Sypialnia na pitym pitrze

V o n R u m p e l k u t y k a przez pokoje ze spowiaymi biaymi plafonami, starymi lampami naftowymi, haftowanymi kotarami, lustrami w stylu belle époque, okrtami w butelkach i martwymi kontaktami elektrycznymi. Na dworze wiruje dym, a przez listwy w aluzjach wpada czerwonawe wiato, rzucajc na podog cienie podobne do szczebli drabiny.

Dom wyglda jak witynia Drugiego Cesarstwa. Na drugim pitrze stoi wanna napeniona w dwóch trzecich zimn wod. Na trzecim zagracone pokoje. adnych domków dla lalek. Von Rumpel, zlany potem, wspina si na czwarte. Martwi si, czy wszystko mu si nie pomylio. Czuje coraz wikszy ciar w odku.

Wchodzi do wielkiego, ozdobnego pokoju, gdzie widzi mnóstwo bibelotów, skrzynek z ksikami i czci urzdze mechanicznych. Biurko, óko, kanapa, trzy okna z kadej strony. adnego modelu miasta.

Na pite pitro. Po lewej stronie schludna sypialnia z jednym oknem i dugimi zasonami. Na cianie wisi chopica czapeczka, z tyu wznosi si ogromna szafa z koszulami nadgryzionymi przez mole.

Z powrotem na korytarz. Niewielka toaleta z sedesem penym moczu. Za ni druga sypialnia. Wszdzie muszle, na parapetach i toaletce. Na pododze soje z otoczakami, ustawione wedug jakich niezrozumiaych regu, a tu, na niskim stoliku przy óku, stoi to, czego szuka von Rumpel, drewniany model miasta – nareszcie! Wyglda jak prezent. Zajmuje cay blat. Skada si z mnóstwa malutkich domków. Tu i tam na ulicach le kawaki tynku, lecz model nie jest uszkodzony. W tej chwili wydaje si przeciga orygina. Wspaniae dzieo.

W pokoju córki. Wykonane dla niej. Oczywicie.

Von Rumpel ma wraenie, e triumfalnie dotar do koca dugiej podróy. Siedzi na skraju óka, z jego pachwiny wybiegaj dwie byskawice bólu. Czuje, e kiedy ju tu by, e mieszka w podobnym pokoju, spa w takim nierównym óku, zbiera wygadzone kamyki i ustawia je w ten sam sposób. Jakby to miejsce czekao na jego powrót.

Myli o wasnych córkach: miasto wznoszce si na stole na pewno by je zachwycio. Najmodsza chciaaby, by uklkn.

Wyobramy sobie, e wszyscy jedz kolacj – powiedziaaby. Wyobramy sobie, e to my.

Za wybitym oknem i zamknitymi okiennicami panuje taka cisza, e von Rumpel syszy szelest drobnych wosków w swoim uchu, które poruszaj si w rytmie bijcego serca. Nad dachem pynie dym. Opadaj drobinki popiou. Lada chwila znów zaczn strzela dziaa. Teraz delikatnie. Musi tu gdzie by. lusarz lubi powtarza swoje sztuczki.. Model… kamie jest gdzie w modelu.

 

Budowa radia

W e r n e r m o c u j e j e d e n k o n i e c przewodu do urwanej rury sterczcej ukonie z podogi. Czyci drut lin i okrca go sto razy wokó podstawy rury, tworzc now cewk strojc. Drugi drut przewleka przez wygit rozpórk zaklinowan w sprasowanej masie drewna, kamieni i cementu, która stanowi sufit pomieszczenia.

Volkheimer obserwuje go z mroku. Gdzie w miecie wybucha pocisk z modzierza i ze stropu opadaj struki kurzu.

Midzy wolne koce obu drutów trafia dioda i wraz z akumulatorem zamyka obwód. Werner owietla swoj konstrukcj snopem wiata latarki Volkheimera. Uziemienie, antena, akumulator. W kocu chwyta latark zbami, unosi do oczu dwa przewody suchawek, zrywa koszulki, przecinajc je gwintem ruby, i przykada obnaone kocówki do diody. Przewodami pyn niewidzialne elektrony.

Hotel – a raczej to, co z niego zostao – wydaje nad ich gowami seri niesamowitych stkni. Pkaj belki, jakby gruzowisko chwiao si niebezpiecznie na szczycie przepaci i lada chwila miao si zawali. Jakby ldowanie jednej waki mogo wywoa lawin, która na zawsze pogrzebie Wernera i Volkheimera.

Przyciska suchawk do prawego ucha.

Radio nie dziaa.

Obraca wgniecion obudow, zaglda do rodka. Stuka w gasnc latark Volkheimera, przywracajc j do ycia. Uspokój si. Wyobra sobie drog prdu. Jeszcze raz sprawdza bezpieczniki, lampy, wtyczki; kilkakrotnie przecza urzdzenie z nadawania na odbiór, zdmuchuje kurz z regulatora czstotliwoci. Wymienia przewody prowadzce do akumulatora. Znów przykada suchawk do ucha.

I oto syszy znajomy dwik, jakby znowu mia osiem lat i siedzia obok siostry na pododze w domu dziecka: biay szum. Czysty, wyrany. Pamita, e Jutta wypowiedziaa wtedy jego imi. Po chwili pojawia si inne, do nieoczekiwane wspomnienie: dwie linki na elewacji domu Herr Siedlera, wisi na nich wielka, gadka, czerwona flaga ze swastyk, nieskazitelnie czysta, o barwie krwi.

Przeszukuje czstotliwoci. adnych trzasków, pisków alfabetu Morse’a, gosów. Szum, szum, szum, szum. W zdrowym uchu, w radiu, w powietrzu. Volkheimer nie spuszcza z Wernera oczu. Ze spróchniaej belki opada py: dziesi tysicy czsteczek, które powoli wiruj, poyskujc w wietle latarki.

 

Na poddaszu

N i e m i e c z a m y k a d r z w i s z a f y i odchodzi, a Marie-Laure stoi na najniszym szczeblu drabiny i liczy do czterdziestu. Szedziesiciu. Stu. Serce z trudem próbuje toczy natlenion krew, mózg próbuje zrozumie sytuacj. Przypomina sobie zdanie, które kiedy czyta na gos Étienne: Serce, które u wyszych zwierzt pulsuje w stanie podniecenia ze wzmoon energi, bije wolniej u limaka dowiadczajcego podobnych bodców11.

Uspokój serce. Rozlunij minie nóg. Nie zdrad si adnym dwikiem. Przyciska ucho do drewnianej pyty z tyu szafy. Co syszy? Mole gryzce stare ubrania dziadka? Nic.

Ku jej zdumieniu stopniowo ogarnia j senno. Marie-Laure dotyka puszek w kieszeniach paszcza. Jak otworzy jedn z nich bez wydawania dwiku?

Jedyne wyjcie to wspi si wyej. Siedem szczebli, a póniej dugi, trójktny tunel poddasza. Po obu stronach wznosi si ukonie sufit z surowego drewna, w rodku nieco nad gow Marie-Laure.

Na poddaszu jest gorco. adnego okna, drzwi. Nie ma dokd uciec. Jedyna droga wyjcia to drabina, po której si wspia.

Wycignite palce natrafiaj na star miseczk do golenia, stojak na parasole, drewnian skrzynk wypenion Bóg wie czym. Podoga poddasza to deski o szerokoci doni. Marie-Laure wie z dowiadczenia, ile haasu moe wywoa idcy po nich czowiek.

Niczego nie przewró.

Co powinna zrobi, jeli Niemiec znów otworzy szaf, odsunie wiszce ubrania, przecinie si przez drzwi i wejdzie na strych? Uderzy go w gow stojakiem na parasole? Dgn noem do obierania warzyw?

Krzycze.

Umrze.

Tato.

Marie-Laure czoga si po gównej belce, od której odchodz wskie deski podogi, i zmierza w stron masywnego komina na kocu poddasza. Gówna belka jest gruba i nie skrzypi. Dziewczynka ma nadziej, e nie stracia orientacji. Ma nadziej, e Niemiec nie czai si za jej plecami i nie mierzy do niej z pistoletu.

Pod dachem prawie niedosyszalnie piszcz nietoperze, a gdzie daleko, moe na okrcie wojennym albo za Paramé, zaczyna strzela cikie dziao.

Bum, cisza. Bum, cisza. Póniej dugie wycie nadlatujcego pocisku i huk eksplozji na jednej z wysp od strony morza.

Z miejsca, w którym nie istniej myli, wypeza straszliwa trwoga. W najgbszym zakamarku mózgu otwiera si klapa, któr Marie-Laure musi zatrzasn, przygnie caym ciaem i zamkn na kódk. Zdejmuje paszcz i rozpociera go na pododze. Nie omiela si klkn z obawy, e stuknie kolanami w deski. Mija czas. Na dole panuje cisza. Czy Niemiec móg odej? Tak szybko?

Oczywicie, e nie odszed. Marie-Laure wie, o co mu chodzi.

Po jej lewej stronie na pododze ley kilka przewodów elektrycznych. Nieco z przodu stoi pudo ze starymi pytami Étienne’a. Victrola na korbk. Stary fonograf do odtwarzania nagra. Dwignia, któr wciga anten na komin.

Marie-Laure przyciska kolana do piersi i stara si oddycha przez skór. Bezdwicznie, jak limak. Ma dwie puszki. Ceg. Nó.

 

Siedem

Sierpie 1942

 

Jecy

P o W e r n e r a p r z y c h o d z i niezdrowo chudy kapral w przetartym mundurze polowym. Dugie palce, szopa rzedncych wosów pod furaerk. W jednym z butów brak sznurowada i jzyk sterczy na zewntrz.

– Jeste may – mówi.

Werner, ubrany w nowy mundur polowy, zbyt wielki hem i regulaminowy pas z klamr z napisem Gott mit uns, prostuje plecy. Kapral spoglda na ogromn szko widoczn w pómroku, po czym pochyla si, rozpina plecak Wernera i oglda trzy starannie zoone mundury Narodowo-Politycznego Zakadu Wychowawczego. Unosi do wiata par spodni i wydaje si rozczarowany, e w aden sposób nie bd na niego pasowa. Póniej zamyka plecak i zarzuca go sobie na rami; Werner nie potrafi si domyli, czy zamierza go zatrzyma, czy po prostu nie.

– Nazywam si Neumann. Mówi o mnie Neumann Drugi. Jest jeszcze jeden Neumann, szofer. To Neumann Pierwszy. Poza tym w skad grupy wchodz technik i sierant, wic razem jest nas piciu.

adnych fanfar, adnych ceremonii. Tak wyglda pocztek suby Wernera w Wehrmachcie. Przechodz pi kilometrów od szkoy do wioski. W restauracji jest sze stoów, nad którymi lataj czarne muchy. Neumann Drugi zamawia dwie porcje wtróbki cielcej i zjada obie, po czym wyciera talerze z krwi maymi razowymi bueczkami. Werner czeka na wyjanienia – dokd zmierzaj, do jakiej jednostki ich przydzielono – lecz nie otrzymuje adnych. Kapral ma ciemnoczerwone naramienniki i naszywki na konierzu, ale Werner nie pamita, co to znaczy. Piechota zmotoryzowana? Wojska chemiczne? Stara kobieta zbiera talerze ze stou. Neumann Drugi wyjmuje z paszcza malek puszk, kadzie na stole trzy okrge tabletki i wszystkie poyka. Póniej chowa puszk do kieszeni paszcza i spoglda na Wernera.

– Pastylki na ból pleców. Masz fors?

Werner krci gow. Neumann Drugi wyciga z kieszeni kilka pogniecionych, brudnych niemieckich banknotów. Przed wyjciem prosi kobiet o przyniesienie tuzina jajek ugotowanych na twardo i cztery z nich daje Wernerowi.

Odjedaj pocigiem ze Schulpforty, mijaj Lipsk i wysiadaj na stacji wzowej na zachód od odzi. Na peronie le onierze batalionu piechoty, wszyscy pogreni we nie, jakby rzucia na nich czar jaka wróka. Spowiae mundury wygldaj widmowo w pómroku; wydaje si, e onierze oddychaj w tym samym rytmie; robi to niesamowite, niepokojce wraenie. Od czasu do czasu z gonika pyn ciche nazwy miejscowoci, o których Werner nigdy nie sysza – Grimma, Wurzen, Grossenhain – lecz na dworcu nie pojawiaj si adne pocigi, a onierze si nie poruszaj.

Neumann Drugi siedzi z wycignitymi nogami i je po kolei jajka, wrzucajc skorupki do furaerki odwróconej do góry dnem. Zapada zmrok. pica kompania onierzy pochrapuje cicho: dwik przypominajcy szum morza. Werner ma wraenie, e on i Neumann Drugi s jedynymi przytomnymi ludmi na wiecie.

Kilka godzin po zmroku rozlega si na wschodzie gwizd i picy onierze zaczynaj si budzi. Werner siada, wyrwany z niespokojnej drzemki. Neumann Drugi stoi obok na peronie; zaciska rce, jakby próbowa utrzyma w doniach kul zoon z ciemnoci.

Grzechocz sprzgi wagonów, zgrzytaj klocki hamulcowe i z mroku wyania si szybko jadcy pocig. Najpierw pojawia si czarna, opancerzona lokomotywa, otoczona gstymi kbami dymu i pary. Za lokomotyw wida kilka krytych wagonów i platform ze stanowiskiem karabinu maszynowego obsugiwanym przez dwóch onierzy. Za wagonem cekaemistów tocz si platformy wypenione ludmi. Niektórzy stoj, wikszo klczy. Wernera mijaj dwa wagony, trzy, cztery. W przedniej czci kadego z nich wida co w rodzaju stosu worków uoonych dla osony przed wiatrem.

Szyny lni matowo, uginajc si pod ciarem platform. Dziewi, dziesi, jedenacie wagonów. Wszystkie pene. Zway worków wydaj si dziwne: s jak wyrzebione z szarej gliny. Neumann Drugi unosi podbródek.

– Jecy.

Werner usiuje przyjrze si ludziom na przejedajcych platformach: zauwaa zapadnity policzek, bark, lnice oko. Czy nosz mundury? Wielu siedzi opartych plecami o worki znajdujce si w przedniej czci wagonów: wygldaj jak strachy na wróble, transportowane na zachód, gdzie zostan ustawione w jakim straszliwym ogrodzie. Werner widzi, e niektórzy pi.

Obok przelatuje czyja twarz, blada i woskowa, z uchem przycinitym do powierzchni platformy.

Werner mruga. To nie worki. Ci ludzie nie pi. W przedniej czci kadego wagonu znajduje si stos trupów.

Kiedy staje si oczywiste, e pocig si nie zatrzyma, wszyscy onierze znowu kad si na peronie i zamykaj oczy. Neumann Drugi ziewa. Obok pdz kolejne platformy z jecami, rzeka ludzi wylewajca si z mroku. Szesnacie, siedemnacie, osiemnacie, po co liczy? Setki ludzi. Tysice. W kocu z ciemnoci wyania si ostatnia platforma, pena ywych jeców opartych o stosy trupów, po czym ukazuje si kolejny wagon ze stanowiskiem cekaemu i kilkoma onierzami obsugi. Po chwili pocig znika.

Stopniowo cichnie turkot kó, nad lasem znów zapada cisza. Gdzie w tym kierunku znajduje si Schulpforta, jej czarne wiee, chopcy moczcy si w nocy, lunatycy, brutale. A dalej Zollverein, podobne do stkajcego lewiatana. Brzk szyb w domu dziecka. Jutta.

– Siedzieli na trupach? – pyta Werner.

Neumann Drugi zamyka jedno oko i przekrzywia gow jak strzelec celujcy z karabinu w mrok, w którym znikn pocig.

– Trach! Trach! Trach! – mówi.

 

Szafa

P o m i e r c i m a d a m e M a n e c Étienne przez kilka dni nie wychodzi ze swojego gabinetu. Marie-Laure wyobraa go sobie skulonego nad biurkiem, mruczcego dziecice rymowanki i patrzcego na duchy przechodzce przez ciany. Za drzwiami panuje tak absolutna cisza, e dziewczynka martwi si, czy stryjeczny dziadek nie opuci tego wiata.

– Stryju? Étienne?

Madame Blanchard prowadzi Marie-Laure do katedry witego Wincentego na msz za dusz madame Manec. Madame Fontineau gotuje kartoflank na cay tydzie. Madame Guiboux przynosi dem. Madame Ruelle udao si upiec koacz.

Mijaj monotonne godziny. Wieczorem Marie-Laure stawia peny talerz zupy pod drzwiami Étienne’a i rankiem zabiera pusty. Stoi w progu pokoju madame Manec i czuje zapach mity, wosku, szedziesiciu lat wiernoci. Suca, pielgniarka, matka, wspólniczka, doradca, kucharka – ile tysicy funkcji penia madame Manec w domu Étienne’a? Czym bya dla nich wszystkich? Na ulicy piewaj pijani niemieccy marynarze, kadej nocy pajk tka nad piecem now sie i Marie-Laure uwaa to za wyjtkowo okrutne: wszystko dalej yje, Ziemia nawet na chwil nie przerywa ruchu dokoa Soca.

Biedne dziecko.

Biedny monsieur LeBlanc.

Chyba ciy na nich kltwa.

Gdyby tylko w drzwiach kuchni pojawi si ojciec. Umiechn si do ssiadek, pooy donie na policzkach Marie-Laure. Pi minut z ojcem. Jedna minuta.

Po czterech dniach Étienne wychodzi ze swojego pokoju. Skrzypi schody, gdy poda na dó, i kobiety w kuchni milkn. Powanym tonem prosi wszystkie o opuszczenie domu.

– Potrzebowaem czasu, by si poegna, a teraz musz zaj si sob i swoj bratanic. Dzikuj.

Kiedy drzwi kuchni si zamykaj, zasuwa rygiel i bierze Marie-Laure za rce.

– Wszystkie wiata s teraz zgaszone. Bardzo dobrze. Prosz, sta w tym miejscu.

Rozlega si szuranie odsuwanych krzese, a potem kuchennego stou. Marie-Laure syszy, e stryjeczny dziadek dotyka elaznego kóka porodku podogi: unosi si klapa. Étienne schodzi do piwnicy.

– Czego szukasz, stryju?

– Tego – woa Étienne.

– Co to takiego?

– Pia elektryczna.

Marie-Laure czuje, e w jej brzuchu zapala si co jasnego. Étienne zaczyna wchodzi po schodach. Marie-Laure poda za nim. Pierwsze pitro, drugie, trzecie, czwarte, pite, skrt w lewo do pokoju dziadka. Étienne otwiera drzwi gigantycznej szafy, wyjmuje stare ubrania brata i kadzie je na óku. Rozwija przeduacz i podcza do kontaktu na korytarzu.

– Bdzie haas – mówi.

– Dobrze – odpowiada Marie-Laure.

Étienne wchodzi do szafy i rozlega si ryk piy. Przenika ciany, podog, klatk piersiow Marie-Laure, która zastanawia si, ilu ssiadów syszy ten warkot, czy gdzie nie zacz nadstawia ucha Niemiec siedzcy przy niadaniu.

Stryjeczny dziadek wyjmuje arkusz dykty z tylnej czci szafy, po czym wycina za ni drzwi na strych. Wycza pi i przeciska si przez nierówny otwór, a nastpnie wchodzi po drabinie na poddasze. Marie-Laure poda za nim. Przez cay ranek Étienne chodzi na czworakach po pododze strychu, z kablami, kombinerkami i narzdziami, których Marie-Laure nie rozpoznaje dotykiem, i tworzy co, co wydaje si wielk sieci przewodów elektrycznych. Mruczy pod nosem, przynosi grube skoroszyty lub czci elektryczne z rónych pokoi na niszych pitrach. Poddasze skrzypi, pod sufitem prdko lataj muchy. Pónym wieczorem Marie-Laure schodzi po drabinie i zasypia w óku dziadka, syszc dochodzce z góry odgosy pracy stryja.

Kiedy si budzi, pod okapami piszcz jerzyki i przez sufit sycha muzyk.

Clair de lune, kompozycja, która kojarzy si Marie-Laure z trzepotem lici i twardymi awicami piasku pod stopami w czasie odpywu. Muzyka skrada si, wznosi i zapada w ziemi, po czym rozlega si modzieczy gos dawno zmarego dziadka: W ciele ludzkim jest dziewidziesit sze tysicy kilometrów naczy krwiononych, dzieci! Mona by nimi owin ziemi prawie dwa i pó razy…

Étienne schodzi po siedmiu szczeblach drabiny, przeciska si przez szaf i bierze siostrzenic za rk. Marie-Laure domyla si, co powie.

– Twój ojciec prosi, bym dba o twoje bezpieczestwo.

– Wiem.

– Moe ci co grozi. To nie zabawa.

– Chc si tym zajmowa. Madame chciaaby…

– Opowiedz mi po kolei, co zrobisz.

– Dwadziecia dwa kroki wzdu rue Vauborel a do rue d’Estrées. Potem skrt w prawo i szesnacie kratek ciekowych. W lewo w rue Robert-Surcouf. Dziewi kratek do piekarni. Podejd do lady i powiem: „Poprosz jeden zwyky bochenek”.

– Co odpowie madame Ruelle?

– Bdzie zdziwiona. Mam powiedzie: „Jeden zwyky bochenek”, a ona powinna spyta: „Jak si miewa twój stryj?”.

– Spyta o mnie?

– Tak. W ten sposób da do zrozumienia, e wie, e chcesz pomóc. Wymylia to madame. To cz hasa.

– A co ty powiesz?

– Odpowiem: „Stryj czuje si wietnie, dzikuj”. Wezm bochenek, schowam do tornistra i wróc do domu.

– Zajmuj si tym nawet teraz? Po mierci madame?

– Dlaczego nie?

– Czym zapacisz?

– Kartk ywnociow.

– Masz kartki?

– W szufladzie na dole. A ty masz pienidze, stryjku, prawda?

– Tak, mamy troch pienidzy. Wrócisz do domu?

– Natychmiast.

– Jak drog?

– Dziewi kratek ciekowych na rue Robert-Surcouf. W prawo w rue d’Estrées. Szesnacie kratek do rue Vauborel. Znam to wszystko na pami, stryju. Byam w piekarni trzysta razy.

– Nie wolno ci zbacza z drogi. Nie moesz i na pla.

– Wróc prosto do domu.

– Przyrzekasz?

– Przyrzekam.

– Wic id, Marie-Laure. Pd jak wiatr.

 

Na wschód

J a d w w a g o n a c h t o w a r o w y c h przez ód, Warszaw, Brze. Werner wyglda przez otwarte drzwi i caymi kilometrami nie zauwaa adnych ladów czowieka z wyjtkiem przewróconych wagonów kolejowych lecych tu i ówdzie obok torów, poskrcanych i osmalonych przez eksplozje. Wsiadaj i wysiadaj onierze, bladzi, kady dwiga plecak, karabin i hem bojowy. pi mimo haasu, mimo zimna, mimo godu, jakby rozpaczliwie chcieli jak najduej nie mie kontaktu ze wiatem na jawie.

Bezkresne równiny o barwie szarego metalu podzielone szeregami sosen. Nie wieci soce. Neumann Drugi budzi si, sika przez drzwi, wyjmuje z paszcza puszeczk tabletek i yka nastpne dwie lub trzy.

– Rosja – mówi, cho Werner nie ma pojcia, jak to odgad. Powietrze pachnie stal.

O zmierzchu pocig si zatrzymuje i Neumann Drugi prowadzi Wernera midzy rzdami zrujnowanych domów, zgliszczy utworzonych z cegie i zwglonych belek. Na nielicznych stojcych cianach wida lady serii z karabinów maszynowych. Jest ju prawie ciemno, gdy Werner staje przed obliczem muskularnego kapitana siedzcego samotnie na kanapie, z której pozosta tylko drewniany szkielet i spryny. Na kolanach kapitana stoi metalowa menaka z parujc bry gotowanego misa. Oficer przez chwil przyglda si w milczeniu Wernerowi, na jego twarzy maluje si nie rozczarowanie, lecz znuone rozbawienie.

– Nie robi was wikszych, co?

– Nie, panie kapitanie.

– Ile masz lat?

– Osiemnacie, panie kapitanie.

Kapitan wybucha miechem.

– Raczej dwanacie! – Odcina okrgy kawaek misa, uje przez dusz chwil, po czym wsadza dwa palce do ust i wyjmuje kawaek chrzstki. – Zapoznaj si ze sprztem. Zobaczymy, czy poradzisz sobie lepiej od tego, którego ostatnio przysali.

Neumann Drugi prowadzi Wernera do trzytonowej ciarówki terenowej marki Opel Blitz z drewnian bud na tylnej platformie. Wóz jest brudny, z jednej strony do burty przywizano rzd pogitych kanistrów z benzyn, z drugiej wida dziury po kulach. Zapada oowiany zmierzch. Neumann Drugi przynosi Wernerowi lamp naftow.

– Zabawki s w budzie.

Póniej znika. adnych wyjanie. Witaj na froncie. W wietle lampy wiruj drobne my. Wernera ogarnia znuenie. Czy doktor Hauptmann chcia go nagrodzi, czy ukara? Chtnie znowu usiadby na awie w domu dziecka, sucha piosenek Frau Eleny, czu ciepo buchajce od kozy opalanej wglem, sucha piskliwego gosu Siegfrieda Fischera opowiadajcego z entuzjazmem o U-Bootach i myliwcach, patrzy na Jutt rysujc przy stole, szkicujc tysic okien wyimaginowanego miasta.

Drewniana buda w tyle ciarówki pachnie ziemi, benzyn i zgnilizn. wiato lampy odbija si w trzech kwadratowych okienkach. To wóz pelengacyjny. Na awie pod lew cian stoj dwa brudne urzdzenia nasuchowe wielkoci poduszek. Skadana antena, któr mona wystawia ponad dach budy. Trzy pary suchawek, stojak z karabinami, szafki na rzeczy. Oówki kopiowe, cyrkle, mapy. A tu, w odrapanych skrzynkach, czekaj dwa odbiorniki zaprojektowane przez Wernera razem z doktorem Hauptmannem.

Ich widok w tak odlegym miejscu uspokaja Wernera, jakby si odwróci i spostrzeg starego przyjaciela pyncego obok na rodku oceanu. Wyciga ze skrzynki pierwszy odbiornik i odkrca tyln pyt. Miernik jest rozbity, kilka lamp przepalonych, brakuje gównej wtyczki. Znajduje narzdzia, klucz nasadowy, miedziany drut. Spoglda przez otwarte drzwiczki na cichy obóz, nad którym lni na niebie tysice gwiazd.

Czy w pobliu czaj si rosyjskie czogi? Celuj z armat do wiata lampy?

Przypomina sobie wielkie orzechowe radio marki Philco nalece do Herr Siedlera. Patrz na druty, skup si, oceniaj. W kocu pojawi si schemat.

Kiedy znowu spoglda do góry, nad odleg lini drzew pojawia si delikatna una, jakby co si palio. Brzask. W odlegoci omiuset metrów wdruje stadko kocistych krów, poganiane przez dwóch chopców z kijami. Werner otwiera skrzynk zawierajc drugi odbiornik, gdy w drzwiach budy pojawia si olbrzymia posta.

– Pfennig.

Mczyzna unosi dugie ramiona w stron sufitu, jego sylwetka zasania zrujnowan wiosk, pola, wschodzce soce.

– Volkheimer?