Категории:

Астрономия
Биология
География
Другие языки
Интернет
Информатика
История
Культура
Литература
Логика
Математика
Медицина
Механика
Охрана труда
Педагогика
Политика
Право
Психология
Религия
Риторика
Социология
Спорт
Строительство
Технология
Транспорт
Физика
Философия
Финансы
Химия
Экология
Экономика
Электроника

Ostatnie sowa kapitana Nemo

D o p o u d n i a d w u n a s t e g o s i e r p n i a Marie-Laure przeczytaa do mikrofonu siedem ostatnich rozdziaów. Kapitan Nemo obroni swój statek przed atakiem ogromnych omiornic, po czym musia stawi czoo straszliwej burzy. Kilka stron dalej staranowa pancernik peen marynarzy; Verne pisze, e jego ostroga przeszya kadub okrtu jak iga pótno. Kapitan gra pospn, bolesn melodi na organach „Nautilusa”, który pdzi przez puste przestrzenie Atlantyku. Zostay trzy strony. Marie-Laure nie wie, czy czytajc ksik przez radio, przyniosa komu ukojenie, czy jej stryjeczny dziadek, skulony w ciemnej piwnicy wraz z setk ludzi, zdoa wysucha transmisji, czy trzech Amerykanów pooyo si noc na polu, zaczo czyci bro i wyruszyo wraz z ni na wycieczk po ciemnych pokadach „Nautilusa”.

Ale jest zadowolona, e dotara prawie do koca.

Na dole sfrustrowany Niemiec krzykn dwukrotnie, po czym umilk. Marie-Laure zastanawia si, czy nie przej przez szaf, nie odda mu maego domku i nie przekona si, czy daruje jej ycie.

Najpierw skoczy czyta. Potem zdecyduje.

Znowu otwiera model kamienicy i bierze kamie do rki. Co by si stao, gdyby bogini zdja kltw? Czy zgasyby poary, zagoiy si rany ziemi, a gobice wróciy na parapety? Czy wróciby ojciec?

Oddychaj. Suchaj bicia wasnego serca. Marie-Laure ma przy sobie nó. Przyciska opuszki palców do stronicy powieci. Kanadyjski harpunnik Ned Land dostrzeg okazj ucieczki.

– Morze bardzo wzburzone – mówi do profesora Aronnaxa – wiatr silny…

– Pójd z wami!

– A zreszt jeli mnie nakryj, bd si broni i niech mnie nawet zatuk.

– Zginiemy razem, kochany przyjacielu!20

Marie-Laure wcza nadajnik. Myli o dziesiciu tysicach trbików w grocie Huberta Bazina, o tym, jak czepiaj si cian i chowaj w spiralnych muszlach. Kiedy znajduj si w rodku, nie mog ich porwa mewy, wzbi si z nimi w niebo i zrzuciwszy je z wysoka, rozbi o skay.

 

Go

V o n R u m p e l p i j e skwaniae wino z butelki znalezionej w kuchni. Cztery dni w domu i ile bdów popeni! Morze Ognia mogo by przez cay czas w Paryskim Muzeum Przyrodniczym – gupawo umiechnity mineralog i wicedyrektor oszukali go, nabrali, wprowadzili w bd, a potem ze miechem patrzyli, jak odchodzi. A moe zdradzi go Levitte, waciciel perfumerii: zabra brylant dziewczynie, gdy j odprowadzi? Albo wyszed z ni z miasta, a ona niosa Morze Ognia w swoim odrapanym tornistrze? A moe stary stryj dziewczyny wsadzi sobie kamie do tyka i wanie w tej chwili sra: dwadziecia milionów franków w kupie ekskrementów?

A jeli brylant nigdy nie istnia? Moe to wszystko oszustwo, bajka?

Von Rumpel by taki pewny. Przekonany, e odkry kryjówk, rozwiza zagadk. e brylant go ocali. Dziewczyna o niczym nie wiedziaa, stary czowiek znikn – wszystko idealnie si uoyo. Co jest teraz pewne? Jedynie to, e w jego ciele rozrastaj si mordercze pdy, e atakuj kad komórk. W uszach von Rumpla rozlega si gos ojca: Jeste tylko poddawany próbie.

– Ist da wer? – woa kto po niemiecku.

Von Rumpel nasuchuje. W dymnej zasonie zbliaj si jakie dwiki. Podpeza do okna. Wkada na gow hem. Wyglda znad rozbitego parapetu.

Z ulicy patrzy na niego niemiecki kapral piechoty.

– Panie sierancie… Nie spodziewaem si… Czy dom jest czysty?

– Tak, pusty. Dokd idziecie, kapralu?

– Do fortu de La Cité, panie sierancie. Ewakuujemy si. Wszystko zostawiamy. Château i Bastion de la Hollande s cigle w naszych rkach. Reszta onierzy ma si wycofa.

Von Rumpel opiera podbródek o parapet i ma wraenie, e jego gowa za chwil oddzieli si od ciaa, upadnie na bruk i wybuchnie.

– Miasto znajdzie si pod ostrzaem – mówi kapral.

– Jak dugo?

– Jutro ma nastpi zawieszenie broni. Podobno w poudnie. By cywile mogli si ewakuowa. Potem znów zacznie si bombardowanie.

– Poddajemy Saint-Malo? – pyta von Rumpel.

W pobliu wybucha pocisk, a echo eksplozji odbija si midzy zrujnowanymi domami. onierz stojcy na ulicy przyciska rk hem. Po kocich bach tocz si odamki kamieni.

– W której jednostce pan suy, panie sierancie?! – woa kapral.

– Wykonujcie swoje zadania, kapralu. Ja ju prawie skoczyem.

 

Ostateczny wyrok

V o l k h e i m e r s i n i e r u s z a. Ciecz z dna kuba z farb, jakkolwiek trujca, znikna. Od jak dawna Werner nie sysza adnej transmisji nadawanej przez dziewczyn? Od godziny? Duej? Czytaa, jak „Nautilusa” wessa wir – fale byy wiksze ni domy, ód podwodna stana na sztorc, pkay jej stalowe ebra – a dotara do ostatniego zdania ksiki: Dlatego te na pytanie, które sze tysicy lat temu zada Eklezjasta: „Kto kiedy zdoa zgbi otcha oceanu?” – dwaj tylko ludzie na caym wiecie maj prawo odpowiedzie twierdzco: kapitan Nemo i ja21.

Póniej nadajnik umilk i wokó Wernera zapada absolutna ciemno. W cigu ostatnich dni – ilu? – mia wraenie, e gód to rka, która znajduje si we wntrzu jego ciaa, grzebie w piersi, siga w stron opatek, a póniej miednicy. Szoruje o koci. Jednak dzisiaj – czy jest dzie, czy noc? – gód ganie niczym pomie, gdy zabraknie paliwa. Pustka i penia, w kocu w jaki sposób takie same.

Werner otwiera oczy i widzi dziewczynk z Wiednia, która przechodzi przez sufit jak cie ubrany w pelerynk. Trzyma papierow torb pen zwidych lici i siada wród gruzu. Wokó niej wiruje rój pszczó.

Liczy na palcach. Za potknicie w szeregu – mówi. Za zbyt wolne tempo pracy. Za wykócanie si o chleb. Za zbyt dugie przesiadywanie w obozowej latrynie. Za szloch. Za ukadanie swoich rzeczy niezgodnie z regulaminem.

Z pewnoci to nonsens, jednak co w tym jest, jaka prawda, której Werner nie chce zrozumie, a dziewczynka mówi i jednoczenie si starzeje, zmienia si w star kobiet: wosy siwiej, konierzyk staje si wytarty i postrzpiony. Werner ledwo rozumie jej sowa:

Za skarenie si na ból gowy.

Za piewanie.

Za rozmawianie noc na pryczy.

Za zapomnienie swojej daty urodzenia na wieczornym apelu.

Za zbyt wolne wyadowywanie worków.

Za nieoddanie kluczy o waciwej porze.

Za niepoinformowanie stranika.

Za zbyt póne wstanie z óka.

To Frau Schwartzenberger. ydówka z windy Fredericka.

Wylicza na palcach kolejne przewinienia:

Za zamknicie oczu podczas rozmowy ze stranikiem.

Za gromadzenie skórek od chleba.

Za prób wejcia do parku.

Za zaczerwienione rce.

Za prob o papierosa.

Za brak wyobrani. Werner ma wraenie, e dotar w mroku do samego dna, e przez cay czas zapada si coraz gbiej, jak „Nautilus” wcigany przez wir Malstromu, jak ojciec zjedajcy do kopalni – droga z Zollverein do Schulpforty, do horrorów Rosji i Ukrainy, do matki i córki w Wiedniu. Ambicja i wstyd Wernera staway si jednoci, a dotar do najniszego punktu w tej piwnicy na kracu kontynentu, gdzie widzi widmo recytujce nonsensy: kroczy ku niemu Frau Schwartzenberger i zmienia si z kobiety w dziewczynk, jej wosy znowu staj si rude, wygadza si skóra, jego twarzy dotyka siedmiolatka, a porodku jej czoa Werner widzi otwór czarniejszy od panujcego wokó mroku, na dnie znajduj si ciemne miasta rojce si od ludzi, dziesiciu tysicy, piciuset tysicy, z zauków, okien, rozjarzonych parków spogldaj niezliczone oczy i Werner syszy grzmot.

Byskawica.

Huk dziaa.

Dziewczynka znika.

Ziemia dry. Werner czuje, jak wszystko w nim dygoce. Jcz belki. Póniej z góry powoli spadaj struki kurzu i w odlegoci metra sycha pytki, bezradny oddech Volkheimera.

 

Muzyka #1

G d z i e p o p ó n o c y trzynastego sierpnia, siedzc od piciu dni na poddaszu kamienicy stryjecznego dziadka, Marie-Laure trzyma lew rk pyt gramofonow i delikatnie przesuwa po rowkach palcami prawej rki. Odtwarza w gowie ca melodi. Kady akord. Póniej kadzie pyt na talerzu patefonu Étienne’a.

Nie pia od pótora dnia. Nie jada od dwóch. Poddasze pachnie skwarem, kurzem i jej wasnym moczem w misce do golenia w rogu.

Zginiemy razem, kochany przyjacielu!

Wydaje si, e oblenie nigdy si nie skoczy. Na ulic spada gruz, miasto rozlatuje si na kawaki, lecz ten jeden dom cigle stoi.

Z kieszeni paszcza stryjecznego dziadka Marie-Laure wyjmuje nieotwart puszk i stawia na rodku podogi. Tak dugo j oszczdzaa. Moe dlatego, e to jej ostatni cznik z madame Manec. Moe dlatego, e jeli po otwarciu konserwa okae si zepsuta, Marie-Laure umrze z alu.

Stawia puszk i ceg pod stokiem do pianina, w miejscu, które na pewno zdoa odnale. Póniej sprawdza pyt lec na patefonie. Opuszcza rami, umieszcza ig na zewntrznym kracu. Lew rk odszukuje wcznik mikrofonu, a praw wcznik nadajnika.

Zamierza nastawi patefon na maksymaln gono. Jeli Niemiec jest w domu, na pewno j usyszy. Usyszy dwiki fortepianu dobiegajce z wyszych piter i uniesie gow, po czym przeszuka pite pitro niczym zakniony krwi demon. W kocu przyoy ucho do drzwi szafy i zorientuje si, e w tym miejscu muzyka jest goniejsza.

Jakie labirynty istniej na tym wiecie… Konary drzew, filigrany korzeni, sieci krysztaów, ulice odtworzone przez ojca w jego modelach. Labirynty guzków na muszlach rozkolców, na powierzchni kory platanów i wewntrz pustych koci orów. Étienne powiedziaby, e nie s bardziej skomplikowane ni ludzki umys, prawdopodobnie najbardziej zoona rzecz na wiecie, kilogram wilgotnej materii, w której wiruj wszechwiaty.

Marie-Laure umieszcza mikrofon w tubie patefonu, wcza urzdzenie i pyta zaczyna si obraca. Na poddaszu sycha trzaski. Wyobraa sobie, e idzie ciek w Jardin des Plantes, powietrze ma zocist barw, dugie palce wierzb muskaj jej ramiona. Z przodu stoi ojciec, wyciga do, czeka.

Rozlegaj si dwiki fortepianu.

Marie-Laure siga pod aw i odnajduje nó. Nastpnie peznie po pododze do szczytu drabiny o siedmiu szczeblach, siada ze spuszczonymi nogami, brylantem w kieszeni i noem w rku.

– Przyjd i spróbuj mnie zabi – mówi.

 

Muzyka #2

N a d m i a s t e m w i e c g w i a z d y; wszyscy pi. pi artylerzyci, pi zakonnice w krypcie pod katedr, pi dzieci na kolanach picych matek w dawnych piwnicach korsarzy. W podziemiach Hôtel-Dieu pi lekarz. W kazamatach pod fortem de La Cité pi ranni Niemcy. Za murami fortu National pi Étienne. Wszyscy pi, z wyjtkiem limaków wspinajcych si po skaach i szczurów biegajcych wród gruzów.

Tylko Volkheimer czuwa. Trzyma na kolanach wielkie radio, a midzy jego nogami stoi prawie wyczerpany akumulator. Olbrzym sucha szeptu biaego szumu nie dlatego, e wierzy, i w kocu rozlegn si w nim czyje sowa; po prostu Werner zostawi na jego gowie suchawki, on za nie ma w sobie do woli, by je zdj. Od wielu godzin wierzy, e jeli si poruszy, zabij go gipsowe gowy znajdujce si po przeciwnej stronie piwnicy.

Nagle, jak za spraw czarów, biay szum zmienia si w muzyk.

Volkheimer otwiera szeroko oczy, wypatrujc w ciemnoci kadego zabkanego fotonu wiata. Kto gra na fortepianie kolejne gamy, najpierw coraz wysze, potem coraz nisze. Volkheimer sucha dwików i dzielcych je chwil ciszy; nagle wyobraa sobie, e o wicie prowadzi konie przez las, kroczy po niegu za swoim pradziadkiem, który niesie pi na potnych barkach. Pod butami i podkowami koni skrzypi nieg, w górze szeleszcz i skrzypi drzewa. Docieraj do brzegu zamarznitego stawu, gdzie ronie sosna wysoka jak katedra. Pradziadek klka jak przed otarzem, umieszcza pi w naciciu na korze i zaczyna piowa.

Volkheimer wstaje. Znajduje w mroku nog Wernera, wkada mu na gow suchawki.

– Suchaj! – mówi. – Suchaj, suchaj…

Werner si budzi. Obok przepywaj zwiewne fale akordów. Clair de lune. Claire: dziewczyna tak przejrzysta, e przenika przez ni wiato.

– Podcz latark do akumulatora – mówi Volkheimer.

– Po co?

– Zrób to.

Werner odcza akumulator od radia, jeszcze zanim cichnie muzyka. Otwiera martw latark, wykrca arówk i przykada do niej kocówki przewodów, a wtedy pojawia si kula wiata. W kcie piwnicy Volkheimer wyciga z gruzowiska bryy cementu, kawaki drewna i fragmenty roztrzaskanego muru; od czasu do czasu przerywa prac, pochyla si i apie oddech. Buduje co w rodzaju barykady. Póniej wciga Wernera do prowizorycznego bunkra, odkrca pokrywk na trzonku granatu i pociga za sznurek, uruchamiajc piciosekundowy zapalnik. Werner zasania rk swój hem, a Volkheimer rzuca granat w miejsce, gdzie byy schody.

 

Muzyka #3

D w i e c ó r k i v o n R u m p l a byy tustymi, irytujcymi niemowltami, prawda? Zawsze gubiy grzechotki albo gumowe smoczki, zapltyway si w kocykach; dlaczego tak si drczycie, anioki? Ale dorosy! Mimo czstej nieobecnoci ojca. I potrafiy piewa, zwaszcza Veronika. Moe nie miay szans na karier wokaln, ale pieway na tyle dobrze, by sprawi ojcu przyjemno. Nosiy due filcowe kapcie i okropne, bezksztatne sukienki uszyte przez matk, z pierwiosnkami i stokrotkami wyhaftowanymi na konierzykach, zakaday rce do tyu i pieway piosenki, których znaczenia jeszcze nie rozumiay:

Lec ku mnie chopcy

Jak my do wiecy pomienia!

Gdy skrzyda sobie okopc,

Nie moja bdzie to wina!

We wspomnieniu lub we nie von Rumpel patrzy na Veronik, która wczenie wstaa z óka i w pómroku przed wschodem soca klczy na pododze pokoju Marie-Laure, przesuwajc ulicami miniaturowego miasta dwie lalki: dziewczyn w biaej sukni i chopca w szarym garniturze. Skrcaj w lewo, póniej w prawo, a docieraj do schodów prowadzcych do katedry, gdzie czeka trzecia lalka, ubrana na czarno, z uniesion rk. lub lub naboestwo, von Rumpel nie wie. Póniej Veronika zaczyna piewa tak cicho, e nie sycha sów, tylko melodi, która nie przypomina dwików wydawanych przez czowieka, lecz akordy fortepianu, a lalki tacz, przestpujc z nogi na nog.

Muzyka cichnie i Veronika znika. Von Rumpel siada. Miniatura miasta stojca u stóp óka znika i pojawia si z powrotem dopiero po duszym czasie. Gdzie w górze rozlega si gos modego czowieka, który zaczyna mówi po francusku o wglu.

 

Na zewntrz

P r z e z u a m e k s e k u n d y przestrze otaczajca Wernera rozpada si na dwie poowy, jakby wyssano z niej ostatnie czsteczki tlenu. Póniej obok jego gowy przelatuj odamki kamieni i drewna, uderzaj z brzkiem w hem i w cian za jego plecami. Barykada Volkheimera przewraca si, wszystko kotuje si w ciemnoci i Werner nie jest w stanie zapa tchu. Jednak wybuch wywouje jak fundamentaln zmian w strukturze gruzowiska, w jakie zmieni si hotel; rozlega si gony trzask, po którym zaczynaj spada w mroku kaskady cegie. Kiedy Werner przestaje kaszle i zrzuca z piersi gruz, widzi, e Volkheimer spoglda na poszarpan szczelin wypenion fioletow powiat.

Niebo. Nocne niebo.

Obok pyu przebija snop wiata gwiazd i pada na skraj stosu gruzu na pododze. Przez chwil Werner wdycha wiato. Póniej Volkheimer odpycha go do tyu, wspina si do poowy wysokoci zrujnowanych schodów i zaczyna poszerza otwór kawakiem prta zbrojeniowego. Sycha brzk elaza, Volkheimer kaleczy sobie rce, jego szeciodniowa broda jest biaa od kurzu, ale robi szybkie postpy: wietlista szczelina zmienia si w fioletowy klin, szerszy u podstawy od dwóch doni Wernera.

Volkheimer zadaje kolejny cios i udaje mu si rozbi duy blok gruzu, który niemal wszystek spada na jego hem i ramiona. Póniej rzecz sprowadza si po prostu do gramolenia si do przodu, wspinaczki po stosach odamków. Olbrzym przeciska tors przez otwór, szorujc barkami o krawdzie, rozdzierajc bluz i krcc biodrami, po czym przedostaje si na drug stron. Wyciga rk do Wernera, chwyta jego pócienny plecak i karabin, po czym wydobywa je na zewntrz.

Werner nie widzi ksiyca. Volkheimer zwraca zakrwawione donie do góry, jakby chcia chwyci nimi powietrze, pozwoli, by wsiko mu w skór niczym krople deszczu.

Przetrway tylko dwie ciany hotelu, jeden z naroników, z kawakami tynku od wewntrz. Dalej wida poszarpane zarysy zburzonych kamienic. Mur obronny za hotelem cigle stoi, chocia blanki na szczycie s czciowo strzaskane. W dole cicho szumi morze, lecz wród gruzów panuje cisza. Na niebie wiec gwiazdy. Ilu onierzy zgino pod gruzami hotelu? Dziewiciu, moe wicej.

Werner i Volkheimer id w stron murów obronnych, zataczajc si jak pijani. Kiedy docieraj do ich podnóa, starszy chopak spoglda na Wernera, a póniej na niebo. Ma zupenie bia twarz, wyglda jak olbrzym ulepiony z pyu.

Czy pi przecznic na poudnie dziewczyna cigle odtwarza pyt?

– We karabin i ruszaj – mówi Volkheimer.

– A ty?

– arcie.

Werner przeciera oczy i patrzy na cudowne gwiazdy. Nie odczuwa godu, jakby na zawsze pozby si niemiej koniecznoci jedzenia.

– Ale czy…

– Ruszaj – powtarza Volkheimer. Werner patrzy na niego po raz ostatni: na jego podarty mundur i potn szczk. Ogromne, czue donie. Kim ty mógby by…

Czy Volkheimer wiedzia? Przez cay czas?

Werner idzie, kryjc si za stosami gruzu. W lewej rce pócienny plecak, w prawej karabin. Syszy w gowie szept dziewczyny: On tu jest. Zabije mnie. Poda na zachód wwozem midzy zburzonymi kamienicami, przedziera si przez zway cegie, drutów i kawaków dachówek, czsto cigle gorcych. Ulice wydaj si puste, cho nie wie, czyje oczy mog go ledzi ze zniszczonych okien – Niemców, Francuzów, Amerykanów, Brytyjczyków? Moe wanie w tej chwili patrzy na przez celownik optyczny jaki snajper?

Pojedynczy but na koturnie. Drewniana podobizna kucharza trzymajcego czarn tablic, na której wypisano kred nazw zupy dnia. Wielkie, spltane zwoje drutu kolczastego. Wszdzie smród trupów.

Werner kuli si obok ruin sklepu z pamitkami dla turystów – na pókach wci stoj w kolejnoci alfabetycznej plakietki z imionami – i próbuje si zorientowa, gdzie jest. Coiffeur dames po drugiej stronie ulicy. Bank bez okien. Martwy ko zaprzony do wozu. Tu i tam nietknity budynek z wybitymi szybami, z którego okien unosz si wiotkie struki dymu niczym cienie zerwanego bluszczu.

Jaka jasna potrafi by noc! Nigdy nie zdawa sobie z tego sprawy. Dzie go olepi.

Skrca w prawo, gdzie jego zdaniem znajduje si rue d’Estrées. Dom numer 4 na rue Vauborel cigle stoi. Wszystkie okna od frontu s wybite, ale na cianach prawie nie ma ladów ognia i na parapetach wisz dwie drewniane skrzynki na kwiaty.

Jest tu pode mn.

Mówili, e Werner potrzebuje pewnoci. Sensu. Celu. Komendant Bastian o zapadnitej piersi, chodzcy jak starzec, powiedzia, e oduczy go wahania.

Jestemy salw pocisków! Jestemy kulami armatnimi! Jestemy ostrzem miecza!

Kto jest najsabszy?

 

Szafa

V o n R u m p e l s t a j e przed ogromnym meblem. Oglda stare ubrania wiszce w rodku. Kamizelki, prkowane spodnie, nadjedzone przez mole baweniane koszule z wysokimi konierzykami i komicznie dugimi rkawami. Chopice ubrania sprzed wielu dekad.

Co to za pokój? Stare lustro na drzwiach szafy pokryte czarnymi plamkami, pod niewielkim biurkiem stoj wysuone skórzane buty, na cianie wisi szczotka. Na biurku kto postawi fotografi chopca w bryczesach, zrobion na play o zachodzie soca.

Przez wybite okno wida nocne niebo. W wietle gwiazd wiruje popió. Gos dochodzcy z sufitu powiela si. Mózg jest pogrony w cakowitej ciemnoci, to oczywiste, dzieci… A jednak tworzy wyobraenie wiata, w którym… W miar wyczerpywania si akumulatora gos staje si coraz cichszy, coraz powolniejszy, jakby mody czowiek by zmczony, a wreszcie milknie.

Von Rumpel znów odwraca si w stron szafy. Syszy przypieszone bicie swojego serca, w jednej rce trzyma pistolet, a w drugiej wiec. Szafa jest na tyle dua, e mona wej do rodka. W jaki sposób przetransportowano taki gigantyczny mebel na pite pitro? Przysuwa wiec i pod wiszcymi koszulami zauwaa co, czego nie spostrzeg poprzednim razem: lady w kurzu. Moe palców, kolan albo jednego i drugiego? Trca ubrania luf pistoletu. Jak gboka jest ta szafa?

Wsadza gow do rodka i w tej samej chwili syszy na górze i na dole dwa dwiczce dzwoneczki. Odruchowo odskakuje do tyu, uderza gow w sufit szafy, wypuszcza z rk wiec i upada na plecy.

Patrzy na toczc si wiec, której pomie jest bez przerwy skierowany do góry. Dlaczego? Skd si bierze dziwna zasada, e pomie wiecy zawsze celuje w niebo?

Po piciu dniach spdzonych w tym domu cigle nie znalaz brylantu, ostatni port w Bretanii kontrolowany przez Niemców jest bliski kapitulacji, a wraz z nim Wa Atlantycki. Von Rumpel i tak yje duej, ni prognozowa lekarz. A teraz dwik dwóch maych dzwoneczków? Czy wanie tak wyglda mier?

Pomie lekko si chwieje. W stron okna. W stron zason. Na parterze skrzypi zawiasy drzwi wejciowych. Kto wchodzi do domu.

 

Towarzysze

S i e p o k r y w a j o d a m k i potuczonej porcelany – Werner nie moe wej bezszelestnie. Na kocu korytarza znajduje si kuchnia pena gruzu. Gboka warstwa popiou na pododze. Przewrócone krzeso. Z przodu schody. Jeli w cigu ostatnich kilku minut dziewczyna nigdzie nie posza, musi by na poddaszu, w pobliu nadajnika.

Werner rusza schodami w gór, trzymajc w rkach karabin i niosc plecak na ramieniu. Na kadym pitrze atakuje go fala ciemnoci. Pod nogami pojawiaj si i znikaj jasne ctki. Do studni midzy schodami spady ksiki, papiery, sznury, butelki i co, co wyglda na szcztki starowieckiego domku dla lalek. Pierwsze pitro, drugie, trzecie, czwarte. Nie wie, czy wywouje haas i czy ma to jakie znaczenie.

Na pitym pitrze schody zdaj si koczy. W korytarzu s trzy póotwarte drzwi: po lewej, z przodu i po prawej. Werner skrca w prawo, trzymajc w pogotowiu karabin; spodziewa si ujrze bysk wystrzaów, otwierajc si paszcz demona. Zamiast tego w wietle wpadajcym przez rozbite okno widzi zapadnite óko. W szafie wisi dziewczca sukienka. Na listwach przypodogowych stoj setki malekich przedmiotów – kamyków? W kcie wida dwa wiadra do poowy napenione jakim pynem, chyba wod.

Czy przyby za póno? Opiera karabin Volkheimera o óko, podnosi kube i pije, raz, jeszcze raz. Za oknem, daleko poza ssiedni ulic, wida nad murami obronnymi wiato kutra, które pojawia si i znika, gdy statek wznosi si i opada na falach.

– Ach… – rozlega si gos za plecami Wernera.

Werner si odwraca. Stoi przed nim niemiecki podoficer w mundurze polowym. Pi belek i trzy kwadraty starszego sieranta. Jest blady i posiniaczony, chudy jak szkielet. Rusza w kierunku óka. Prawa strona szyi wybrzusza mu si dziwnie nad ciasnym konierzykiem.

– Nie polecam mieszania morfiny z winem beaujolais – mówi starszy sierant. Lekko pulsuje mu ya na czole.

– Widziaem pana przed piekarni – mówi Werner. – Z gazet.

– A ja widziaem ciebie, may szeregowy.

W umiechu mczyzny Werner dostrzega zaoenie, e s krewnymi, towarzyszami. Wspólnikami. e obaj przyszli do domu, by szuka tego samego.

Po drugiej stronie korytarza, za plecami starszego sieranta, pojawia si co niewiarygodnego – pomienie. Zapalia si kotara w pokoju naprzeciwko schodów. Pomienie zaczynaj liza sufit. Mczyzna wkada palec za konierzyk, starajc si go rozluni. Ma kocist twarz i maniacko wyszczerzone zby. Siedzi na óku. Od lufy jego pistoletu odbija si wiato gwiazd. U stóp óka Werner niewyranie dostrzega niski stó, na którym stoi miniaturowy model miasta. Czy to Saint-Malo? Spoglda na model, póniej na pomienie po drugiej stronie korytarza i na karabin Volkheimera oparty o óko. Sierant pochyla si nad modelem. Wyglda jak udrczony Golem.

W korytarzu pojawiaj si wowe jzyki dymu.

– Kotara si pali, panie sierancie.

– Podobno o dwunastej w poudnie ma wej w ycie zawieszenie broni – mówi pustym gosem von Rumpel. – Nie musimy si pieszy. Mamy mnóstwo czasu. – Przesuwa palcami wzdu miniaturowej ulicy. – Chcemy zdoby to samo, onierzu. Ale tylko jeden z nas moe to dosta. I tylko ja wiem, gdzie to jest. W zwizku z tym masz problem. Gdzie tego szuka: tu, tu czy tu? – Zaciera rce, po czym kadzie si na óku. Luf pistoletu kieruje w stron sufitu. – A moe tam?

W ssiednim pokoju ponca kotara spada na podog. Moe zganie, myli Werner. Moe zganie samoistnie.

Myli o ludziach na polu poronitym sonecznikami i o setce innych: kady ley martwy w swojej chacie, ciarówce lub bunkrze, kady ma wyraz twarzy czowieka, który usysza znajom piosenk. Zmarszczone brwi, obwise wargi. Wyraz twarzy, który zadaje pytanie: Tak szybko? Ale czy wszyscy nie umieraj za szybko?

Korytarz owietlaj pomienie. Cigle lec na plecach, starszy sierant bierze oburcz pistolet, otwiera i zamyka zamek.

– Napij si jeszcze – mówi, wskazujc wiadro w rkach Wernera. – Widz, jaki jeste spragniony. Nie sikaem do kuba, daj sowo.

Werner odstawia wiadro. Starszy sierant siada i krci gow w obie strony, jakby próbowa rozluni minie karku. Póniej celuje z pistoletu w pier Wernera. Z korytarza, z okolicy miejsca, gdzie pali si zasona, dobiega przytumiony chrobot, kto zeskakuje z drabiny i lduje na pododze. Haas przyciga uwag starszego sieranta i lufa pistoletu si chwieje.

Werner rzuca si w stron karabinu Volkheimera. Czekasz przez cae ycie, ale czy jeste gotowy, gdy wreszcie nadchodzi ten moment?