta szeptem Rona, widzc tyl­ko jego oczy, w których odbijao si wiateko ródki.

- Zaszlimy tak daleko... - odpowiedzia Ron.

Weszli wic midzy drzewa za szybko poruszajcymi si cieniami pajków. Teraz musieli zwolni kroku, bo drog zagradzay im korzenie drzew i spróchniae pniaki, ledwo widoczne w ciemnoci. Harry czu oddech Ka na swojej doni. Co jaki czas przystawali, a Harry pochyla si, by odnale pajki w bladym wietle ródki.

Przedzierali si tak przez las z pó godziny, strzpic szaty na nisko zwieszajcych si gaziach i skach. Po chwili poczuli, e teren opada, cho drzewa nadal rosy tak samo gsto jak uprzednio.

Nagle Kie zaszczeka gono, tak e podskoczyli ze strachu, a szczekanie odbio si dalekim echem.

- Co jest? - wydysza Ron, rozgldajc si nerwowo i ciskajc Harry’ego za okie.

- Tam si co rusza - odpowiedzia Harry zduszo­nym szeptem. - Posuchaj... Chyba co duego.

Nasuchiwali. Gdzie na prawo co wielkiego amao gazie, przedzierajc si przez las.

- O nieee - jkn Ron. - O nie, nie, nie...

- Zamknij si - warkn Harry. - Usyszy ci.

- Usyszy mnie? - zapyta Ron nienaturalnie wyso­kim gosem. - Ju usyszao. Cicho, Kie!

Ciemno zdawaa si wciska im gaki oczu do wntrza czaszek, kiedy tak stali, zmartwiali z przeraenia. Co dziw­nie zadudnio i zrobio si cicho.

- Jak mylisz, co ono teraz robi? - zapyta Harry.

- Myl, e przygotowuje si do skoku - odpowie­dzia Ron.

Nasuchiwali, nie miejc si poruszy.

- M-mylisz, e sobie poszo? - szepn Harry.

- Nie wiem...

A potem z prawej strony buchno biae wiato, tak przeraliwie jaskrawe w tej ciemnoci, e obaj zasonili oczy rkami. Kie zaskomla i rzuci si do ucieczki, ale uwiz w jakim kolczastym krzaku i skomla jeszcze goniej.

- Harry! - krzykn Ron, a gos zaama mu si nag ulg. - Harry, to nasz samochód!

- Co?

- Chod!

Harry poszed za nim ku wiatu, potykajc si i prze­wracajc, i w chwil póniej wyszli z lasu na polan.

Auto pana Weasleya stao porodku polanki, tak maej, e gste gazie drzew tworzyy nad nim dach. Reflektory tryskay wiatem, a w rodku nie byo nikogo, lecz nagle auto ruszyo samo ku Ronowi, jak wielki, turkusowy pies witajcy swojego pana.

- Byo tutaj przez cay czas! - zawoa uradowany Ron, obchodzc samochód. - Popatrz. Zupenie zdzicza­o w tym lesie...

Skrzyda baganika byy podrapane i umazane botem: najwidoczniej samochód sam próbowa wydosta si z pu­szczy. Kie nie by zachwycony nowym towarzystwem, trzy­ma si tu przy Harrym, który czu, jak pies dry ze strachu. Harry powoli odzyska oddech i schowa ródk do kieszeni szaty.

- A mymy si bali, e si na nas rzuci! - zawoa Ron, pochylajc si nad mask i klepic j pieszczotliwie. - Nieraz sobie mylaem, co z nim si stao!

Harry rozglda si po jasno owietlonej ziemi w poszu­kiwaniu pajków, ale wszystkie pouciekay przed blaskiem reflektorów.

- Stracilimy lad - powiedzia. - Chod, musi­my je odnale.

Ron milcza. Nie porusza si. Oczy mia utkwione w ja­ki punkt znajdujcy si z dziesi stóp nad ziemi, tu za Harrym. Na jego twarzy zastyg wyraz przeraenia.

Harry nie zdy nawet si obróci. Rozleg si dziwny klekot i nagle poczu, e co dugiego i wochatego chwyta go za pas i unosi, tak e zawis gow w dó. Zacz si wyrywa i wierzga, ogarnity miertelnym strachem, zno­wu usysza zowieszcze klikanie i zobaczy, jak nogi Rona równie odrywaj si od ziemi. W nastpnej chwili co pocigno go w ciemno midzy drzewami. Kie zaskom­la i zaszczeka rozpaczliwie.

Wiszc gow w dó, Harry spostrzeg, e to, co go wloko w mroczny gszcz, posuwao si na szeciu niezwykle dugich, wochatych nogach, z których dwie przednie trzy­may go mocno pod par lnicych czarnych szczypców. Za sob sysza przedzierajce si przez krzaki podobne stwo­rzenie, niewtpliwie taszczce Rona. Potwory kieroway si ku samemu sercu lasu. Harry sysza Ka, który usiowa si uwolni z ucisku trzeciego potwora, warczc i skamlc, ale sam nie by w stanie nawet pisn, bo wszystko wskazywao, e gos zostawi przy samochodzie na polance.

Nie mia pojcia, jak dugo znajdowa si w ucisku wochatych odnóy. Wiedzia tylko, e nagle ciemno nie­co zblada i e zasane zeschymi limi podoe lasu roi si od pajków. Wycigajc szyj to tu, to tam, zobaczy, e s na skraju olbrzymiej zapadliny wolnej od drzew. Wkrótce gwiazdy owietliy najstraszniejsz scen, jak kiedykolwiek widzia w yciu.

Pajki. Nie mae pajczki, jak te, które mrowiy si po liciach. Pajki wielkoci koni pocigowych, z omioma lepiami, omioma nogami, czarne, wochate, gigantyczne. Ten, który go niós, wlaz do jaru i pomkn w dó zbocza, ku poyskujcej mglisto tulei utkanej z pajczyny. Zewszd zbiegay si inne potwory, klekocc szczypcami na widok jego zdobyczy.

Pajk puci go i Harry wyldowa na czworakach. Ron i Kie upadli koo niego. Kie ju nie skamla, skuli si tam, gdzie upad. Ron wyglda dokadnie tak, jak Harry si czu. Usta mia otwarte, jakby krzycza, a oczy wyaziy mu z orbit.

Harry zda sobie nagle spraw, e pajk, który go tu przyniós, co mówi. Trudno go byo zrozumie, bo po kadym sowie klekota szczypcami.

- Aragog! - zawoa. - Aragog!

Z tulejowatej mglistej sieci wyoni si powoli pajk wielkoci modego sonia. Wosy na tuowiu i nogach przy­prószone mia siwizn, a oczy mlecznobiae. By lepy.

- Co to jest? - zapyta, klikajc szybko szczypcami.

- Ludzie - odklekota pajk, który przy wlók Harry’ego.

- Czy to Hagrid? - zapyta Aragog, zbliajc si i przewracajc mlecznymi oczami.

- Obcy - odklika pajk, który przyniós Rona.

- Zabijcie ich - powiedzia Aragog, wyranie roz­draniony. - Spaem...

- Jestemy przyjaciómi Hagrida! - krzykn Har­ry. Serce uwizo mu w gardle i tuko si tam, jakby chciao odzyska wolno.

Klik, klik, klik, zaklekotay szczypce pajków zgroma­dzonych na dnie dziury.

- Hagrid nigdy nie przysya nam tu ludzi - powie­dzia wolno Aragog.

- Hagrid ma kopoty - rzek Harry, z trudem a­pic oddech. - Wanie dlatego przyszlimy.

- Kopoty? - powtórzy sdziwy pajk i Harry do­sysza trosk w klekocie jego szczypców. - Ale dlaczego przysa was?

Harry pomyla, e dobrze byoby wsta, ale uzna, e le­piej nie próbowa, bo nogi mog odmówi mu posusze­stwa. Przemówi wic z ziemi, tak spokojnie, jak potrafi:

- Tam, w szkole, myl, e Hagrid wypuci... e... e... co na uczniów. Zabrali go do Azkabanu.

Aragog zaklika wciekle szczypcami, co podchwyciy wszystkie pajki zgromadzone na dnie jamy; zabrzmiao to jak aplauz, tyle e aplauz zwykle nie sprawia, e Harry’emu robio si niedobrze ze strachu.

- Ale to byo przed wieloma laty - powiedzia Ara­gog. - Wiele lat temu. Dobrze to pamitam. Dlatego wyrzucili go ze szkoy. Myleli, e to ja jestem potworem mieszkajcym w lochu, który nazywaj Komnat Tajemnic. Myleli, e Hagrid otworzy Komnat i uwolni mnie.

- A ty... ty nie wyszede z Komnaty Tajemnic? - zapyta Harry, który czu, jak pot cieka mu powoli po czole.

- Ja?! - zaklika ze zoci Aragog. - Ja nie uro­dziem si w zamku. Pochodz z dalekiego kraju. Pewien podrónik da mnie Hagridowi, kiedy byem jajkiem. Ha­grid by wtedy jeszcze chopcem, ale dba o mnie, ukry mnie w komórce w zamku, ywi resztkami ze stou. Hagrid to mój dobry przyjaciel, to dobry czowiek. Kiedy dowiedziano si o moim istnieniu i oskarono o zabicie tej dziew­czynki, Hagrid mnie ocali. Odtd zamieszkaem tutaj, w lesie, a Hagrid wci mnie odwiedza. Znalaz mi nawet on, Mosag, i sam widzisz, jak rozrosa si nasza rodzina... Dziki dobroci Hagrida...

Harry zebra w sobie resztki odwagi.

- Wic nigdy... nigdy nikogo nie zaatakowae?

- Nigdy. Byoby to zgodne z moim instynktem, ale z szacunku do Hagrida nigdy nie zrobiem krzywdy czo­wiekowi. Ciao tej dziewczynki znaleziono w azience, a ja nigdy nie opuciem komórki, w której wyrosem. My, pajki, lubimy ciemno i spokój...

- Ale... Wiesz, kto zabi t dziewczynk? - zapyta Harry. - Bo cokolwiek to byo, wrócio i znowu napada na ludzi...

Jego sowa utony w zowrogim klekocie mnóstwa nóg. Otoczyy go podniecone czarne ksztaty.

- To jest co, co mieszka w zamku - rzek Aragog. - Prastara istota, której my, pajki, boimy si najbardziej. Dobrze pamitam, jak bagaem Hagrida, eby pozwoli mi odej, kiedy wyczuem obecno tej bestii w szkole.

- Co to jest?

Znowu rozlego si podniecone klekotanie i chrzst chitynowych odnóy; pajki zbliay si do Harry’ego coraz bardziej.

- My o tym nie mówimy! - krzykn Aragog. - Nie nazywamy tego! Nawet Hagridowi nigdy nie wyjawiem imienia tej strasznej istoty, cho prosi mnie o to wiele razy.

Harry nie chcia przeciga struny, zwaszcza wobec tumu pajków otaczajcych go ze wszystkich stron. Aragog sprawia wraenie, jakby go zmczya ta rozmowa. Wyco­fywa si powoli w gb sieci, natomiast jego krewniacy wci przysuwali si do Harry’ego i Rona.

- No to my ju sobie pójdziemy! - zawoa Harry rozpaczliwie do Aragoga, syszc za sob szelest lici.