Przymusowe zdanie odbiorników

M a r i e - L a u r e m u s i t r z y k r o t n i e prosi ojca, by przeczyta jej obwieszczenie na gos: Mieszkacy musz zda wszystkie posiadane przez siebie odbiorniki radiowe. Naley je dostarczy jutro do poudnia na rue de Chartres numer 27. Osoby, które nie podporzdkuj si rozporzdzeniu, zostan aresztowane jako sabotayci.

Przez chwil nikt si nie odzywa i Marie-Laure czuje przypyw dawnego niepokoju.

– Czy Étienne…

– Jest w pokoju twojego dziadka – odpowiada madame Manec.

Jutro w poudnie. Marie-Laure przypomina sobie, e odbiorniki radiowe i czci do nich wypeniaj poow domu.

Madame Manec puka do drzwi pokoju Henriego, lecz nikt nie odpowiada. Po poudniu gromadz wyposaenie w gabinecie Étienne’a; madame i ojciec wyczaj radia i wkadaj do drewnianych skrzynek. Marie-Laure siedzi na kanapie i sucha, jak gasn kolejne aparaty: stara Radiola 5, G.M.R. Titan, G.M.R. Orphée, trzydziestodwuwoltowe Delco dla farmerów, sprowadzone przez Étienne’a ze Stanów Zjednoczonych w 1922 roku.

Ojciec owija najwiksze odbiorniki w tektur i z hukiem zwozi je po schodach, posugujc si starowieckim wózkiem na dwóch koach. Marie-Laure czuje, jak drtwiej jej palce, i myli o nadajniku na strychu, o jego przewodach i przecznikach. Étienne zbudowa go, by rozmawia z duchami. Czy mona go uzna za odbiornik radiowy? Czy powinna o nim wspomnie? Czy ojciec i madame Manec wiedz? Wydaje si, e nie. Wieczorem miasto otula zimna mga pachnca rybami. Jedz w kuchni ziemniaki i marchewk, a madame Manec zostawia talerz przed drzwiami pokoju Henriego, których jednak nikt nie otwiera i jedzenie pozostaje nietknite.

– Co zrobi z tymi radiami? – pyta Marie-Laure.

– Wyl do Niemiec – odpowiada ojciec.

– Albo wrzuc do morza – dodaje madame Manec. – Chod, dziecko, wypij herbat. To nie koniec wiata. Dam ci dzi na noc dodatkowy koc.

Rankiem Étienne nadal jest zamknity w pokoju brata. Marie-Laure nie ma pojcia, czy stryjeczny dziadek wie, co si dzieje w domu. O dziesitej rano ojciec zaczyna transportowa na wózku pakunki na rue de Chartres, jeden kurs, dwa kursy, trzy, a kiedy wraca i aduje ostatnie radio, Étienne cigle siedzi w pokoju. Marie-Laure trzyma madame Manec za rk, syszy zatrzaskiwan bram i skrzyp osi wózka odjedajcego rue Vauborel. Po odejciu ojca znów zapada cisza.

 

Muzeum

S t a r s z y s i e r a n t R e i n h o l d v o n R u m p e l budzi si wczenie rano. Wkada mundur, chowa do kieszeni lup i szczypczyki, naciga biae rkawiczki. O szóstej rano jest w foyer hotelu w penym umundurowaniu, w wyglansowanych butach, z zapit kabur pistoletu. Waciciel hotelu przynosi mu chleb i ser w koszyku z ciemnej wikliny, adnie przykrytym bawenian serwetk: wszystko wyglda idealnie.

Spacer po miecie przed witem jest bardzo przyjemny: lni latarnie uliczne, Pary budzi si ze snu. Kiedy von Rumpel idzie rue Cuvier i skrca w Jardin des Plantes, spowite mg drzewa wygldaj jak parasole otwarte specjalnie dla niego.

Lubi wczenie wstawa.

Przed wejciem do Wielkiej Galerii stoj na baczno dwaj nocni stranicy. Zerkaj na belki na konierzyku i rkawach von Rumpla, wida, e boj si nawet przekn lin. Po schodach zstpuje niski mczyzna w czarnym flanelowym garniturze, przeprasza po niemiecku i przedstawia si jako wicedyrektor muzeum. Spodziewa si przybycia starszego sieranta dopiero za godzin.

– Moemy mówi po francusku – odzywa si von Rumpel.

Za wicedyrektorem kuli si mczyzna o bladej cerze, najwyraniej przeraony perspektyw patrzenia komu w oczy.

– Bdziemy zaszczyceni, mogc pokaza panu nasze zbiory, sierancie – odzywa si wicedyrektor. – To profesor Hublin, mineralog.

Hublin mruga dwukrotnie, wyglda jak zaszczute zwierz. Dwóch straników patrzy z koca korytarza.

– Mog wzi paski koszyk? – pyta wicedyrektor.

– Nie ma potrzeby.

Dzia mineralogii jest tak dugi, e von Rumpel prawie nie dostrzega jego koca. Stoj w nim puste gabloty wystawowe, w których na pokrytych aksamitem pókach widniej odcinite lady usunitych okazów. Von Rumpel idzie z koszykiem na ramieniu, wybauszajc oczy. Jakie skarby pozostawiono! Wspania szczotk ótych krysztaów topazu w szarej masie skalnej. Wielk bry róowego berylu przypominajc skrystalizowany mózg. Fioletowy sup turmalinu z Madagaskaru, który wyglda tak piknie, e trudno si oprze pokusie, by go nie pogaska. Burnonit, apatyt na muskowicie, naturalny cyrkon mienicy si jak tcza, dziesitki mineraów, których nazw von Rumpel w ogóle nie zna. Pracownicy muzeum w cigu tygodnia prawdopodobnie dotykali tylu kamieni szlachetnych, z iloma on nie mia do czynienia przez cae swoje ycie.

Kady okaz jest opisany w ogromnej ksidze inwentarzowej; tworzenie tych rejestrów trwao stulecia. Pokazuje mu je blady Hublin.

– Pocztkiem kolekcji by gabinet medyczny Ludwika XIII: jadeit jako lekarstwo na nerki, glina na odek i tak dalej. W tysic osiemset pidziesitym roku w katalogu wyszczególniono dwiecie tysicy okazów, bezcenny zbiór mineralogiczny o historycznym znaczeniu…

Von Rumpel od czasu do czasu wyjmuje z kieszeni notatnik i co zapisuje. Nie pieszy si. Kiedy docieraj do koca dziau, wicedyrektor splata donie na brzuchu.

– Mamy nadziej, e nasza kolekcja zrobia na panu wraenie, sierancie. Podoba si panu nasz spacer?

– Bardzo. – Lampy elektryczne wisz pod sufitem w duych odlegociach. W wielkiej sali panuje przytaczajca cisza. – A co ze zbiorami, które nie byy wystawione na widok publiczny? – pyta von Rumpel, wymawiajc sowa bardzo powoli.

Wicedyrektor i mineralog wymieniaj spojrzenia.

– Widzia pan wszystko, co moemy pokaza, sierancie.

Von Rumpel stara si mówi uprzejmym tonem. Kulturalnym. Pary to w kocu nie Polska. Trzeba postpowa ostronie. Nie wolno po prostu konfiskowa okazów. Co mówi jego ojciec? Traktuj przeszkody jako okazje, Reinholdzie. Niechaj bd dla ciebie ródem inspiracji.

– Czy jest jakie miejsce, gdzie moglibymy porozmawia? – pyta.

Gabinet wicedyrektora znajduje si w brzydkim naroniku drugiego pitra i ma okna wychodzce na ogród. Jest wyoony orzechow boazeri i przegrzany; na cianach wisz na przemian gablotki z motylami i chrzszczami. Za gigantycznym biurkiem znajduje si jedyny obraz: wykonany wglem portret francuskiego biologa Jeana-Baptiste’a Lamarcka.

Wicedyrektor zajmuje miejsce za biurkiem, a von Rumpel siedzi naprzeciwko niego z koszykiem midzy nogami. Mineralog stoi. Sekretarka o dugiej szyi podaje herbat.

– Stale powikszamy swoje zbiory – mówi Hublin. – Industrializacja prowadzi do coraz szybszej eksploatacji zó na caym wiecie. Zbieramy wszystkie istniejce rodzaje mineraów. Nie dzielimy ich na lepsze i gorsze.

Von Rumpel wybucha miechem. Docenia to, e Francuzi próbuj prowadzi z nim gr. Ale czy nie rozumiej, e zwycizca jest ju znany?

Odstawia filiank z herbat i mówi:

– Chciabym zobaczy najbardziej chronione okazy. Szczególnie interesuje mnie okaz, który, jak sdz, niedawno wydobyto ze skarbca.

Wicedyrektor przesuwa lew doni po wosach, strzsajc z nich chmur upieu.

– Panie sierancie, mineray, które pan oglda, pozwoliy powikszy nasz wiedz na temat elektrochemii, pozna fundamentalne prawa krystalografii. Zadanie muzeum narodowego polega na tym, by dziaa niezalenie od kaprysów rynku kolekcjonerskiego, chroni dla przyszych pokole…

Von Rumpel si umiecha.

– Zaczekam.

– le pan nas zrozumia, monsieur. Widzia pan wszystko, co moemy pokaza.

Wicedyrektor spoglda na swoj herbat. Mineralog przestpuje z nogi na nog, wydaje si powstrzymywa ogarniajc go wcieko.

– Mam wielki talent do czekania – cignie po francusku von Rumpel. – To moja najwiksza umiejtno. Nigdy nie byem dobry w sporcie ani matematyce, ale ju jako chopiec odznaczaem si niezwyk cierpliwoci. Czekaem u fryzjera na matk, gdy czesaa sobie wosy. Siedziaem na krzele i czekaem caymi godzinami, bez czasopism i zabawek, bez ruchu, nawet nie machajc nogami. Wszystkie matki byy pod wielkim wraeniem.

Francuzi wierc si niespokojnie. Czyje uszy suchaj tej rozmowy pod drzwiami gabinetu?

– Prosz usi, jeli ma pan ochot – zwraca si do Hublina von Rumpel i klepie doni krzeso obok. Ale Hublin nie siada.

Pynie czas. Von Rumpel dopija resztk herbaty i bardzo ostronie odstawia filiank na skraj biurka wicedyrektora. Gdzie zaczyna dziaa wiatrak elektryczny, warczy przez chwil, po czym cichnie.

– Nie bardzo rozumiem, na co waciwie czekamy, sierancie – odzywa si Hublin.

– Czekam, a panowie zaczn mówi prawd.

– Jeli mógbym…

– Prosz zosta i usi – przerywa von Rumpel. – Jestem pewien, e gdyby zacz mi pan co wyjania, mademoiselle podobna do yrafy by to usyszaa, prawda?

Wicedyrektor zakada praw nog na lew, póniej lew na praw. Mino ju poudnie.

– Moe chciaby pan obejrze szkielety? – pyta. – Dzia historii czowieka jest doprawdy fantastyczny. A nasze zbiory zoologiczne…

– Chciabym obejrze mineray, które nie s wystawione na widok publiczny. Zwaszcza jeden okaz.

Szyja Hublina jest pokryta róowymi i biaymi plamami. Mineralog nie siada. Wicedyrektor wydaje si pogodzony z impasem; wyjmuje z szuflady gruby skoroszyt z dokumentami i zaczyna czyta. Hublin wykonuje ruch, jakby chcia odej, lecz von Rumpel po prostu mówi:

– Prosz zosta, a wyjanimy t kwesti.

Oczekiwanie to rodzaj wojny, myli von Rumpel. Trzeba sobie po prostu powtarza, e nie wolno przegra. Na biurku dzwoni telefon i wicedyrektor siga po suchawk, ale von Rumpel unosi rk i aparat dzwoni dziesi lub jedenacie razy, po czym milknie. Mija pena godzina, Hublin wpatruje si w swoje sznurowada, wicedyrektor od czasu do czasu wprowadza srebrnym piórem drobne poprawki do maszynopisu, a von Rumpel siedzi w kompletnym bezruchu. Nagle sycha ciche stukanie do drzwi.

– Panowie? – pyta gos sekretarki.

– Wszystko w porzdku, dzikujemy! – woa von Rumpel.

– Mam wane sprawy, którymi powinienem si zaj, sierancie – mówi wicedyrektor.

– Bd panowie czeka – odpowiada von Rumpel, nie podnoszc gosu. – Obaj. Bd panowie czeka, a zobacz to, co chc zobaczy. A potem wszyscy wrócimy do swoich wanych zaj.

Mineralogowi dry podbródek. Znowu warczy wiatrak elektryczny, po czym milknie. Wcza si automatycznie co pi minut, domyla si von Rumpel. Czeka na jeszcze jeden odgos pracy urzdzenia. Póniej podnosi koszyk i stawia go sobie na kolanach.

– Prosz usi, profesorze – mówi agodnie, wskazujc krzeso. – Bdzie panu wygodniej.

Hublin nie siada. W setkach paryskich kocioów bij dzwony: jest druga. Alejkami parków chodz ludzie. Na ziemi opadaj ostatnie jesienne licie.

Von Rumpel rozwija serwetk, kadzie j sobie na kolanach i wyjmuje ser. amie powoli chleb, a na serwetk spada kaskada okruchów, i zaczyna je. Niemal syszy burczenie w brzuchach wicedyrektora i mineraloga. Nie czstuje ich. Po zakoczeniu posiku wyciera serwetk kciki warg.

– le mnie rozumiecie, messieurs. Nie jestem zwierzciem. Nie zamierzam ograbia zbiorów waszego muzeum. Nale do caej Europy, do caej ludzkoci, prawda? Przybyem po co maego. Mniejszego od waszych rzepek kolanowych. – Spoglda na mineraloga, który, purpurowy na twarzy, odwraca wzrok.

– To absurd, sierancie – mówi wicedyrektor.

Von Rumpel zwija serwetk, chowa j z powrotem do koszyka i stawia go na pododze. Lie czubek palca i po kolei zbiera okruchy z bluzy mundurowej. Póniej patrzy prosto na wicedyrektora.

– Lycée Charlemagne, prawda? Na rue Charlemagne?

Twarz wicedyrektora teje.

– Gdzie chodzi do szkoy paska córka? – Von Rumpel obraca si na krzele. – Collège Stanislas, prawda, doktorze Hublin? To tam ucz si pascy synowie? Na rue Notre-Dame-des-Champs? Czy ci liczni bliniacy nie powinni ju wraca do domu?

Hublin kadzie donie na oparciu pustego krzesa stojcego obok. Kostki jego rk staj si bardzo biae.

– Jeden niesie skrzypce, a drugi altówk, zgadza si? Musz przej przez tyle ruchliwych ulic… To dugi spacer dla dziesicioletnich chopców.

Wicedyrektor siedzi sztywno wyprostowany.

– Wiem, e go tu nie ma, messieurs – mówi von Rumpel. – Nawet najskromniejszy wony nie byby tak gupi, by pozostawi brylant w muzeum. Ale chciabym zobaczy miejsce, gdzie go panowie przechowywali. Chc wiedzie, jak skrytk uznano za wystarczajco bezpieczn.

aden z Francuzów si nie odzywa. Wicedyrektor w dalszym cigu przeglda maszynopis, cho von Rumpel jest pewny, e ju go nie czyta. O czwartej sekretarka znowu puka do drzwi i von Rumpel znowu kae jej odej. Skupia uwag tylko na ruchach swoich powiek. Pulsowaniu krwi na szyi. Pik, pik, pik, pik. Inni zastosowaliby mniej finezyjne metody, myli. Posugiwaliby si wykrywaczami kamstwa, materiaami wybuchowymi, broni, przemoc. On wykorzystuje najtaszy materia: minuty i godziny.

Dzwony wybijaj pit. W ogrodach zaczyna zapada zmrok.

– Panie sierancie, prosz – odzywa si wicedyrektor. Przyciska donie do blatu biurka. Unosi wzrok. – Jest bardzo póno. Musz i do toalety.

– Prosz si nie krpowa. – Von Rumpel kiwa rk w stron metalowego kosza na mieci stojcego obok biurka.

Mineralog marszczy czoo. Znowu dzwoni telefon. Hublin obgryza paznokcie. Na twarzy wicedyrektora maluje si ból. Warczy wiatrak. W ogrodach powoli zapada ciemno, a von Rumpel cigle czeka.

– Paski kolega to racjonalista, prawda? – odzywa si do mineraloga. – Nie wierzy w legendy. Ale pan… pan wydaje si bardziej emocjonalny. Nie chce pan wierzy, powtarza pan sobie, e nie wolno wierzy. A jednak wierzy pan. – Krci gow. – Trzyma pan brylant w rku. Czu pan jego moc.

– To mieszne… – odzywa si Hublin. Jego oczy przypominaj lepia przestraszonego rebaka. – To nie s cywilizowane metody. Czy nasze dzieci s bezpieczne, sierancie? Prosz, by pozwoli nam pan sprawdzi, czy nasze dzieci s bezpieczne.

– Jest pan naukowcem, a jednak wierzy pan w mity. Wierzy pan w potg rozumu, a jednoczenie w banie. Boginie i kltwy.

Wicedyrektor wzdycha gboko.

– Dosy… – mówi. – Dosy…

Von Rumpel czuje, jak serce mu przyspiesza. Czyby ju zamierzali skapitulowa? Tak atwo? Mógby czeka jeszcze dwa albo trzy dni, gdy tymczasem rozbijayby si o niego fale ludzi.

– Czy nasze dzieci s bezpieczne?

– Jeli panom na tym zaley.

– Mog skorzysta z telefonu?

Von Rumpel kiwa gow. Wicedyrektor podnosi suchawk, mówi: „Sylvie”, sucha przez chwil, po czym si rozcza. Do gabinetu wchodzi kobieta z pkiem kluczy na kóku. Wyciga szuflad w biurku wicedyrektora i wyjmuje klucz na acuszku. Prosty, elegancki, o dugim bolcu.

Niewielkie zamknite drzwi na kocu galerii na parterze. Potrzebne s dwa klucze, by je otworzy, a wicedyrektor wyranie nie ma w tym wprawy. Póniej prowadz von Rumpla w dó krconymi schodami z kamienia; w kocu wicedyrektor otwiera drugie drzwi. Przechodz przez labirynt korytarzy, koo stranika, który odkada gazet i siedzi, sztywno wyprostowany, gdy go mijaj. W skromnym magazynie wypenionym odzie robocz, paletami i skrzynkami mineralog odsuwa arkusz sklejki, odsaniajc prosty sejf z zamkiem szyfrowym, który wicedyrektor otwiera bez wikszego trudu.

adnych alarmów. Tylko jeden stranik.

W sejfie znajduje si bardzo interesujca szkatuka. Jest tak cika, e wicedyrektor i mineralog wyjmuj j razem.

Elegancka, nie wida pocze konstrukcyjnych. Brak nazwy producenta i zamka. Prawdopodobnie jest pusta w rodku, lecz nie ma zawiasów, gwodzi, szczelin; wyglda jak lity kawaek wypolerowanego drewna. Przedmiot wykonany na specjalne zamówienie.

Mineralog wkada klucz do mikroskopijnej, prawie niewidocznej dziurki w dnie szkatuki. Kiedy go przekrca, po przeciwnej stronie otwieraj si dwie nastpne dziurki. Wicedyrektor wkada do nich identyczne klucze, po czym ukazuje si pi metalowych waków.

Trzy poczone zamki bbenkowe wspódziaajce ze sob.

– Bardzo sprytne… – szepce von Rumpel.

Szkatuka powoli si otwiera. Wewntrz znajduje si aksamitny woreczek.

– Prosz otworzy – mówi Niemiec.

Mineralog spoglda na wicedyrektora, który bierze woreczek i rozwizuje tasiemk. Kadzie woreczek na doni i rozchyla palcem fady. W rodku lni bkitny kamie wielkoci gobiego jaja.

 

Szafa

M i e s z k a c y m i a s t a, którzy ami nakaz zaciemnienia, s karani grzywnami lub zabierani na przesuchania, chocia madame Manec twierdzi, e w Hôtel-Dieu lampy pal si przez ca noc i e o kadej porze wychodz stamtd niemieccy oficerowie, zapinajc mundury i poprawiajc spodnie. Marie-Laure stara si nie zasn, czekajc, a stryj si obudzi. W kocu syszy szczk drzwi otwieranych po drugiej stronie korytarza i szuranie stóp na deskach. Wyobraa sobie mysz wymykajc si z norki, jak w bajce.

Wstaje z óka, próbujc nie obudzi ojca, i wychodzi na korytarz.

– Nie bój si, stryjku – szepce.

– Marie-Laure? – Étienne pachnie jak nadchodzca zima, grobowiec, ciki bezwad czasu.

– Dobrze si czujesz?

– Lepiej.

Stoj na skraju schodów.

– Byo obwieszczenie – mówi Marie-Laure. – Madame zostawia je na biurku stryja.

– Obwieszczenie?

– O radiach.

Étienne schodzi na czwarte pitro. Marie-Laure syszy jego mruczenie. Palce sunce po niedawno oprónionych pókach. Starzy przyjaciele, którzy odeszli. Czeka na okrzyki gniewu, lecz zamiast tego syszy tylko fragment dziecicej rymowanki wypowiedziany zdyszanym tonem:… à la salade je suis malade au céleri je suis guéri…

Bierze stryja za okie, pomaga mu usi przy ozdobnym biurku. Étienne cigle mruczy, próbujc wypowiedzie najskrytsze myli, i Marie-Laure czuje bijcy od niego strach, zjadliwy, toksyczny, kojarzcy si z zapachem gsiorów z formalin w dziale zoologii.

W okna uderzaj krople deszczu. Gos Étienne’a dobiega z wielkiej odlegoci.

– Wszystkie?

– Z wyjtkiem nadajnika na strychu. Nie wspomniaam, e tam jest. Czy madame Manec o nim wie?

– Nigdy o tym nie rozmawialimy.

– Czy to tajemnica, stryju? Czy kto mógby go znale, gdyby w domu zrobiono rewizj?

– Kto miaby robi rewizj w domu?

Zapada milczenie.

– Cigle moemy odda nadajnik – mówi Étienne. – Powiedzie, e zapomnielimy tego zrobi.

– Termin upyn wczoraj po poudniu.

– Mog okaza wyrozumiao.

– e zapomniae odda nadajnika, który moe transmitowa wiadomoci do Anglii? Naprawd w to wierzysz, stryju?

Kolejne niespokojne oddechy. Noc toczy si do przodu na cichych rolkach.

– Pomó mi – odzywa si Étienne.

Znajduje lewar samochodowy w pokoju na drugim pitrze, po czym id razem do sypialni dziadka Marie-Laure, zamykaj za sob drzwi i klkaj obok olbrzymiej szafy, nie odwaajc si zapali wiecy. Étienne wsuwa lewar pod szaf i unosi lewy bok. Wkada pod nogi szafy zwinite szmaty, a nastpnie unosi lewarem drug stron i robi to samo.

– Teraz, Marie-Laure, oprzyj donie w tym miejscu i pchaj.

Dziewczynka czuje dreszczyk emocji: zaczyna rozumie, e zasoni szaf niewielkie drzwiczki prowadzce na strych.

– Z caej siy, dobrze? Gotowa? Raz, dwa, trzy!

Olbrzymia szafa przesuwa si o dwa centymetry. Lekko grzechocz cikie drzwi z wprawionymi lustrami. Marie-Laure ma wraenie, e pchaj dom po tafli lodu.

– Mój ojciec mawia, e sam Chrystus nie zdoaby wnie tej szafy na gór – mówi Étienne, dyszc ciko. – e musieli zbudowa dom wokó niej. Jeszcze raz, gotowa?

Pchaj, odpoczywaj, pchaj, odpoczywaj. W kocu szafa stoi przed niewielkimi drzwiami i wejcie na strych jest niewidoczne. Étienne unosi lewarem nogi mebla, wyciga szmaty, po czym siada na pododze i gono oddycha. Marie-Laure zajmuje miejsce obok niego. Zasypiaj przed witem.

 

Kosy

P o r a n n y a p e l . n i a d a n i e. Frenologia, wiczenia strzeleckie, musztra. Czarnowosy Ernst opuszcza szko po piciu dniach od wicze polowych, gdy zosta uznany za najsabszego. Po tygodniu odchodzi dwóch kolejnych uczniów. Liczba kadetów zmniejsza si z szedziesiciu do pidziesiciu siedmiu. Werner co wieczór pracuje w laboratorium doktora Hauptmanna: na przemian zajmuje si rozwizywaniem równa trygonometrycznych i inynieri. Hauptmann chce, by Werner poprawi sprawno i czuo kierunkowego odbiornika radiowego, który projektuje. Niski doktor mówi, e trzeba go szybko zmodyfikowa, by dziaa na wielu czstotliwociach i móg mierzy kty odbieranych sygnaów. Czy Werner jest w stanie to zrobi?

Zmienia w projekcie prawie wszystko. W niektóre dni Hauptmann staje si gadatliwy, bardzo szczegóowo wyjania rol solenoidu lub opornika, a nawet okrela gatunek pajka wiszcego na belce pod dachem; entuzjazmuje si spotkaniami naukowców w Berlinie, gdzie, jak twierdzi, kada dyskusja otwiera nowe horyzonty. Teoria wzgldnoci, mechanika kwantowa – w takich momentach doktor chtnie odpowiada na wszystkie pytania Wernera.

A jednak nastpnego wieczoru Hauptmann staje si przeraajco oziby, ignoruje pytania i nadzoruje prac Wernera w milczeniu. Werner czuje zawrót gowy na myl, e doktor ma koneksje wród wysoko postawionych osób – e z telefonu na jego biurku mona zadzwoni do oddalonych o kilkaset kilometrów ludzi, którzy jednym skinieniem doni potrafi poderwa do lotu tuzin messerschmittów, by zbombardoway jakie miasto.

yjemy w niezwykych czasach.

Zastanawia si, czy Jutta mu wybaczya. Jej listy skadaj si w wikszoci z banaów – mamy duo zaj, pozdrawia Ci Frau Elena – albo s dostarczane do sali sypialnej z tyloma fragmentami zamazanymi przez cenzur, e nie mona z nich niczego zrozumie. Czy siostra czuje al z powodu jego nieobecnoci? A moe tak jak on nauczya si zmienia swoje serce w kamie, by tym sposobem si chroni?

Volkheimer, podobnie jak Hauptmann, wydaje si czowiekiem penym sprzecznoci. Pozostali chopcy uwaaj go za brutala posugujcego si wycznie si, a jednak czasami, kiedy Hauptmann wyjeda do Berlina, Volkheimer wchodzi do gabinetu doktora, wraca z radiem lampowym firmy Grundig, podcza anten pozwalajc odbiera fale krótkie i sucha w laboratorium muzyki klasycznej. Mozarta, Bacha, nawet Vivaldiego. Im bardziej sentymentalne utwory, tym lepiej. Ogromny chopak odchyla si na krzele, które skrzypi pod jego ciarem, i lekko przymyka powieki.

Dlaczego zawsze trójkty? Jakie jest przeznaczenie urzdzenia, które buduj? Jakie dwa punkty zna Hauptmann i dlaczego chce zna trzeci?

– To tylko liczby, kadecie – mówi Hauptmann. To jego ulubiona maksyma. – Czysta matematyka. Musisz si przyzwyczai do mylenia w ten sposób.

Werner przedstawia Frederickowi róne hipotezy, ale spostrzega, e przyjaciel yje jak we nie. Spodnie ma zbyt lune w talii, pogniecione nogawki. Jego spojrzenie jest przenikliwe, a jednoczenie nieobecne; kiedy na wiczeniach ze strzelania nie trafia w tarcz, wydaje si prawie tego nie zauwaa. Niemal kadej nocy mruczy co do siebie przed zaniciem: fragmenty wierszy, opisy zwyczajów gsi, nazwy nietoperzy, które przeleciay za oknem.

Ptaki, zawsze ptaki.

– …rybitwy popielate, Werner, lec z bieguna poudniowego na biegun pónocny, okraj cay glob. adne inne zwierzta nie odbywaj tak dalekich wdrówek, rybitwy pokonuj siedemdziesit tysicy kilometrów rocznie…

Nad stajniami, winnic i strzelnic lni metaliczne zimowe wiato, nad wzgórzami przelatuj wielkie stada wróbli podajce na poudnie. Nad wieami zamku przebiega trasa zimowych wdrówek ptaków. Od czasu do czasu jedno ze stad siada na której z ogromnych lip na terenie szkoy i kbi si midzy limi.

Niektórzy starsi kadeci, szesnasto- i siedemnastoletni, majcy atwiejszy dostp do amunicji, lubi strzela do drzew, by zobaczy, ile ptaków uda si trafi. Drzewo wydaje si niezamieszkane i spokojne, potem kto strzela i w cigu pó sekundy zrywa si do lotu sto ptaków, pdzc z krzykiem we wszystkich kierunkach. Wyglda to tak, jakby drzewo eksplodowao.

Pewnego wieczoru Frederick przyciska czoo do szyby w oknie sypialni.

– Nienawidz ich. Nienawidz ich za to.

Rozlega si dzwonek na kolacj, wszyscy biegn kusem do stoówki, a na kocu wlecze si Frederick o wosach koloru karmelu, ze zbolaymi oczyma i rozwizanymi sznurowadami. Werner myje mu menak, pomaga w odrabianiu prac domowych, dzieli si past do butów, cukierkami od doktora Hauptmanna, biegaj obok siebie w czasie wicze polowych. Kadeci maj wpite w klapy mosine odznaki, sto czterdzieci podkutych butów krzesze iskry na kamiennej ciece. Wiee i widoczne w dole mury obronne zamku s jak mglista wizja dawno minionej chway. Wernerowi szybko bije serce, myli o nadajniku Hauptmanna, o lucie, bezpiecznikach, akumulatorach, antenach. Buty Wernera i Fredericka dotykaj ziemi dokadnie w tej samej chwili.

SSG35 A NA513 NL WUX

KOPIA DEPESZY PRZEKAZANEJ TELEFONICZNIE

10 GRUDNIA 1940

M. DANIEL LEBLANC

SAINT-MALO FRANCJA

= WRÓ DO PARYA KONIEC MIESICA STOP PODRÓUJ BEZPIECZNIE =

 

Kpiel

O s t a t n i e t a p p o p i e s z n e g o k l e j e n i a i szlifowania papierem ciernym i ojciec Marie-Laure koczy model Saint-Malo. Jest niepomalowany, niedopracowany, sklecony z kilku rónych rodzajów drewna, pozbawiony szczegóów, lecz wystarczajco kompletny, by córka w razie potrzeby moga si nim posugiwa: nieregularny wielokt murów obronnych otaczajcych wysp i osiemset szedziesit pi budynków znajdujcych si wewntrz.

Ojciec jest zmczony. Od wielu tygodni nic z tego wszystkiego nie rozumie. Brylant, który kazao mu chroni muzeum, nie jest prawdziwy. W przeciwnym wypadku kogo by po niego przysano. Dlaczego zatem, gdy oglda go przez szko powikszajce, dostrzega w rodku mikroskopijne jzyki pomieni? Dlaczego syszy za plecami kroki, cho nikogo tam nie ma? I dlaczego wci drczy go absurdalna myl, e kamie, który nosi w póciennym woreczku w kieszeni, przyniós mu nieszczcie, narazi Marie-Laure na niebezpieczestwo, a moe nawet doprowadzi do napaci Niemiec na Francj?

Idiotyczne. miechu warte.

Podda kamie wszystkim moliwym próbom, które nie wymagay udziau innych ludzi.

Owin go filcem i uderzy motkiem – brylant nie pk.

Próbowa go zarysowa rozupanym kawakiem kwarcu – bez powodzenia.

Przykada go do pomienia wiecy, próbowa topi, gotowa. Przechowywa klejnot pod materacem, w skrzynce z narzdziami, w bucie. Pewnego wieczoru zakopa go w donicy z geranium madame Manec, ale po kilku godzinach doszed do wniosku, e roliny widn, i wykopa brylant.

Tego popoudnia na dworcu kolejowym pojawia si znajoma twarz, cztery czy pi miejsc z tyu w kolejce. Ojciec Marie-Laure widzia ju wczeniej tego czowieka, pulchnego, spoconego, z kilkoma podbródkami. Spogldaj sobie w oczy; mczyzna odwraca wzrok. Ssiad Étienne’a, waciciel perfumerii.

Wiele tygodni wczeniej, dokonujc pomiarów niezbdnych do budowy modelu, lusarz widzia tego samego mczyzn na szczycie murów obronnych, fotografujcego morze. Madame Manec mówia, e nie naley mu ufa. Ale teraz to po prostu czowiek czekajcy w kolejce po bilet.

Logika. Zasady zdrowego rozsdku. Istnieje klucz do kadego zamka.

Od dwóch tygodni ojciec Marie-Laure zastanawia si nad sowami uytymi w depeszy od dyrektora. Polecenie przyjazdu sformuowano w sposób drczco dwuznaczny: Podróuj bezpiecznie. Czy to znaczy, e powinien przywie kamie, czy pozostawi go w Saint-Malo? Przyjecha z Marie-Laure czy w pojedynk? Podróowa kolej? A moe w inny, teoretycznie bardziej bezpieczny sposób?

A jeli depeszy wcale nie wysa dyrektor? – zastanawia si.

W gowie bez przerwy wiruj mu pytania. Kiedy dochodzi do kasy, kupuje jeden bilet na przejazd pocigiem pasaerskim do Rennes, a stamtd do Parya, po czym wraca wskimi, cienistymi uliczkami na rue Vauborel. Zjawi si w muzeum i wszystko si skoczy. Wróci do pracy w magazynie kluczy, zacznie naprawia zamki. Za tydzie z lekkim sercem pojedzie z powrotem do Bretanii po Marie-Laure.

Madame Manec podaje na kolacj gulasz i bagietki. Póniej ojciec prowadzi Marie-Laure rozklekotanymi schodami do azienki na drugim pitrze. Napenia wod wielk elazn wann i odwraca si plecami, gdy córka si rozbiera.

– Moesz nie oszczdza myda – mówi. – Kupiem dodatkow kostk. – Zoony bilet kolejowy w kieszeni wydaje mu si dowodem zdrady.

Marie-Laure pozwala, by ojciec umy jej wosy. Wiele razy przesuwa palce przez bble piany, jakby chciaa oceni ich ciar. Ojciec zawsze odczuwa gboko utajony lk, wrcz panik, gdy myla o córce; ba si, e nie jest dobrym rodzicem, e robi wszystko le. e nie potrafi do koca zrozumie regu wychowania. Wci mia wraenie, e paryskie matki – pchajce przed sob wózki w Jardin des Plantes albo ogldajce swetry w domach towarowych – kiwaj do siebie gowami, gdy go mijaj, jakby posiaday jak sekretn wiedz, której jemu brakuje. Skd moesz mie pewno, e postpujesz waciwie?

Jednak jest take duma – duma, e wychowa córk samodzielnie. e jest taka ciekawa, taka odporna psychicznie. Myl, e jest ojcem kogo tak potnego, przyjmuje z pokor, jakby by tylko skromnym sug czego, co ma w sobie wielko. Wanie tak czuje si teraz, klczc obok Marie-Laure i puczc jej wosy; mio do córki pozwala mu przekroczy granice wasnego ciaa. Mury mog run, cae miasto moe si zmieni w ruin, lecz nic nie przytumi jasnoci tego uczucia.

Jczy kanalizacja; zagracony dom przypomina o swoim istnieniu. Marie unosi mokr twarz.

– Wyjedasz, prawda?

W tej chwili lusarz jest zadowolony, e córka nie moe go widzie.

– Madame powiedziaa mi o depeszy.

– To nie potrwa dugo, Marie. Tydzie, najwyej dziesi dni.

– Kiedy wyjedasz?

– Jutro. Zanim si obudzisz.

Marie-Laure pochyla si, klczc. Jej plecy s dugie, biae, podzielone wypukociami krgów. Kiedy zasypiaa, ciskajc w pistce jego palec wskazujcy. Kiedy rozkadaa swoje ksiki pod warsztatem w magazynie kluczy i przesuwaa rozczapierzonymi domi po stronicach.

– Mam tu zosta?

– Z madame. I Étienne’em.

Podaje jej rcznik, pomaga wyj z wanny i czeka na zewntrz, gdy Marie-Laure wkada koszul nocn. Póniej, chocia wie, e córka nie potrzebuje pomocy, prowadzi j na pite pitro, do ich niewielkiego pokoiku. Tam siada na skraju óka, a Marie-Laure klka przed modelem Saint-Malo i trzema palcami dotyka wiey katedry. Ojciec znajduje jej szczotk do wosów, nie zapala lampy.

– Dziesi dni, tato?

– W najgorszym razie.

Skrzypi ciany, okno za zasonami jest ciemne, miasto ukada si do snu. Gdzie daleko nad podwodnymi wwozami pywaj niemieckie U-Booty, a dziesiciometrowe kaamarnice spogldaj ogromnymi oczami w chodny mrok.

– Spdzilimy kiedykolwiek noc osobno?

– Nie. – Ojciec rozglda si po nieowietlonym pokoju. Jeli zdoa dzi w nocy zasn, co mu si przyni? Kamie w kieszeni wydaje si wrcz pulsowa.

– Mog wychodzi w czasie twojej nieobecnoci, tato?

– Kiedy wróc. Przyrzekam.

Najdelikatniej, jak potrafi, przesuwa szczotk po wilgotnych wosach córki. Midzy ruchami doni sycha, jak wiatr grzechoce okiennic.

Palce Marie-Laure przesuwaj si z szelestem wród domów.

– Rue des Cordiers, rue Jacques-Cartier, rue Vauborel – wymienia nazwy.

– Nauczysz si ich w tydzie – mówi ojciec.

Palce Marie-Laure docieraj do murów obronnych. Wdruj dalej, ku morzu.

– Dziesi dni – odpowiada.

– W najgorszym wypadku.

 

Najsabszy (#2)

G r u d z i e w y s y s a z z a m k u w i a t o. Soce ledwo wznosi si nad horyzontem, po czym znów zachodzi. Kilkakrotnie spada nieg, a wreszcie pokrywa trawniki na stae. Czy Werner widzia kiedykolwiek tak biay nieg, którego natychmiast nie pobrudzi popió i mia wglowy? Jedynymi emisariuszami zewntrznego wiata s ptaki, które od czasu do czasu siadaj na lipach wokó dziedzica, przygnane przez dalek burz, bitw lub jedno i drugie, a take dwóch nieopierzonych kaprali pojawiajcych si w jadalni mniej wicej co tydzie. Zawsze przychodz po modlitwie, gdy kadeci zaczynaj je kolacj; mijaj tarcz herbow na cianie, zatrzymuj si obok jednego z chopców i szepc mu do ucha, e jego ojciec poleg w walce.

W inne dni prefekt ryczy: Achtung!, chopcy zrywaj si z aw i do jadalni wchodzi kolebicym si krokiem komendant Bastian. Kadeci spogldaj w milczeniu na swoje talerze, a tymczasem Bastian przechadza si wzdu rzdów stojcych postaci, sunc palcem wskazujcym po ich plecach.

– Tsknicie za domami? Nie wolno si martwi o swoje rodziny. Nasz prawdziw rodzin jest Führer. Czy moe by co pikniejszego?

– Nie, panie komendancie! – krzycz chopcy.

Kadego popoudnia, niezalenie od pogody, Bastian dmie w gwizdek i staje na dziedzicu naprzeciwko wybiegajcych czternastoletnich kadetów. Ma wypity brzuch, na jego piersi brzcz medale, krci gumow pak.

– S dwa rodzaje mierci – mówi, wyrzucajc z ust kby pary. – Moecie zgin, walczc jak lwy. Albo umrze lekk mierci, jakby kto wyjmowa wos z kubka mleka. Ludzie, którzy nie s nic warci, umieraj lekk mierci. – Spoglda wzdu rzdów kadetów, krci pak i dramatycznie wytrzeszcza oczy. – Jak umrzecie, chopcy?

Pewnego wietrznego popoudnia wyciga z szeregu Helmuta Rödla. Helmut to may, nieciekawy chopiec z poudnia, który w cigu dnia prawie przez cay czas zaciska pici.

– A ty, Rödel? Jakie. Jest. Twoje. Zdanie? Kto jest najsabszym czonkiem grupy?

Helmut Rödel nie waha si ani chwili.

– On, panie komendancie!

Werner ma wraenie, jakby spado na niego co cikiego. Rödel wskazuje Fredericka.

Bastian kae Frederickowi wystpi. Jeli przyjaciel czuje lk, Werner tego nie zauwaa. Frederick ma roztargniony wyraz twarzy: maluje si na niej prawie filozoficzny spokój.

Bastian zarzuca gum na szyj i idzie powoli przez pole, zapadajc si po kolana w niegu. Nie pieszy si, a wreszcie zmienia si w niewielk figurk na skraju biaej paszczyzny. Werner usiuje nawiza kontakt wzrokowy z Frederickiem, ale przyjaciel ma kompletnie nieobecny wzrok.

Komendant unosi lew rk.

– Dziesi! – wrzeszczy.

Wiatr niesie jego sowo nad pustym polem. Frederick mruga kilkakrotnie, jakby chcia si obudzi ze snu, podobnie jak w klasie, gdy kto si do niego zwraca.

– Dziewi!

– Biegnij! – syczy Werner.

Frederick jest niezym biegaczem, szybszym od Wernera, ale tego popoudnia komendant liczy jakby szybciej. Poza tym nieg spowalnia ruchy Fredericka i gdy Bastian unosi praw rk, chopiec znajduje si w odlegoci zaledwie dwudziestu metrów.

Kadeci rzucaj si hurmem do przodu. Werner biegnie razem z innymi, starajc si trzyma w tylnej czci grupy. Sycha rytmiczne uderzenia karabinów o plecy. Najszybsi wydaj si pdzi jeszcze szybciej ni zwykle, jakby chcieli pobi swój rekord.

Frederick biegnie w dobrym tempie. Ale najszybsi chopcy s jak ogary, wyselekcjonowano ich w caym kraju ze wzgldu na szybko i posuszestwo. Werner ma wraenie, e dzi biegn z wikszym zaangaowaniem ni wczeniej, wrcz z pasj. Koniecznie chc si dowiedzie, co si stanie, jeli kogo zapi.

Frederick znajduje si pitnacie kroków od Bastiana, kiedy go dopadaj i przewracaj na ziemi.

Grupa zbija si wokó Fredericka i jego przeladowców, którzy wstaj, umazani niegiem. Podchodzi do nich Bastian. Chopcy otaczaj instruktora; dysz ciko, wielu trzyma rce na kolanach. Z ich ust buchaj kby pary, natychmiast porywane przez wiatr. Frederick stoi w rodku, sapie i mruga powiekami.

– Zwykle na schwytanie pierwszego ucznia nie trzeba czeka tak dugo – mówi cicho Bastian, jakby sam do siebie.

Frederick spoglda na niebo.

– Jeste najsabszy, kadecie? – pyta Bastian.

– Nie wiem, panie komendancie.

– Nie wiesz? – Przez twarzy Bastiana przebiega lekki grymas. – Patrz na mnie, kiedy do mnie mówisz.

– Niektórzy ludzie s sabi w jednym, a inni w drugim, panie komendancie.

Na twarzy Bastiana, o wskich wargach i maych oczkach, powoli pojawia si wyraz gwatownej nienawici. Jakby wiatr rozwia chmury, ukazujc na chwil jego prawdziwy, zdeformowany charakter. Komendant zdejmuje z szyi gumow pak i wrcza j Rödlowi.

Rödel mruga, zaskoczony jej ciarem.

– No ju, przyó mu! – mówi Bastian. Zachowuje si tak, jakby zachca zalknionego chopca, by wszed do zimnej wody.

Rödel spoglda na pak: jest czarna, sztywna od mrozu, ma metr dugoci. Mija kilkanacie sekund, cho Werner ma wraenie, e to godziny. Wiatr targa oszronion traw, nad biaym polem lec, wirujc, struki niegu i nagle ogarnia go fala tsknoty za Zollverein, gdzie wdrowa popoudniami po czarnych od sadzy drogach, cignc w wózku siostr. Brudne zauki, ochrype krzyki brygad robotników, cinici chopcy picy w sypialni, ich bluzy i spodnie wiszce na haczykach wbitych w ciany. O pónocy midzy ókami krya jak anio Frau Elena i mruczaa: Wiem, e jest zimno, ale jestem przy was, rozumiecie?

Zamknij oczy, Jutto.

Rödel idzie naprzód, unosi gum i uderza Fredericka w bark. Frederick cofa si o krok. Nad polem wiszczy wiatr.

– Jeszcze raz – mówi Bastian.

Wszystko odbywa si straszliwie powoli, ma w sobie co cudownego i ohydnego. Rödel unosi gum i uderza. Tym razem trafia Fredericka w szczk. Werner wszelkimi siami stara si wyobrazi sobie dom: suszc si bielizn, spracowane róowe palce Frau Eleny, psy na wskich uliczkach, dym buchajcy z kominów. Kada jego czstka pragnie krzykn: Przecie to jest ze!

Ale tutaj jest dobre.

Wszystko trwa bardzo dugo. Frederick wytrzymuje trzeci cios.

– Jeszcze raz – rozkazuje Bastian.

Po czwartym uderzeniu Frederick unosi rce i guma trafia go w przedramiona. Potyka si. Rödel znowu unosi gum, a Bastian mówi:

– Prowad nas swoim przykadem, Chryste, po wieki wieków!

Nagle wszystko odwraca si do góry nogami, jakby dzie zosta rozerwany na strzpy. Werner ma wraenie, e rozgrywajca si scena odpywa w dal, z wolna znika w tunelu: niewielkie biae pole, grupa chopców, nagie drzewa, miniaturowy zamek. Obraz jest równie nierzeczywisty jak opowieci Frau Eleny o dziecistwie w alzackiej wiosce albo widoki Parya narysowane przez Jutt. Jeszcze sze razy syszy wist i dziwnie martwe planicia gumy uderzajcej w rce, barki i twarz Fredericka.

Frederick potrafi spacerowa godzinami po lesie, umie identyfikowa pokrzewki z odlegoci pidziesiciu metrów tylko na podstawie piewu. Frederick prawie nigdy nie myli o sobie. Frederick jest pod kadym wzgldem silniejszy od Wernera. Werner otwiera usta, lecz znów je zaciska; tonie; zamyka oczy, zatrzaskuje umys.

W pewnej chwili bicie si koczy. Frederick ley z twarz wcinit w nieg.

– Panie komendancie? – pyta zdyszany Rödel.

Bastian bierze od niego gum, wiesza sobie na szyi i podciga spodnie na brzuchu. Werner klka obok Fredericka i przewraca go na bok. Z nosa, oka lub ucha przyjaciela – a moe ze wszystkich tych miejsc jednoczenie? – cieknie krew. Jedno z oczu opucho i jest zamknite, lecz drugie pozostaje otwarte. Werner zdaje sobie spraw, e Frederick patrzy w niebo. Obserwuje co.

Werner ryzykuje zerknicie w gór: samotny jastrzb leccy z wiatrem na rozpostartych skrzydach.

– Wsta! – rozkazuje Bastian.

Werner wstaje. Frederick si nie porusza.

– Wsta! – powtarza ciszej Bastian.

Frederick klka na jedno kolano, po czym wstaje i chwieje si na nogach. Z rozcitego policzka wypywaj strumyczki krwi. Koszul na plecach ma mokr od roztopionego niegu. Werner podtrzymuje go za okie.

– Jeste najsabszy, kadecie?

Frederick nie patrzy na Bastiana.

– Nie, panie komendancie.

Wysoko na niebie kouje jastrzb. Gruby komendant zastanawia si przez chwil. Póniej nad kompani rozlega si jego czysty gos; rozkazuje kadetom biec. Pidziesiciu siedmiu chopców opuszcza zamek i rusza truchtem pokryt niegiem ciek w stron lasu. Frederick biegnie na swoim miejscu obok Wernera; ma opuchnite lewe oko, mokry, zabocony konierzyk, po policzkach spywa mu krew.

Gazie szumi i trzeszcz. Pidziesiciu siedmiu chopców piewa jednym gosem:

Nie ustaniemy w marszu,

Nawet za tysic lat.

Bo dzisiaj syszy nas naród,

A jutro cay wiat!

Zima w lasach Saksonii. Werner nie ryzykuje kolejnego spojrzenia na przyjaciela. Idzie szybkim krokiem marszowym w lodowatym zimnie, z rozadowanym piciostrzaowym karabinem na ramieniu. Ma prawie pitnacie lat.