Atelier de réparation

T e c h n i k B e r n d w i j e s i z b ó l u, wciskajc twarz w oparcie zotego fotela. Co zego stao si z jego nog i co jeszcze gorszego z piersi.

Radio jest w beznadziejnym stanie. Kabel zasilajcy zosta przerwany, nie ma poczenia z anten nad powierzchni gruntu i Werner nie zdziwiby si, gdyby regulator czstotliwoci by zepsuty. W sabncym ótym wietle latarki Volkheimera po kolei oglda zmiadone wtyczki. Wydaje mu si, e wskutek bombardowania straci such w lewym uchu. Prawe stopniowo odzyskuje sprawno. Dzwonienie cichnie, zaczyna co sysze.

Trzask dogasajcych poarów.

Stkanie hotelu w górze.

Od czasu do czasu dziwne odgosy kapicej wody.

Volkheimer rozpaczliwie próbuje usun gruz blokujcy drzwi wyjciowe. Jego technika jest nastpujca: kuca pod zawalonym sufitem, dyszc i trzymajc w rkach kawa poskrcanego prta zbrojeniowego. Wcza latark i przyglda si gruzowisku, szukajc rzeczy, które mógby z niego wycign. Zapamituje ich uoenie. Póniej gasi wiato, by oszczdza bateri, i zaczyna pracowa w ciemnoci. Kiedy znowu wcza latark, zablokowane schody wygldaj tak samo. Pltanina metalu, cegie i belek, tak sprasowana, e nie przebioby si przez ni nawet dwudziestu ludzi.

Prosz – mówi Volkheimer. Czy zdaje on sobie spraw, e wypowiada te sowa na gos, tego Werner nie wie. Ale syszy je w prawym uchu jak dalek modlitw. Prosz. Prosz. Jakby do tej chwili dwudziestojednoletni Frank Volkheimer móg znie w czasie tej wojny wszystko, lecz ta ostatnia niesprawiedliwo przekroczya granice jego wytrzymaoci.

Poar szalejcy wyej powinien ju wyssa z piwnicy cay tlen. Wszyscy powinni si udusi. Spacone dugi, zamknite konto. A jednak oddychaj. Trzy pknite belki w suficie podtrzymuj Bóg jeden wie jaki ciar: dziesi ton ruin spalonego hotelu, trupy omiu onierzy Luftwaffe obsugujcych dziao przeciwlotnicze i niezliczone skrzynie z pociskami. Moe wszyscy trzej musz zapaci jeszcze wiksz cen, moe czeka ich ostateczny wyrok? Wernera za dziesi tysicy niewielkich zdrad, Bernda za niezliczone przestpstwa, a Volkheimera za to, e sta si narzdziem, wykonawc rozkazów, ostrzem miecza Rzeszy.

Najpierw piwnica korsarza, zbudowana, by chroni zoto, bro, dziwne wyposaenie pszczelarskie. Póniej piwnica na wino. Wreszcie kcik majstra od wszystkiego. Atelier de réparation, myli Werner, komnata, w której trzeba spaci dugi. Miejsce równie dobre jak kade inne. Z pewnoci s na wiecie ludzie, którzy uwaaj, e ci trzej niemieccy onierze powinni spaci dugi.

 

Dwie puszki

K i e d y M a r i e - L a u r e s i b u d z i, jest zlana potem pod paszczem stryjecznego dziadka i uwiera j w pier maleki model domu.

Czy ju wita? Wchodzi po drabinie i przyciska ucho do klapy w pododze. Nie sycha syren. Moe dom si spali, gdy spaa? Albo przespaa ostatnie godziny wojny i miasto jest ju wyzwolone? Na ulicach moe si roi od ludzi: ochotników, andarmów, straaków. Nawet Amerykanów. Powinna otworzy klap i wyj frontowymi drzwiami na rue Vauborel.

A jeli Niemcy dalej broni Saint-Malo? Jeli wanie w tej chwili maszeruj od domu do domu i rozstrzeliwuj kadego, kogo zobacz?

Zaczeka. Lada chwila odnajdzie j Étienne – na pewno zrobi wszystko, by do niej dotrze.

A moe stryjeczny dziadek siedzi skulony w jakim kcie, obejmujc gow ramionami? Widzi demony. Albo nie yje.

Marie-Laure powtarza sobie, e powinna oszczdza chleb, lecz jest strasznie godna, a bochenek zaczyna czerstwie, tote byskawicznie go zjada.

Gdyby tylko zabraa ze sob ksik…

Chodzi w poczochach po piwnicy. Zwinity dywan, którego wntrze pachnie trocinami: myszy. Drewniana skrzynka ze starymi papierami. Zabytkowa lampa. Pojemniki, w których madame Manec przygotowywaa przetwory. Dwie pene puszki na póce pod sufitem – prawdziwy cud! W caej kuchni nie ma ju prawie nic do jedzenia – tylko mka kukurydziana i dwie lub trzy butelki skwaniaego beaujolais – a tu, w piwnicy, s dwie cikie puszki.

Groch? Fasola? Moe ziarno? Byle tylko nie oliwa, modli si; czy puszki z oliw nie s wiksze? Kiedy nimi potrzsa, nic nie sycha. Zastanawia si, jakie s szanse, e jedna z puszek zawiera brzoskwinie madame Manec, jasne brzoskwinie z Langwedocji kupowane w skrzynkach, obierane, dzielone na wiartki i gotowane z cukrem. Pachniaa nimi caa kuchnia, wszystko wydawao si kolorowe, Marie-Laure miaa palce lepkie od syropu. Teraz ogarnia j co w rodzaju uniesienia.

Étienne przeoczy dwie puszki!

Ale nadmierny optymizm moe si le skoczy. Groch. Albo fasola. Bardzo by si z tego ucieszya. Wkada puszki do kieszeni paszcza stryja i znów dotyka niewielkiego domku w kieszeni sukienki, po czym siada na kufrze, ciska w obu doniach lask i próbuje nie myle o pcherzu.

Raz, gdy miaa osiem lub dziewi lat, ojciec zabra j do Panteonu w Paryu i opisa wahado Foucaulta. Jego kocówka, mówi, to zota kula w ksztacie dziecicego bka. Wisi ona na drucie o dugoci szedziesiciu siedmiu metrów, a zmiana trajektorii ruchu wahada stanowi niezbity dowód na to, e Ziemia wiruje wokó wasnej osi. Kiedy Marie-Laure staa obok wiszczcej metalowej kuli i trzymaa rk na porczy, ojciec powiedzia, e wahado Foucaulta nigdy si nie zatrzyma. To j najbardziej uderzyo. Wahado bdzie si porusza, gdy wyjdzie z ojcem z Pantenonu, gdy zanie tej nocy. Kiedy o nim zapomni, kiedy przeyje cae swoje ycie i umrze.

Teraz ma wraenie, e syszy wahado przecinajce powietrze tu przed sob: ogromna zocista kula wielkoci beczki nieustannie si koysze, nigdy si nie zatrzymuje. Bez koca wypisuje na posadzce nieludzk prawd.

 

Rue Vauborel numer 4

P o p i ó , p o p i ó : n i e g w s i e r p n i u. Po niadaniu znów zacz si sporadyczny ostrza artyleryjski, a teraz, okoo siódmej wieczorem, dziaa umilky. Gdzie rozlegaj si serie z karabinu maszynowego, odgos przypominajcy przesuwanie w palcach szklanych paciorków. Starszy sierant von Rumpel niesie menak, sze ampuek morfiny i pistolet. Przekracza tam i idzie grobl w stron Saint-Malo, olbrzymiej dymicej twierdzy. Nabrzee w porcie zostao rozbite w wielu miejscach. Wida kuter rybacki dryfujcy kilem do góry.

Na starym miecie rue de Dinan wypeniaj góry kamiennych bloków, worków, okiennic, gazi, elaznych krat. Rozbite skrzynki na kwiaty, zwglone framugi okien, odamki szka. Niektóre budynki cigle dymi i chocia von Rumpel przyciska do ust i nosa mokr chusteczk, musi si kilka razy zatrzyma, by zapa oddech.

Widzi martwego konia, który zaczyna puchn. Widzi fotel obity prkowanym zielonym aksamitem. Widzi podart markiz z nazw bistra. W wybitych oknach koysz si leniwie zasony, pada na nie dziwne, migotliwe wiato, które wywouje w nim niepokój. Wokó lataj tam i z powrotem jaskóki, szukajc zniszczonych gniazd; wydaje si, e w dali kto krzyczy, a moe to wiatr? Wybuchy zerway wiele szyldów sklepowych; ze cian stercz puste paki.

Za von Rumplem biegnie skomlcy sznaucer. Nikt nie krzyczy z okien, by go ostrzec przed minami. Przechodzi cztery przecznice i spotyka tylko jedn osob, kobiet stojc przed budynkiem, który poprzedniego dnia by kinem. Trzyma w rku mietniczk, lecz nigdzie nie wida mioty. Spoglda na von Rumpla obkanym wzrokiem. Przez otwarte okno za jej plecami wida rzdy foteli zmiadonych przez zawalony sufit. Dalej znajduje si ekran, nieskazitelnie czysty, nawet nieokopcony przez dym.

– Seans zacznie si dopiero o ósmej – mówi kobieta po francusku z bretoskim akcentem, a von Rumpel kiwa do niej gow i idzie dalej, kulejc.

Na rue Vauborel spady z dachów ogromne iloci dachówek z upku i rozbiy si na ulicy. W górze fruwaj kawaki spalonego papieru. Nie wida mew. Brylant musi by w domu, nawet jeli wybuch tam poar. Wyjmie go z popioów jak cieple jajko.

Ale wysoka, smuka kamienica jest prawie nietknita. Jedenacie okien od frontu, wikszo z wybitymi szybami. Niebieskie framugi okien, stary, poszarzay granit, brzowe parapety. Cigle wisz cztery z szeciu skrzynek na kwiaty. Na frontowych drzwiach znajduje si obowizkowa lista lokatorów:

M. Étienne LeBlanc, 63 lata.

Mlle Marie-Laure LeBlanc, 16 lat.

Jak wiele niebezpieczestw jest gotów znosi von Rumpel. Dla Rzeszy. Dla siebie.

Nikt go nie zatrzymuje. Nie nadlatuj z wyciem pociski. Czasem najlepiej przebywa w oku cyklonu.

 

Stan posiadania

K i e d y j e s t d z i e , a kiedy noc? Wydaje si, e miar czasu stay si byski. Volkheimer na przemian gasi i zapala latark.

Werner obserwuje w odbitym wietle pokryt popioem twarz Volkheimera, który pochyla si nad Berndem i próbuje mu pomóc. Pij! – odczytuje ruch jego warg. Volkheimer przykada manierk do ust Bernda; na strzaskanym suficie tacz cienie niczym krg upiorów szykujcych si do uczty.

Bernd z panik w oczach odwraca twarz i próbuje obejrze swoj nog.

Latarka ganie i znów zapada ciemno.

Werner ma w plecaku swój dziecicy notatnik, koc i suche skarpetki. Trzy racje ywnociowe. To jedyne jedzenie, jakie posiadaj. Volkheimer nie ma jedzenia. Bernd nie ma jedzenia. Zostay tylko dwie manierki wody, w poowie puste. Volkheimer odkry w kcie wiadro z pdzlami; na dnie znajduje si wodnista ciecz, ale jak bardzo musieliby by zdesperowani, by j pi?

Dwa granaty trzonkowe. Model 24, po jednym w bocznych kieszeniach bluzy Volkheimera. Wydrona drewniana rczka, materia wybuchowy w metalowej puszce – chopcy w Schulpforcie nazywali te granaty tuczkami do kartofli. Bernd ju dwukrotnie prosi Volkheimera, by spróbowa wysadzi nimi zablokowan klatk schodow – moe zdoaliby si uwolni? Ale detonacja granatów w piwnicy, w tak ciasnej przestrzeni, wród gruzu penego pocisków kalibru 88 mm, byaby samobójstwem.

Jest jeszcze karabin, Karabiner 98K z zamkiem ryglowym nalecy do Volkheimera, z picioma pociskami. Wystarczy, myli Werner. Maj mnóstwo amunicji. Potrzebuj tylko trzech kul, po jednej dla kadego.

Czasami, siedzc w ciemnoci, Werner ma wraenie, e w piwnicy pojawia si lekka powiata, moe sczca si sporód gruzu, nabierajca czerwonawej barwy, gdy sierpniowy dzie zblia si do koca. Po jakim czasie spostrzega, e nawet zupena ciemno nie jest cakowit ciemnoci; wiele razy wydaje mu si, e kiedy przesuwa przed oczami swoje rozczapierzone palce, widzi ich zarysy.

Werner myli o swoim dziecistwie, obokach pyu wglowego wiszcych w powietrzu w zimowe ranki. W Zollverein na parapetach okiennych, w uszach dzieci, w ich pucach osiada czarna sadza, a tu, w tej piwnicy, wszystko pokrywa biay py, jakby Werner znalaz si w puapce w gbi kopalni, podobnej do tej, w której zgin jego ojciec, a jednak stanowicej jej negatyw.

Znowu mrok. Znowu wiato. Przed Wernerem materializuje si groteskowa, pokryta popioem twarz Volkheimera. Dystynkcje na jednym z barków s czciowo oddarte. Sierant pokazuje Wernerowi w wietle latarki, e trzyma dwa pogite rubokrty i pudo z bezpiecznikami elektrycznymi.

– Radio – mówi do zdrowego ucha Wernera. – Spae cho troch?

Owietla wasn twarz. Zanim wyczerpi si baterie – mówi usta.

Werner krci gow. Radio jest w beznadziejnym stanie. Chciaby zamkn oczy, zapomnie, skapitulowa. Czeka, a jego skroni dotknie lufa karabinu. Ale Volkheimer pragnie go przekona, e warto y.

Wolframowe wókno arówki w latarce staje si óte: jest ju sabsze. Owietlone wargi Volkheimera wydaj si w ciemnoci czerwone. Mamy coraz mniej czasu – mówi. Budynek stka. Werner widzi zielon traw, latajce muchy, wiato soca. Szeroko otwarta brama letniej posiadoci. Kiedy po Bernda przyjdzie mier, moe zabra równie jego. Nie musi si fatygowa dwa razy.

Twoja siostra – mówi Volkheimer. Pomyl o swojej siostrze.

 

Alarm

M a r i e - L a u r e n i e m o e ju wytrzyma: musi i do toalety. Wchodzi po szczeblach drabiny, wstrzymuje oddech i liczy uderzenia serca. Trzydzieci. Czterdzieci. Na zewntrz panuje cisza. Wreszcie otwiera klap i wchodzi do kuchni.

Nikt do niej nie strzela. Nie syszy eksplozji.

Przeciska si midzy pókami lecymi na pododze i wchodzi do malekiego pokoiku madame Manec. W kieszeniach paszcza stryjecznego dziadka ciko koysz si puszki. Piecze j gardo, piecze nos. Dym jest tu nieco rzadszy.

Robi siusiu do nocnika stojcego obok óka madame Manec. Podciga poczochy i zapina paszcz stryjecznego dziadka. Czy jest popoudnie? Po raz tysiczny auje, e nie moe porozmawia z ojcem. Czy nie powinna opuci miasta, zwaszcza jeli cigle jest jasno, i spróbowa kogo znale?

Pomógby jej jaki onierz. Kady by jej pomóg. Jednak natychmiast zaczyna w to wtpi.

Zdaje sobie spraw, e z godu uginaj si pod ni nogi. W chaosie panujcym w kuchni nie moe znale otwieracza do puszek, lecz wyjmuje z szuflady ze sztucami nó do obierania owoców i bierze du, szorstk ceg, któr madame Manec blokowaa drzwiczki pieca.

Zje zawarto dwóch puszek, a póniej zaczeka w domu. Moe stryj wróci albo ona sama usyszy kogo przechodzcego ulic – wonego magistratu rozlepiajcego plakaty, straaka, uprzejmego amerykaskiego onierza. Jeli nikt si nie pojawi, a ona znowu poczuje gód, wyjdzie na zrujnowan ulic.

Najpierw wchodzi na drugie pitro, by napi si wody z wanny. Przykada usta do powierzchni pynu i wciga go dugimi ykami. Bulgocze jej w odku. Sztuczka, której ona i Étienne nauczyli si w czasie setek skromnych posików: przed jedzeniem wypij jak najwicej wody, by szybciej poczu syto.

– Przynajmniej postpiam sprytnie z wod, tato – mówi na gos.

Póniej siada na podecie drugiego pitra, opierajc si plecami o stolik telefoniczny. Wkada jedn z puszek midzy uda, przykada czubek noa do wieczka i unosi ceg, by uderzy w rkoje. Ale wczeniej drut rozpity za jej plecami uruchamia dzwonek: kto wchodzi do domu.

 

Pi

Stycze 1941

 

Styczniowe ferie

K o m e n d a n t w y g a s z a p r z e m ó w i e n i e o cnocie, rodzinie i symbolicznej pochodni niesionej przez kadetów Schulpforty, jasnym pomieniu, który oczyszcza niemieckie domy. Bez przerwy mówi o Führerze, a Werner obojtnie sucha potoku znajomych sów. Jeden z najbardziej odwanych chopców mruczy póniej:

– O tak, mam w brzuchu pochodni!…

W sypialni Frederick pochyla si nad prycz Wernera. Ma opuchnit twarz pokryt fioletowymi i ótymi sicami.

– Moe pojechaby ze mn do Berlina? Ojciec pracuje, ale poznaby matk.

Od dwóch tygodni Frederick kuleje i nie moe szybko chodzi, ale zawsze, gdy odzywa si do Wernera, mówi charakterystycznym dla siebie agodnym, dobrodusznym tonem. Nigdy nie oskary go o zdrad, cho Werner przyglda si bezczynnie, gdy przyjaciela bito. Póniej równie nic nie zrobi: Nie spuci lania Rödlowi, nie wycelowa karabinu w Bastiana ani nie zacz wali gniewnie pici w drzwi Hauptmanna, domagajc si sprawiedliwoci. Frederick zachowuje si, jakby rozumia, e obaj podaj dwiema rónymi drogami i e nie mog z nich zboczy.

– Nie mam… – odzywa si Werner.

– Mama zapaci za twój bilet – przerywa Frederick, cofa gow i wyciga si na pryczy. – To drobnostka.

Podró pocigiem to senny, szeciogodzinny poemat epicki. Co kilkadziesit minut rozklekotany wagon zostaje przetoczony na bocznic, by przepuci eszelony pene onierzy pieszcych na front. Wysiadaj na pogronym w pómroku dworcu kolejowym o czarnych cianach, wspinaj si po dugich schodach, gdzie na kadym stopniu znajduje si to samo zdanie – Berlin pali papierosy marki Juno! – i wychodz na ulice najwikszego miasta, jakie Werner kiedykolwiek widzia.

Berlin! Sama ta nazwa brzmi jak dwa ostre uderzenia w dzwon chway. Stolica nauki, siedziba Führera, miasto, gdzie pracowali Einstein, Staudinger, Bayer. Gdzie na tych ulicach wynaleziono plastik, odkryto promieniowanie rentgenowskie, sformuowano teori dryfu kontynentów. Jakie cuda tworz tu dzi naukowcy? Doktor Hauptmann mówi, e roboty bojowe o nadludzkich moliwociach, maszyny pozwalajce panowa nad pogod i pociski, którymi mona kierowa z odlegoci kilku tysicy kilometrów.

Z nieba spadaj srebrne nitki zamarznitego deszczu. A po horyzont cign si szare domy, przytulone do siebie, jakby próboway si nawzajem ogrza. Werner i Frederick mijaj sklepy pene wiszcych poci misa, pijaka z zepsut mandolin na kolanach i trzy skulone pod markiz prostytutki, które zaczepiaj chopców w mundurach.

Frederick prowadzi Wernera do czteropitrowego budynku w odlegoci przecznicy od adnej alei o nazwie Knesebeckstrasse. Dzwoni do mieszkania numer 2; w odpowiedzi rozlega si brzczyk i drzwi si otwieraj. Frederick naciska guzik i na górnych pitrach budynku co grzechocze.

– Macie wind?!

Frederick si umiecha. Winda zjeda ze zgrzytem, zatrzymuje si na parterze i Frederick otwiera do wewntrz drewniane drzwi. W czasie jazdy Werner z podziwem oglda wntrze kamienicy.

– Czy moemy jeszcze raz pojecha wind? – pyta, gdy docieraj do drugiego pitra.

Frederick wybucha miechem. Jad w dó. Znowu do góry. W dó, do góry, po raz czwarty na parter. Werner spoglda na kable i przeciwwag nad kabin, próbujc zrozumie dziaanie mechanizmu, gdy wtem do budynku wchodzi drobna kobieta i strzsa z parasolki krople wody. W drugiej rce trzyma papierow torb. Szybko zerka na mundury chopców, zauwaa intensywn biel wosów Wernera i fioletowe sice pod oczami Fredericka. Na piersi ma starannie przyszyt do paszcza ót gwiazd. Dwa identyczne trójkty, jeden wierzchoek w gór, drugi w dó. Z czubka parasolki kapi krople wody.

– Dzie dobry, Frau Schwartzenberger – mówi Frederick. Opiera si plecami o cian windy i gestem zaprasza kobiet do rodka.

Kobieta wciska si do kabiny, a Werner wchodzi za ni. Z jej torby wystaje wieche przywidej zieleniny. Wida, e od paszcza zacz si odpruwa konierz; nitki pkaj. Gdyby si odwrócia w stron Wernera, ich oczy znajdowayby si w odlegoci dziesiciu centymetrów.

Frederick naciska guzik z numerem 2, a potem 4. Nikt si nie odzywa. Stara kobieta pociera jedn z brwi drcym palcem wskazujcym. Winda pokonuje z grzechotem dwa pitra. Frederick otwiera drzwi i wychodzi razem z Wernerem. Werner patrzy na szare buty kobiety przesuwajce si przed jego nosem. Otwieraj si drzwi mieszkania numer 2 i staje w nich kobieta w fartuchu, z pulchnymi ramionami i policzkami pokrytymi delikatnym meszkiem. Wybiega na korytarz i obejmuje Fredericka. Cauje go w oba policzki, a póniej dotyka kciukami siców pod jego oczami.

– Nic si nie stao, Fanni, bawilimy si.

Mieszkanie jest schludne i lnice, wyoone grubymi dywanami tumicymi dwik. Z wielkich okien wychodzcych na tyy budynku wida korony czterech bezlistnych lip. Na dworze w dalszym cigu pada marzncy deszcz.

– Mamy jeszcze nie ma – mówi Fanni, wygadzajc obiema rkami fartuch. Nie spuszcza wzroku z Fredericka. – Jeste pewien, e nic ci nie jest?

– Naturalnie – odpowiada Frederick, po czym wchodzi z Wernerem do ciepej, czystej sypialni. Wyciga szuflad, a gdy si odwraca, na nosie ma okulary w czarnych oprawkach. Spoglda niemiao na Wernera. – Och, daj spokój! Przecie musiae zauway.

W okularach Frederick wydaje si agodniejszy, jego twarz wyglda rozsdniej – wanie taki jest naprawd, myli Werner. Chopiec o delikatnej cerze, w okularach, z wosami o barwie karmelu i ledwo zauwaalnym ladem wsów nad górn warg. Mionik ptaków. Dziecko zamonych rodziców.

– Prawie nie trafiam do tarczy w czasie wicze ze strzelania. Naprawd nie wiedziae?

– Moe. Moe si domylaem – odpowiada Werner. – Jak przeszede badanie wzroku?

– Nauczyem si tablic na pami.

– Nie maj kilku rónych?

– Nauczyem si wszystkich czterech. Zdoby je dla mnie ojciec, a mama pomagaa mi si uczy.

– A twoja lornetka?

– Kalibrowano dla mnie soczewki. Trwao to wieczno.

Siedz w duej kuchni przy pieku rzenickim z marmurowym blatem. Suca o imieniu Fanni przynosi bochenek ciemnego chleba i okrgy kawaek sera; umiecha si do Fredericka, stawiajc je na stole. Rozmawiaj o Boym Narodzeniu – Frederick auje, e nie móg spdzi wit w domu. Suca wychodzi przez uchylne drzwi i wraca z dwoma biaymi porcelanowymi talerzami, które s tak cienkie, e dwicz, gdy stawia je na blacie.

Wernerowi krci si w gowie. Winda! ydówka! Suca! Berlin! Id do pokoju Fredericka, penego oowianych onierzyków, modeli samolotów i drewnianych skrzynek z komiksami. Le na brzuchu i przegldaj komiksy; ciesz si, e s z dala od szkoy, i zerkaj na siebie od czasu do czasu, jakby si zastanawiali, czy ich przyja przetrwa w innym otoczeniu.

– Wychodz! – woa Fanni, a kiedy zamykaj si za ni drzwi, Frederick bierze Wernera za okie, prowadzi do salonu, wchodzi na drewniany podest biegncy wzdu wysokich póek, odsuwa duy wiklinowy kosz i wyjmuje dwa olbrzymie tomy w zocistych pokrowcach, kady wielkoci materacyka z dziecicej koyski. – Popatrz! – mówi z entuzjazmem, wpatrujc si byszczcymi oczami w ksiki. – Wanie to chciaem ci pokaza.

W rodku znajduj si przepikne, barwne rysunki ptaków. Dwa biae sokoy lec obok siebie z otwartymi dziobami. Krwistoczerwony flaming pochyla dziób o czarnym kocu nad nieruchom powierzchni wody. nienobiae gsi stoj na przyldku i spogldaj na zachmurzone niebo. Frederick obraca stronice obiema rkami. Mucharek. Nurog. Dzicio skromny. Na ilustracjach wiele ptaków jest wikszych ni w rzeczywistoci.

– Audubon by Amerykaninem – mówi Frederick. – Cae lata chodzi po bagnach i lasach, kiedy jeszcze Stany Zjednoczone skaday si gównie z bagien i lasów. Obserwowa jednego ptaka przez cay dzie. Póniej zabija go, podpiera drutami i patykami i malowa. Prawdopodobnie wiedzia o ptakach wicej ni jakikolwiek czowiek przed nim lub po nim. Kiedy ju namalowa ptaka, zjada go, wyobraasz sobie? – Gos Fredericka dry z podniecenia. Chopak unosi wzrok. – Biaa mgieka, dubeltówka na ramieniu i oczy wpatrzone w niebo, prawda?

Werner próbuje wyobrazi sobie to, co widzi Frederick: epok przed wynalezieniem fotografii, przed wynalezieniem lornetek. Nagle pojawi si czowiek, który postanowi wdrowa po dziewiczych pustkowiach i malowa ptaki. Obrazy Audubona przedstawiay nie tyle ywe istoty, ile ulotny wiat tajemnic, widma o bkitnych skrzydach.

Myli o audycji radiowej Francuza, o Zasadach mechaniki Heinricha Hertza – czy dreszcz podniecenia w gosie Fredericka nie wydaje si znajomy?

– Mojej siostrze bardzo by si to podobao – odzywa si.

– Ojciec mówi, e nie powinnimy trzyma tej ksiki w domu. Musimy j chowa za koszem, bo jest amerykaska i wydrukowano j w Szkocji. Ale to przecie tylko ptaki!

Otwieraj si frontowe drzwi i w przedpokoju sycha stukot obcasów. Frederick czym prdzej chowa oba tomy do pokrowców.

– Mama?! – woa.

Do pokoju wchodzi kobieta ubrany w zielony kostium narciarski z zielonymi lampasami na nogawkach.

– Fredde! Fredde! – pozdrawia syna, obejmuje, a póniej przyglda mu si uwanie i dotyka czubkiem palca prawie zagojonej rany na czole.

Frederick patrzy ponad jej ramieniem i na jego twarzy pojawia si co w rodzaju paniki. Lk, e matka si domyli, i przeglda zakazan ksik? Albo e bdzie za z powodu siniaków? Kobieta spoglda w milczeniu na syna, zatopiona w mylach, których Werner nie potrafi odgadn, po czym wraca na ziemi.

– A ty na pewno jeste Werner! – Na jej twarzy znów pojawia si umiech. – Frederick duo o tobie pisa. Jakie jasne masz wosy! Uwielbiamy przyjmowa goci. – Wchodzi na podest i po kolei umieszcza cikie albumy Audobona na waciwym miejscu, jakby chowaa co irytujcego.

Siadaj we troje przy ogromnym dbowym stole i Werner dzikuje matce Fredericka za bilet kolejowy. Kobieta opowiada historyjk o sawnym tenisicie, którego „spotkaa zupenie przypadkiem, to doprawdy niewiarygodne”. Od czasu do czasu wyciga rk i ciska przedrami syna. Kilkakrotnie powtarza: „Bylibycie kompletnie zdumieni”, a Werner zerka na twarz przyjaciela, by si zorientowa, czy rzeczywicie byby zaskoczony. Znów pojawia si Fanni, która podaje wino i kolejn porcj Rauchkäse. Werner na godzin zapomina o Schulpforcie, o Bastianie i czarnej gumie, o ydówce z górnego pitra – jakie pikne rzeczy maj ci ludzie! Skrzypce na stojaku w rogu, opywowe meble z chromowanej stali, mosiny teleskop, komplet szachów z czystego srebra w szklanej gablocie, a poza tym ten wspaniay ser, który smakuje jak maso nasczone dymem.

Wino wprawia Wernera w senny nastrój, sycha syk deszczu ze niegiem padajcego na gazie lip, gdy wtem matka Fredericka oznajmia, e zabiera ich do miasta. „Poprawcie krawaty, dobrze?” Pudruje sice pod oczami syna i id razem do bistra. Werner nigdy nie marzy o wizycie w takiej restauracji; podaje im wino chopiec w biaej marynarce, tylko nieco starszy od nich.

Do ich stolika stale podchodz gocie: ciskaj donie Wernerowi i Frederickowi, cichymi, przypochlebnymi gosami pytaj matk Fredericka o niedawny awans ma. Werner zauwaa w rogu sali dziewczyn, która taczy samotnie z rozpromienion twarz zwrócon w stron sufitu. Zamknite oczy. Jedzenie jest doskonae, matka Fredericka od czasu do czasu wybucha miechem, a Frederick z roztargnieniem dotyka makijau na swojej twarzy. „Có, Fredde wietnie si czuje w tej szkole, naprawd wietnie”. Werner ma wraenie, e przy stoliku co minut pojawia si nowa kobieta, cmoka matk Fredericka w oba policzki i szepce jej co do ucha. Kiedy syszy, jak matka przyjaciela mówi do jednej z przyjacióek: „Och, stara Schwartzenberger zniknie do koca roku, a wtedy bdziemy mogli zaj górne pitro, du wirst schon sehen”, zerka na Fredericka – jego brudne okulary wydaj si zaparowane w wietle wiecy, makija wyglda dziwnie, wrcz lubienie, jakby podkrela siniaki pod oczami, a nie je maskowa. Nagle Werner czuje przypyw straszliwej niepewnoci. Syszy wist gumy w rkach Rödla, odgos uderzenia w wycignite donie Fredericka. Syszy gosy chopców z Kameradschaft w Zollverein, którzy piewaj: yj uczciwie, walcz dzielnie i umrzyj ze miechem na ustach! Bistro jest zatoczone, wszyscy mówi zbyt szybko, kobieta rozmawiajca z matk Fredericka tak si uperfumowaa, e robi si od tego niedobrze, a przymione wiato sprawia, i luny szal na szyi taczcej dziewczyny wydaje si nagle ptl.

– Dobrze si czujesz? – pyta Frederick.

– Znakomicie, wietna restauracja. – Mimo to Werner czuje, e co coraz mocniej i mocniej si w nim zaciska.

Kiedy wracaj do domu, Frederick i jego matka id przodem. Kobieta obejmuje przedrami syna smukym ramieniem i mówi co cichym gosem. Fredde to, Fredde tamto. Ulica jest pusta, okna ciemne, neony wyczone. Niezliczone sklepy, wokó pi w ókach miliony ludzi, ale gdzie si wszyscy podziali? Kiedy docieraj do ulicy Fredericka, widz kobiet w sukience opart o cian domu, która pochyla si i wymiotuje na chodnik.

W mieszkaniu Frederick wkada piam z jasnozielonego jedwabiu, kadzie zoone okulary na nocnym stoliku i wchodzi boso do mosinego dziecicego óka. Werner zajmuje miejsce na wysuwanym óku na kókach, a matka Fredericka trzykrotnie za nie przeprasza, cho jeszcze nigdy w yciu nie spa na tak wygodnym materacu.

W kamienicy zapada cisza. Na pókach w sypialni Fredericka lni modele samochodów.

– Masz czasem ochot tam nie wraca? – szepce Werner.

– Ojciec chce, ebym si uczy w Schulpforcie. Matka równie. Niewane, czego ja chc.

– Oczywicie, e wane. Ja chciabym zosta inynierem. A ty badaczem ptaków. Kim takim jak amerykaski malarz chodzcy po bagnach. Po co to wszystko robimy, jeli nie po to, by zosta tym, czym chcemy?

W pokoju panuje cisza. Drzewo za oknem sypialni Fredericka ponie dziwnym wiatem.

– Cigle wierzysz, e posiadasz wasne ycie, Wernerze. Wanie na tym polega twój problem.

Kiedy Werner si budzi, jest dobrze po wschodzie soca. Boli go gowa i ma cikie powieki. Frederick zdy ju si ubra, ma na sobie spodnie, wyprasowan koszul, muszk i klczy naprzeciwko okna z nosem przycinitym do szyby.

– Pliszka górska. – Wyciga rk.

Werner spoglda nad jego gow na bezlistne lipy.

– Nie wyglda imponujco, prawda? – mruczy Frederick. – Zaledwie kilkadziesit gramów piór i koci. Ale ten ptak potrafi polecie do Afryki i z powrotem. ywi si owadami i robakami, si daje mu dza.

Pliszka przeskakuje z gazki na gazk. Werner przeciera piekce oczy. To tylko ptak.

– Dziesi tysicy lat temu pojawiy si ich tu miliony – szepce Frederick. – Kiedy w tym miejscu rozciga si ogród, olbrzymi ogród bez koca…

 

Ojciec nie wraca

M a r i e - L a u r e b u d z i s i i ma wraenie, e syszy szuranie butów ojca, brzk kluczy na kóku. Trzecie pitro, czwarte pitro, pite pitro. Jego palce muskaj gak przy drzwiach. Siedzi obok niej w fotelu, a Marie-Laure czuje sabe, lecz wyrane ciepo jego ciaa. Syszy zgrzyt maych narzdzi do obróbki drewna. Ojciec pachnie klejem, papierem ciernym i papierosami Gauloise Bleue.

Ale to tylko skrzypienie domu. Spienione fale rozbijajce si o skay. Iluzje tworzone przez umys.

Kiedy mija dwudziesty dzie bez wiadomoci od ojca, Marie-Laure nie wstaje rano z óka. Nie obchodzi jej ju, e stryjeczny dziadek dwukrotnie woy staromodny krawat, stan przed frontowymi drzwiami i szepta do siebie dziwne rymowanki – à la pomme de terre, je suis par terre; au haricot, je suis dans l’eau – bez powodzenia próbujc zdoby si na odwag, by wyj. Nie prosi ju madame Manec, by zaprowadzia j na dworzec, napisaa kolejny list, spdzia na próno kolejne popoudnie w prefekturze, usiujc prosi wadze okupacyjne, by odnalazy ojca. Staje si milczca, przygnbiona. Nie kpie si, nie grzeje przy ogniu w kuchni, przestaje pyta, czy moe wyj na dwór. Prawie nie je.

– Muzeum pisze, e go szukaj, dziecko – szepce madame Manec, ale kiedy próbuje przycisn wargi do czoa Marie-Laure, ta cofa si jak oparzona.

Muzeum odpowiada na listy Étienne’a, pisze, e ojciec Marie-Laure nigdy si nie pojawi.

– Nigdy si nie pojawi? – powtarza na gos Étienne.

Marie-Laure bez przerwy drczy si tym pytaniem. Dlaczego nie dotar do Parya? A jeli nie móg, czemu nie wróci do Saint-Malo?

Nigdy ci nie opuszcz, nawet za milion lat.

Marie-Laure chce po prostu wróci do domu, sta w ich czteropokojowym mieszkaniu i sucha szumu kasztanów za oknem, sysze, jak sprzedawca serów rozkada markiz, czu palce ojca zaciskajce si na jej doni.

Gdyby tylko go poprosia, by zosta.

Teraz cay dom budzi w niej trwog: skrzypice schody, okna zasonite okiennicami, puste pokoje. Baagan i cisza. Étienne wykonuje mieszne eksperymenty, by j rozweseli: wulkan z octu, tornado w butelce.

– Syszysz, Marie? Syszysz, jak si krci?

Marie-Laure nie udaje zainteresowania. Madame Manec przynosi jej omlety, cassoulet, brochette z ryb, tworzy cuda za pomoc kartek ywnociowych i resztek zapasów ze spiarni, ale Marie-Laure nie chce je.

– Jak limak – podsuchuje Étienne’a mówicego za drzwiami. – Ciasno zwinity w swojej skorupie.

Marie-Laure jest za na Étienne’a, e robi tak mao, na madame Manec, e robi tak duo, na ojca, e nie wyjani jej swojej nieobecnoci. Na swoje oczy, e j zawiody. Na wszystko i na wszystkich.

Mio potrafi zabija, prawda? Marie-Laure przez wiele godzin klczy samotnie na pododze pokoju na pitym pitrze. Przez otwarte okno do pokoju wpada lodowate powietrze, a stopniowo drtwiej jej palce spoczywajce na modelu Saint-Malo. Na poudnie do Bramy Dinaskiej. Na zachód do play du Môle. Z powrotem do rue Vauborel. Dom Étienne’a staje si z kad chwil zimniejszy, a ojciec coraz dalszy.

 

Wizie

K t ó r e g o d n i a w l u t y m kadeci musz wybiec na zanieony dziedziniec, wyrwani ze snu o drugiej w nocy. W rodku kwadratu pon pochodnie. Nadchodzi rozkoysanym krokiem gruby Bastian; pod paszczem wida goe ydki.

Z mroku wyania si Frank Volkheimer, cignc chudego jak szkielet mczyzn w achmanach i dwóch rónych butach. Prowadzi go do komendanta, który czeka obok wbitego w ziemi drewnianego supa. Metodycznie przywizuje do niego mczyzn.

Na niebie pon gwiazdy, nad dziedzicem powoli, jak w koszmarnym nie, mieszaj si ze sob kby pary buchajcej z ust kadetów.

Volkheimer odchodzi. Komendant spaceruje tam i z powrotem przed kadetami.

– Nie uwierzycie, co to za istota, chopcy. Wstrtna bestia, centaur, Untermensch.

Wszyscy wycigaj szyje, by lepiej widzie. Wizie ma skute kostki i rce zwizane od nadgarstków do okci. Cienka koszula popkaa w szwach; wychodzony mczyzna spoglda apatycznie w dal. Wyglda na Polaka. Moe Rosjanina. Mimo wizów koysze si lekko do przodu i do tyu.

– To bydl ucieko z obozu pracy – mówi Bastian. – Próbowao si wama do domu na wsi i ukra litr mleka. Powstrzymano je, nim zdyo zrobi co jeszcze bardziej nikczemnego. – Kiwa lekko doni w stron murów zamkowych. – Ten barbarzyca w jednej chwili rozszarpaby nam garda, gdyby tylko mia okazj.

Od wizyty w Berlinie narasta w piersi Wernera straszliwa trwoga. Pojawiaa si stopniowo, powoli jak soce wdrujce po niebie, ale teraz, piszc listy do Jutty, Werner musi ukrywa prawd, udawa, e wszystko jest w porzdku, cho wcale nie jest. ni mu si koszmary, w których matka Fredericka zmienia si w szyderczego demona o malekich ustach i spuszcza mu na gow trójkty doktora Hauptmanna.

Nad dziedzicem wieci tysic zamarznitych gwiazd. Mróz jest napastliwy, bezlitosny.

– Widzicie? – odzywa si Bastian, unoszc tust do. – Kompletny zdechlak, co? Niemiecki onierz nigdy nie dochodzi do takiego stanu. Nazywamy takich kompostem.

Chopcy próbuj nie dygota. Wizie spoglda bezmylnym wzrokiem przed siebie, jakby obserwowa ca scen z wielkiej wysokoci. Volkheimer wraca, niosc metalowe wiadra; dwóch szesnastolatków rozwija gumowy szlauch podczony do kranu na dziedzicu. Bastian wyjania: Najpierw nauczyciele. Potem uczniowie starszych klas. Kady przejdzie obok winia i obleje go kubem wody. Kady kadet w szkole.

Zaczynaj. Kolejni nauczyciele bior od Volkheimera peny kube wody i chlustaj ni na winia z odlegoci metra. W lodowatym powietrzu rozlegaj si wiwaty.

Po pierwszych dwóch lub trzech wiadrach wizie odzyskuje przytomno i koysze si do przodu i tyu na pitach. Midzy jego oczami pojawiaj si pionowe bruzdy; wyglda jak czowiek usiujcy sobie przypomnie co wanego.

Sporód grupy nauczycieli w czarnych pelerynach wychodzi doktor Hauptmann, dotykajc palcami w rkawiczce konierza pod szyj. Bierze wiadro, chlusta wod, natychmiast si odwraca i odchodzi.

Coraz wicej wody. Twarz winia staje si pusta. Wisi na linach, którymi przywizano go do supa; jego tors zjeda w dó. Od czasu do czasu wychodzi z cienia Volkheimer i jego gigantyczna posta wznosi si nad mczyzn, który znowu si prostuje.

Uczniowie starszych klas znikaj we wntrzu zamku. Sycha cichy chlupot wiader ponownie napenianych wod. Szesnastoletni kadeci kocz. Pitnastoletni kadeci kocz. Wiwaty s coraz sabsze i Wernera ogarnia ch ucieczki. Biegnij. Biegnij.

Trzech chopców, potem jego kolej. Dwóch. Próbuje wywoa przed oczami obrazy, ale s pene smutku: wycigarka na szczycie wiey szybu numer 9, zgarbieni górnicy, którzy powoli wlok si drog, jakby cignli ogromne acuchy. Drcy chopiec na egzaminie wstpnym, nim spad z platformy. Wszyscy uwizieni w swoich rolach: sieroty, kadeci, Frederick, Volkheimer, stara ydówka mieszkajca na górnym pitrze. Nawet Jutta.

Kiedy przychodzi kolej Wernera, chlusta wod jak wszyscy inni. Trafia winia w pier i rozlegaj si niedbae wiwaty. Docza do grupy kadetów, którzy czekaj, by pozwolono im odej. Mokre buty, mokre mankiety, donie ma tak odrtwiae, e prawie ich nie czuje.

Jeszcze piciu chopców i kolej na Fredericka. Moe si domyli, e nie widzi dobrze bez okularów. Nie wiwatowa, gdy winia oblewano kolejnymi wiadrami wody. Spoglda ze zmarszczonymi brwiami na mczyzn przywizanego do supa, jakby gdzie go wczeniej widzia.

Werner wie, co zrobi Frederick.

Jeden ze stojcych za nim kadetów wypycha go do przodu. Ucze starszej klasy wrcza Frederickowi wiadro, a on wylewa je na ziemi.

Bastian robi krok do przodu. Jego twarz jest purpurowa od mrozu.

– Dajcie mu drugie wiadro.

Frederick znowu wylewa wod na lód pod swoimi nogami.

– Jest ju martwy, panie komendancie.

Ucze starszej klasy podaje Frederickowi trzecie wiadro.

– Chlunij! – rozkazuje Bastian.

Z ust chopców buchaj oboki pary, wiec gwiazdy, wizie si chwieje, wszyscy patrz na Fredericka, komendant przekrzywia gow. Frederick wylewa wod na ziemi.

– Nie.

 

Plaa du Môle

O j c i e c M a r i e - L a u r e z n i k n bez sowa dwadziecia dziewi dni temu. Marie-Laure budzi si, syszc tupot drewnianych chodaków madame Manec, która wspina si na drugie, trzecie i czwarte pitro.

Gos Étienne’a na korytarzu przed jego gabinetem:

– Nie rób tego.

– To ja za ni odpowiadam. – W gosie madame Manec niespodziewanie pojawia si elazna determinacja. – Nie mog sta z boku ani chwili duej.

Pokonuje ostatnie pitro. Skrzypi otwierane drzwi pokoju Marie-Laure; stara kobieta podchodzi i kadzie kocist rk na jej czole.

– Nie pisz?

Marie-Laure przewraca si na plecy, z gow w rogu óka, i mówi przez warstwy pocieli:

– Nie, madame.

– Zabieram ci na dwór. We lask.

Marie-Laure ubiera si, madame Manec spotyka si z ni u podnóa schodów i wrcza jej kawaek chleba. Zawizuje chustk na gowie dziewczynki, zapina jej paszcz pod szyj i otwiera drzwi frontowe. O poranku pod koniec lutego powietrze pachnie deszczem i spokojem.

Marie-Laure waha si, nasuchuje. Syszy powolne bicie wasnego serca.

– Ulice s prawie puste, kochanie – szepce madame Manec. – Nie robimy nic zego.

Sycha skrzyp bramy.

– Jeden stopie w dó, potem prosto, to wszystko.

Marie-Laure czuje pod nogami kocie by, czubek jej laski zawadza o co, wibruje, znów zawadza. Z dachów spadaj krople deszczu, ciekn z okapów, trafiaj w jej chustk. Midzy wysokimi kamienicami odbijaj si dwiki i Marie-Laure ma wraenie, e znalaza si w labiryncie, podobnie jak pierwszego dnia, gdy przybya do Saint-Malo.

Gdzie wysoko kto trzepie w oknie ciereczk. Miauczy kot. Jakie potwory zgrzytaj tu zbami? Przed czym tata tak bardzo chcia j chroni? Mijaj dwa zakrty, a potem madame Manec niespodziewanie kieruje si w lewo, ku równej linii poronitych mchem murów miejskich. Przechodz przez bram.

– Madame?

Opuszczaj miasto.

– Uwaaj na stopnie, pierwszy, drugi, trzeci, o tak, atwizna…

Ocean. Ocean! Naprzeciwko Marie-Laure. Przez cay czas tak bliski. Szumi, pluska, bulgoce, huczy, wznosi si, opada, wiruje. Po opuszczeniu labiryntu uliczek Saint-Malo Marie-Laure znalaza si w krainie dwików wydawanych przez co gigantycznego, czego wczeniej nie znaa. Wikszego od Jardin des Plantes, od Sekwany, od najwikszych galerii muzeum. Nie potrafia sobie wyobrazi oceanu, nie znaa jego ogromu.

Kiedy unosi twarz w stron nieba, czuje na policzkach i czole tysice mikroskopijnych kropelek deszczu. Syszy ochrypy oddech madame Manec, huk morza midzy skaami i krzyki kogo na play, odbijajce si echem od wysokich murów. W wyobrani syszy ojca polerujcego zamki. Doktora Geffarda idcego wzdu rzdów szufladek. Dlaczego jej nie powiedzieli, e tak szumi ocean?

– Monsieur Radom woa swojego psa – wyjania madame Manec. – Nie ma si czym przejmowa. We mnie pod rk. Usid i zdejmij buty. Podwi rkawy.

Marie-Laure spenia polecenie.

– Obserwuj nas?

– Bosze? A jeli nawet, to co? Stara kobieta i dziewczynka? Powiem im, e szukamy may. Co mog nam zrobi?

– Stryj mówi, e zakopali miny na plaach.

– Nie przejmuj si tym. Jest strachliwy jak mrówka.

– Mówi, e Ksiyc odciga ocean od brzegu.

– Ksiyc?

– Czasami take Soce. Podobno wokó wysp przypywy i odpywy tworz wiry, które mog pochon cae kutry.

– Nie zbliymy si do takich miejsc, kochanie. Jestemy po prostu na play.

Marie-Laure zdejmuje apaszk i oddaje j madame Manec. Szyj dziewczyny owiewa sone powietrze pachnce wodorostami.

– Madame?

– Tak?

– Co mam robi?

– Po prostu i.

Marie-Laure idzie. Pod stopami czuje teraz chodne, gadkie kamyki. Po chwili skrzypice wodorosty. Potem znowu gadk paszczyzn mokrego piasku. Pochyla si i dotyka go palcami. Jest jak chodny jedwab. Chodny, drogocenny jedwab, na którym morze zoyo ofiary: kamyki, muszle, pkle. Malekie woreczki morszczynu. Marie-Laure dotyka piasku, czujc na szyi i doniach kropelki deszczu. Piasek wysysa ciepo z jej palców i bosych stóp.

Niepokój trawicy Marie-Laure od miesica zaczyna ustpowa. Dziewczyna idzie wzdu linii przypywu, na pocztku w limaczym tempie, i wyobraa sobie pla rozcigajc si w obie strony, okalajc przyldek. W pewnej odlegoci znajduj si wyspy, a wokó filigranowy maswerk wybrzea Bretanii: dzikie cyple, zrujnowane baterie, ruiny poronite winorol. Wyobraa sobie ufortyfikowane miasto za swoimi plecami, wyniose mury obronne, labirynt ulic. Wszystko wydaje si nagle malekie jak model ojca. Ale co jest wokó niego, tego ojciec jej nie zdradzi i wanie to okazao si fascynujce.

W górze sycha piski stada mew. Setki tysicy ziaren piasku w jej doni ocieraj si o siebie. Marie-Laure czuje, jak ojciec unosi j w powietrze i obraca trzy razy.

aden onierz wojsk okupacyjnych nie przychodzi aresztowa spacerujcych kobiet; nikt si do nich nie odzywa. W cigu trzech godzin zdrtwiae palce Marie-Laure natrafiaj na meduz wyrzucon na brzeg, boj poronit mszywioami, tysice wypolerowanych kamyków. Wchodzi po kolana w morze i moczy skraj sukienki. Kiedy madame Manec prowadzi j w kocu – przemoczon i oszoomion – z powrotem na rue Vauborel, Marie-Laure wspina si na czwarte pitro, puka do drzwi gabinetu Étienne’a i staje przed nim z twarz oblepion wilgotnym piaskiem.

– Dugo ci nie byo – mruczy stryjeczny dziadek. – Martwiem si.

– To dla ciebie, stryju. – Marie-Laure wyjmuje z kieszeni znalezione muszelki, pkle, kauri, trzynacie bryek kwarcu pokrytych piaskiem. – Przyniosam ci to i to, i to…