IV. Praktyka miłości

 

Kiedy uporaliśmy się już z teoretycznym aspektem sztuki miłości, staje obecnie przed nami problem o wiele trudniejszy, a mianowicie praktyka sztuki miłości. Czy można się nauczyć czegoś o praktyce jakiejś sztuki, nie uprawiając jej?

Trudność tego zagadnienia wzmaga fakt, że w obecnych czasach większość ludzi, a zatem wielu czytelników tej książki, oczekuje, że otrzyma receptę, „jak to masz robić", co w naszym przypadku oznacza­łoby pouczenie, jak należy kochać. Obawiam się, że każdy, kto przystę­puje do tego ostatniego rozdziału naszej książki z tym nastawieniem, poważnie się rozczaruje. Miłość jest doznaniem osobistym, które każdy może przeżyć tylko sam w sobie i dla siebie; nie ma zresztą chyba nikogo, kto by nie doświadczył choć w nieznacznym stopniu tego uczucia jako dziecko, młodzieniec czy jako człowiek dorosły. Rozważania na temat praktyki miłości mogą zająć się jedynie przesłankami sztuki kochania, postaw wobec niej lub stworzeniem w praktyce odpowiednich przesłanek i wypracowaniem postaw. Kroki na tej drodze stawiać można jedynie samemu, a dyskusja zamyka się przed postawieniem ostatniego, decydu­jącego kroku. A jednak uważam, że dyskusja na temat ujmowania inte­resującego nas zagadnienia może być pomocna w opanowaniu sztuki miłości - przynajmniej dla tych, którzy przestali wyczekiwać na gotowe „recepty".

Uprawianie wszelkiej sztuki stawia pewne ogólne wymagania, niezależnie od tego, czy zajmujemy się sztuką stolarską, lekarską, czy też sztuką kochania. Uprawianie sztuki wymaga przede wszystkim dys­cyplin y. Nigdy w niczym nie osiągnę dobrych wyników, jeżeli nie będę wykonywał tego w sposób zdyscyplinowany; jeżeli robię cokolwiek tylko wtedy, kiedy „jestem w nastroju", uprawiam mile lub zabawne hobby, lecz nigdy nie stanę się mistrzem w tej dziedzinie. Ale problem nie ogranicza się jedynie do dyscypliny w uprawianiu określonej sztuki (powiedzmy do ćwiczenia się w niej codziennie przez kilka godzin), lecz jest problemem dyscypliny całego życia. Można by pomyśleć, że dla dzisiejszego człowieka nie ma rzeczy łatwiejszej niż opanowanie dyscy­pliny. Czy nie spędza on co dzień w sposób jak najbardziej zdyscyplino­wany ośmiu godzin przy pracy ściśle zrutynizowanej? A jednak jest faktem, że dzisiejszy człowiek poza sferą pracy zawodowej jest niezmie­rnie mało zdyscyplinowany. Kiedy nie pracuje, chce leniuchować, leżeć sobie nic nie robiąc lub, innymi słowy, „relaksować się". I właśnie ta chęć nieróbstwa jest w dużej mierze reakcją przeciwko rutynie życia. Człowiek przez osiem godzin dziennie musi zużywać swą energię nie dla własnych celów, w sposób nie wymyślony przez siebie, lecz narzucony mu przez rytm pracy, i właśnie dlatego buntuje się i ten jego bunt przybiera postać dziecinnego folgowania sobie. W dodatku w walce z kultem autorytetu człowiek stał się nieufny w stosunku do wszelkiej dyscypliny, i to zarówno tej irracjonalnej, narzuconej mu przez władzę, jak i racjonalnej, nałożonej przez samego siebie. A jednak bez takiej dyscypliny życie rozłazi się, staje się chaotyczne i rozproszone.

Nie trzeba chyba udowadniać, że koncentracja jest niezbędnym warunkiem opanowania każdej sztuki. Wie o tym każdy, kto kiedykolwiek tego próbował. Ale mimo to koncentracja jest w naszej kulturze czymś jeszcze rzadszym niż dyscyplina. Wbrew oczekiwaniom, nasza kultura prowadzi do rozproszonego i bezładnego sposobu życia. Robisz wiele rzeczy równocześnie: czytasz, słuchasz radia, rozmawiasz, palisz, jesz, pijesz. Jesteś konsumentem z otwartymi ustami, gotowym łykać wszystko - filmy, alkohol, wiedzę. Ten brak skupienia można łatwo zauważyć obserwując trudność, z jaką nam przychodzi przebywać sam na sam z sobą. Dla większości ludzi siedzieć spokojnie w milczeniu, nie palić, nie czytać ani nie pić jest czymś wręcz niemożliwym. Ludzie stają się w takiej sytuacji zdenerwowani i niespokojni, muszą coś zrobić ze swoimi ustami czy rękami (palenie stanowi właśnie jeden z sympto­mów tego braku skupienia; zajęte są przy nim ręce, usta, oczy i nos).

Trzecim czynnikiem jest cierpliwość. I znowu każdy, kto kiedykolwiek próbował opanować jakąś sztukę, wie, że bez cierpli­wości nie osiągnie się niczego. Jeżeli chce się dojść do szybkich rezulta­tów, nigdy się danej sztuki nie opanuje. A jednak dla dzisiejszego czło­wieka cierpliwość jest w praktyce równie trudna jak dyscyplina i skupie­nie. Cały nasz system przemysłowy sprzyja czemuś wręcz przeciwnemu: pośpiechowi. Wszystkie nasze maszyny nastawione są na szybkość: samo­chód i samolot przenoszą nas w błyskawicznym tempie do miejsca prze­znaczenia-) im szybciej, tym lepiej. Maszyna, która może produkować te. samą ilość w czasie o połowę krótszym, jest dwa razy lepsza od starszej i pracującej wolniej. Naturalnie, że istnieją po temu ważne przyczyny ekonomiczne. Ale, jak w tylu innych przypadkach, wartości ludzkie zostały podporządkowane wartościom ekonomicznym. Co jest dobre dla maszyny, musi być dobre dla człowieka - tak dyktuje logika. Dzisiejszy człowiek uważa, że traci coś - czas - kiedy nie działa dość szybko; a jednak nie wie potem, co zrobić z czasem, który zyskał - może go tylko „zabić".

Wreszcie warunkiem koniecznym do opanowania jakiejś sztuki jest pełne zaangażowanie się w pracę nad nią. Jeśli sztuka ta nie stanie się dla ucznia czymś najważniejszym, nigdy jej nie opanuje. W najlepszym wypadku pozostanie dobrym dyletantem, ale nigdy nie stanie się mistrzem. Warunek ten jest równie niezbędny przy opanowaniu sztuki miłości jak każdej innej sztuki. Wydaje się jednak, że w sztuce miłości stosunek ilościowy mistrzów do dyletantów wskazuje na znacz­niejszą niż w jakiejkolwiek innej sztuce przewagę dyletantów.

W związku z ogólnymi warunkami opanowania jakiejś sztuki należy wspomnieć o jeszcze jednej sprawie. Naukę każdej sztuki zaczyna się nie wprost, ale - by tak rzec- pośrednio. Najpierw trzeba sobie przyswoić wiele innych, często pozornie zupełnie z nią nie związanych umiejętności, zanim zacznie się uczyć właściwej sztuki. Uczeń stolarski zaczyna od próby heblowania deski; ktoś, kto uczy się sztuki łucznictwa Zeń, za­czyna od ćwiczeń oddechowych.l Jeśli ktoś chce zostać mistrzem w jakiejś sztuce, musi jej poświęcić albo przynajmniej podporządkować całe życie. Własna osoba staje się narzędziem do uprawiania sztuki, narzędziem, które ma być sprawne, zdolne do wykonywania właściwych mu czynno­ści. W odniesieniu do sztuki miłości oznacza to, że każdy, kto ma ambi­cję, aby się stać mistrzem w tej dziedzinie, musi zacząć od uprawiania dyscypliny, skupienia i cierpliwości we wszystkich sferach swego życia.

Jak należy uprawiać dyscyplinę? Nasi dziadkowie byli niewątpliwie lepiej przygotowani do odpowiedzi na to pytanie. Zalecali, aby wstawać wcześnie, nie pozwalać sobie na niepotrzebny zbytek i ciężko pracować. Taki typ dyscypliny miał oczywiście pewne wady. Była to dyscyplina surowa i autorytatywna, kładąca główny nacisk na umiarkowanie i oszczędność i pod wieloma względami wroga wobec życia. Ale jako rea­kcja na ten typ dyscypliny wyrastała tendencja, aby nieufnie podchodzić do każdej dyscypliny i aby z niezdyscyplinowania i leniwego folgowania sobie na pozostałych odcinkach życia stworzyć przeciwwagę i zrównowa­żenie zrutynizowanego trybu życia narzuconego nam w czasie ośmiu godzin pracy. Wstawać regularnie o tej samej porze, regularnie poświę­cać pewną ilość czasu w ciągu dnia na takie zajęcia jak rozmyślanie, czytanie, słuchanie muzyki, spacer; nie oddawać się, przynajmniej nie wykraczając poza pewne minimum, takim rozrywkom jak na przykład czytanie powieścideł lub oglądanie błahych filmów, nie przejadać się, nie pić za wiele - oto kilka jasnych i podstawowych zasad. Jednakże jest rzeczą istotną, by dyscypliny nie uważać za jakiś nakaz narzucony z zewnątrz, lecz aby stała się ona wyrazem własnej woli; by ją odczuwać jako coś przyjemnego, by powoli dojść do takiego stanu ducha, że od­czuwałoby się jej brak jako nieprzyjemny. Jednym z niefortunnych as­pektów naszej zachodniej koncepcji dyscypliny (jak każdej innej cnoty) jest mniemanie, iż stosowanie jej w praktyce jest dość przykre i że jedynie wtedy, kiedy jest przykre, może być „dobre". Wschód już bardzo dawno zrozumiał, że to, co jest dla człowieka dobre - zarówno dla ciała, jak i dla ducha - musi być również przyjemne, nawet gdy początkowo trzeba przezwyciężyć pewne opory.

Koncentracja wewnętrzna jest o wiele trudniejsza do urzeczywistnie­nia w naszej kulturze, w której wszystko zdaje się jej przeciwdziałać. Najważniejszy krok na drodze do koncentracji to nauczyć się być same­mu, nie czytając, nie słuchając radia, nie paląc ani nie pijąc. Umieć się ^koncentrować znaczy umieć pozostawać samemu z sobą - a to właśnie jest warunkiem zdolności kochania. Jeżeli jestem przywiązany do dru­giego człowieka, ponieważ nie potrafię stać na własnych nogach, on lub_ ona mogą być moim ratunkiem w życiu, ale tego rodzaju związek nie jest miłością. Brzmi to jak paradoks, ale umiejętność przebywania samo­tnie^ jest warunkiem zdolności kochania. Każdy, kto próbuje być sam z sobą, przekona się, jakie to trudne. Będzie niespokojny, podekscyto­wany albo nawet dozna uczucia poważnego lęku. Będzie skłonny wytłu­maczyć sobie swoją niechęć do kontynuowania tych praktyk myśląc, że to nie ma żadnej wartości, że to po prostu głupota, że zabiera za dużo czasu, i tak dalej. Zaobserwuje również, że przychodzą mu do głowy i opanowują go przeróżne myśli. Przekona się, że będzie się raczej zasta­nawiał, co robić później w ciągu dnia, albo będzie rozmyślał o jakichś trudnościach w pracy, którą ma wykonać, albo gdzie się wybrać wieczo­rem, albo o jakichkolwiek innych rzeczach, które zajmą jego umysł, niż dopuści do tego, aby zapanowała w nim pustka. Rzeczą pomocną będzie wykonać kilka bardzo prostych ćwiczeń, jak na przykład usiąść w wygo­dnej pozycji (ani zbyt swobodnie, ani zbyt sztywno), zamknąć oczy, spróbować zobaczyć przed sobą biały ekran i usiłować pozbyć się. wszyst­kich natrętnych obrazów i myśli, a potem starać się poddać swojemu oddechowi; nie myśleć o nim, nie oddychać sztucznie, lecz po prostu poddać się mu, a jednocześnie zdawać sobie z niego sprawę, następnie starać się odczuć sens własnego „ja"; ja sam jako ośrodek moich sil, ja jako twórca mojego świata. Powinno się przeprowadzać takie ćwiczenia koncentracji przynajmniej dwadzieścia minut każdego rana (a jeżeli to możliwe i dłużej) i każdego wieczora przed położeniem się do łóżka.2 Obok takich ćwiczeń człowiek musi się nauczyć skupiać na wszystkim, co robi: na słuchaniu muzyki, czytaniu książki, rozmowie z drugim człowiekiem, na oglądaniu pejzażu. To, co się robi w danym momencie, musi być jedyną rzeczą, której się człowiek całkowicie odda­je. Jeżeli ktoś się skoncentrował, nieistotne jest, co robi; rzeczywistość rzeczy ważnych i nieważnych przybiera nowe wymiary, ponieważ w da­nym momencie skupia na sobie całą uwagę człowieka. Chcąc się nauczyć koncentracji, należy w miarę możliwości unikać prowadzenia banalnych rozmów, to znaczy takich rozmów, które są nieistotne. Jeżeli dwoje ludzi rozmawia ze sobą o tym, jak rośnie drzewo, które oboje znają, albo o smaku chleba, który dopiero co razem jedli, albo o wspólnym przeżyciu w swojej pracy, taka rozmowa może mieć znaczenie pod wa­runkiem, że doświadczyli tego, o czym rozmawiają, i nie traktują tej rozmowy w sposób oderwany; z drugiej strony, rozmowa może toczyć się na temat polityki czy religii, a mimo to być banalna; zdarza się to wtedy, kiedy dwoje ludzi posługuje się komunałami i nie wkłada serca w to, co mówią w danej chwili. Powinienem dodać w tym miejscu, że równie ważne jak unikanie banalnej rozmowy jest unikanie złego towa­rzystwa. Przez złe towarzystwo nie rozumiem bynajmniej jedynie ludzi zepsutych i szkodliwych; tych bowiem powinno się unikać ze względu na to, że stwarzają wokół siebie trującą i przytłaczającą atmosferę. Mam tu na myśli towarzystwo „żywych trupów", ludzi, których dusza jest martwa, chociaż ich ciało żyje; ludzi, których myśli i rozmowy są banalne, którzy plotą, a nie mówią, i którzy wypowiadają wyświechtane frazesy zamiast myśleć. Jednakże nie zawsze jest możliwe unikanie towarzystwa takich ludzi, a nawet nie zawsze konieczne. Jeżeli nie reaguje się tak, jak oczekuje tego nasz rozmówca - to znaczy oklepanymi frazesami i banałami - ale prowadzi się rozmowę wprost i po ludzku, często się zdarza, że człowiek taki zmienia swoje zachowanie, w czym pomaga mu zaskoczenie czymś niespodziewanym.

Umieć skoncentrować się na innych znaczy przede wszystkim umieć słuchać. Większość ludzi słucha innych, a nawet udziela im rad, nie słuchając naprawdę. Nie traktują oni poważnie ani słów drugiego czło­wieka, ani swoich własnych odpowiedzi. Skutek jest taki, że rozmowa ich męczy. Wydaje im się, że byliby jeszcze bardziej zmęczeni, gdyby słuchali ze skupieniem, ale prawda jest wręcz odwrotna. Każda czynność, jeżeli wykonuje się ją ze skupieniem, działa na człowieka pobudzająco (chociaż potem przychodzi naturalne i dobroczynne zmęczenie), podczas gdy każda czynność, przy której się nie skupiamy, działa usypiająco -powodując równocześnie bezsenność w czasie nocnego wypoczynku.

Skoncentrować się znaczy żyć w pełni teraźniejszością, daną chwilą, a nie myśleć o następnej rzeczy, którą trzeba zrobić, jeśli w danej chwili robi się to, co należy. Nie trzeba dodawać, że koncentrować się powinni przede wszystkim ludzie, którzy się wzajemnie kochają. Muszą się nau­czyć być blisko siebie, nie rozpraszając się w wielu kierunkach równocze­śnie, jak się to zazwyczaj dzieje. Pierwsze próby koncentracji będą na pewno trudne. Będzie się nam wydawało, że nigdy nie osiągniemy celu. Nie trzeba chyba nawet przypominać, że niezbędną przy tym rzeczą jest cierpliwość. Jeżeli ktoś nie wie, że wszystko wymaga czasu, i chce po­spieszać sprawę, wtedy rzeczywiście nigdy nie uda mu się skupić - ani nie nauczy się kochać. Aby poznać, czym jest cierpliwość, wystarczy przyjrzeć się, jak dziecko uczy się chodzić. Pada, wstaje, znów się prze­wraca, a jednak próbuje dalej, idzie mu to coraz lepiej, aż wreszcie pewnego dnia zaczyna chodzić. Co mógłby osiągnąć dorosły człowiek, gdyby dążąc do czegoś, co jest dla niego ważne, posiadał cierpliwość i skupienie małego dziecka!

Nie można się nauczyć koncentracji, jeżeli człowiek nie wyczu­wa samego siebie. Cóż to znaczy? Czy powinno się bez przerwy myśleć o sobie, „analizować" samego siebie? Gdybyśmy mieli mówić o wyczuwaniu maszyny, nie byłoby większych trudności z wyja­śnieniem, o co chodzi. Na przykład każdy, kto prowadzi sarnochód, wyczuwa go. Zauważa nawet mały nienormalny stuk, jak również naj­drobniejszą różnicę przy włączaniu silnika. W taki sam sposób kierowca wyczuwa zmiany nawierzchni drogi i ruch pojazdów jadących przed nim i za nim. A jednak nie myśli o tych wszystkich czynnikach; jego umysł znajduje się w stanie odprężonego pogotowia, w każdej chwili gotowy zareagować na wszelkie istotne zmiany mające związek z sytuacją, na której się skupia - w tym wypadku na bezpiecznym prowa­dzeniu samochodu.

Gdybyśmy się przyjrzeli, jak wygląda wyczuwanie drugiego człowie­ka, najlepszy tego przykład znajdziemy w wyczuwaniu i wrażliwości matki wobec jej dziecka. Zauważa jego pewne zmiany cielesne, żądania, niepokoje, zanim jeszcze się ujawnią. Budzi ją płacz dziecka, gdy inne, i to znacznie głośniejsze dźwięki, nigdy by jej nie obudziły. Wszystko to wskazuje, że wyczuwa przejawy życia dziecka; nie jest ani niespokoj­na, ani zmartwiona, ale jest w stanie czujnej równowagi, czułej na każdy istotny sygnał pochodzący od dziecka. W ten sam sposób człowiek może wyczuwać sam siebie. Ktoś zdaje sobie na przykład sprawę z uczucia zmęczenia czy depresji, i zamiast mu się poddawać i podtrzymywać je ponurymi myślami, które są zawsze na podorędziu, pyta sam siebie: „Co się stało? Dlaczego jestem w takim złym nastroju?" To samo dzieje się, kiedy człowiek zauważa, że jest zirytowany, rozzłoszczony czy też ma ochotę trochę pomarzyć albo oddać się jakiemuś zajęciu, które po­zwoli mu uciec przed własnymi myślami. W każdym z tych przykładów jest rzeczą ważną, aby zdać sobie z tego sprawę, a nie próbować tłuma­czyć to rozumowo na tysiąc i jeden możliwych sposobów; co więcej, należy być wrażliwym na nasz wewnętrzny glos, który powie nam -często bardzo szybko - dlaczego jesteśmy niespokojni, przygnębieni czy zdenerwowani.

Przeciętny człowiek posiada wyczucie procesów, jakie zachodzą w jego ciele; zauważa wszelkie zmiany albo bardzo nieznaczny nawet ból; tego rodzaju cielesnej wrażliwości stosunkowo łatwo doświadczyć, po­nieważ większość ludzi posiada wyobrażenie, co to znaczy czuć się zupeł­nie zdrowym. Znacznie trudniejszą sprawą jest takie samo wyczucie psychiki, ponieważ wielu ludzi nie spotkało w życiu nikogo, kto by pod tym względem nie pozostawiał nic do życzenia. Uznają, oni za normę

psychiczną strukturę swoich rodziców i krewnych albo też całej grupy społecznej, w której się urodzili, i póki się od nich nie różnią, uważają się za normalnych i nie interesuje ich obserwacja żadnych wewnętrznych zjawisk. Jest na przykład wielu ludzi, którzy nigdy nie widzieli kochają­cego człowieka albo człowieka posiadającego pełną niezależność, odwa­żnego czy umiejącego się skoncentrować. Jest rzeczą zupełnie oczywistą, że aby móc wyczuwać samego siebie, musi się mieć obraz pełnego, zdrowego ludzkiego funkcjonowania - ale jak takie wyobrażenie zdobyć ma ktoś, kto nigdy go nie posiadał -ani w dzieciństwie, ani jako człowiek dorosły? Odpowiedź na to pytanie na pewno nie jest łatwa; ale pytanie wskazuje na jeden bardzo krytyczny czynnik w naszym systemie wycho­wawczym .

Chociaż wpajamy wiedzę, zaniedbujemy tę jej gałąź, która jest naj­ważniejsza w rozwoju człowieka: naukę, której może udzielać sama obecność dojrzałej, kochającej osoby. W ubiegłych epokach, i to zaró­wno w naszej kulturze, jak w Chinach czy Indiach, najwyżej ceniono człowieka o wybitnych walorach duchowych. Nawet nauczyciel nie był jedynie czy nawet przede wszystkim źródłem informacji, lecz zadaniem jego było przekazywanie pewnych ludzkich postaw. We współczesnym społeczeństwie przemysłowym ludzie uznawani za godnych podziwu i naśladowania posiadają może inne walory, ale nie mają jakichś specja­lnych wartości duchowych. To oni są w zasadzie w oczach opinii publi­cznej tymi, którzy dają przeciętnemu człowiekowi uczucie zastępczego zadowolenia. Gwiazdy filmowe, piosenkarze, reporterzy, ważne osobi­stości ze świata przemysłu czy polityki - oto modele do naśladowania. Do roli, jaką odgrywają, często kwalifikuje ich głównie fakt, że udało im się uzyskać rozgłos. A jednak sytuacja nie wydaje się tak zupełnie beznadziejna. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że taki człowiek jak Albert Schweitzer mógł stać się sławny w Stanach Zjednoczonych, jeżeli uzmy­słowimy sobie, ile jest możliwości zaznajomienia naszej młodzieży z żyjącymi i historycznymi postaciami, które pokazują, ile mamy do zro­bienia jako ludzie, a nie jako „zabawiacze" innych, jeżeli pomyśli się o wspaniałych dziełach literatury i sztuki na przestrzeni wieków, to jednak wydaje się, że jest pewna szansa na stworzenie wizji dobrego ludzkiego działania, a tym samym wyczucia, kiedy to działanie jest złe. Gdyby nam się nie udało utrzymać wizji dojrzałego, pełnego życia, wtedy rze­czywiście staniemy wobec możliwości załamania się całej naszej kultural­nej tradycji. Tradycja ta nie opiera się przede wszystkim na przekazywaniu pewnych rodzajów wiedzy, ale na wpajaniu pewnych ludzkich cech. Jeżeli następne pokolenia przestaną szanować te cechy, pięćdziesięciowiekowa kultura załamie się, nawet jeżeli nagromadzona przez nią wie­dza zostanie przekazana i będzie się w dalszym ciągu rozwijać.

Dotąd rozważałem, czego trzeba, aby móc uprawiać dowolny ro­dzaj sztuki. Teraz rozpatrzę te właściwości, które posiadają szczególne znaczenie dla zdolności kochania. Zgodnie z tym, co powiedziałem o naturze miłości, głównym jej warunkiem jest przezwyciężen Te narcyzmu. Narcystyczne nastawienie polega na tym, że człowiek prze­żywa jako realną rzeczywistość jedynie to, co istnieje w nim samym, natomiast zjawiska zachodzące w świecie zewnętrznym nie istnieją dla niego same w sobie, lecz doświadcza ich jedynie z punktu widzenia pożytku lub zagrożenia, jakie mogą stanowić. Przeciwnym biegunem narcyzmu jest obiektywizm; jest to zdolność widzenia ludzi i rzeczy takimi, jakie są, obiektywnie, oraz umiejętność oddzielenia obiektyw­nego obrazu od tego, jaki ukształtowały nasze własne pragnienia i oba­wy. Wszelkie formy psychozy wykazują niezdolność do obiektywizmu posuniętą do najdalszych granic. Dla człowieka obłąkanego jedyną ist­niejącą rzeczywistością jest ta, która istnieje w nim samym, rzeczywistość jego lęków i pragnień. Człowiek taki patrzy na świat zewnętrzny jak na symbol swego świata wewnętrznego, jak na swój twór. My wszyscy zachowujemy się w taki sam sposób w czasie snu. W snach tworzymy jakieś wydarzenia, inscenizujemy dramaty, które są wyrazem naszych pragnień i lęków (chociaż czasem również i naszych intuicji i osądów), w czasie snu jesteśmy przekonani, że nasze marzenia senne są równie realne jak rzeczywistość, którą percypujemy na jawie.

Człowiek psychicznie chory albo marzyciel pozbawiony jest c a ł k o-wicie możności obiektywnego spojrzenia na świat zewnętrzny; ale wszyscy jesteśmy w mniejszym lub większym stopniu chorzy psychi­cznie lub mniej czy bardziej pogrążeni we śnie; nikt z nas nie posiada obiektywnego spojrzenia na świat, jest ono zawsze zniekształcone przez nasze narcystyczne nastawienie. Czy muszę podawać przykłady? Każdy może je bez trudu znaleźć obserwując samego siebie, swoich sąsiadów albo czytając gazety. Różnią się one bardzo pod względem stopnia nar­cystycznego zniekształcenia rzeczy wistości. Na przykład jakaś kobieta telefonuje do lekarza i oświadcza mu, że tego popołudnia chce się zjawić u niego w gabinecie. Lekarz odpowiada, że tego popołudnia jest zajęty, ale że jutro może ją przyjąć. Kobieta odpowiada: „Ależ, doktorze! Ja mieszkam tylko o pięć minut drogi od pańskiego gabinetu!" Nie potrafi zrozumieć, iż fakt, że mieszka tak blisko lekarza, nie przysparza czasu jemu. Przeżywa daną sytuację w sposób typowo narcystyczny: ponie­waż ona oszczędza czas, on też go oszczędza; jedyną rzeczywistością istniejącą dla niej jest ona sama.

Mniej krańcowe - albo po prostu może mniej jaskrawe - są znie­kształcenia, jakie spotyka się w stosunkach międzyludzkich. Jak wielu rodziców reaguje na zachowanie dziecka biorąc pod uwagę jedynie, czy jest ono posłuszne, czy jest dla nich źródłem radości, czy przynosi im zaszczyt itd., zamiast dostrzegać czy nawet interesować się tym, co ich dziecko czuje samo w sobie? Jak wielu mężów uważa swoje żony za despotki jedynie dlatego, że ich przywiązanie do matki powoduje, że każde żądanie żony tłumaczą sobie jako ograniczenie swobody? Jak wiele żon sądzi, że mają głupich, niedołężnych mężów, ponieważ nie są podobni do fantastycznego obrazu rycerzy z bajki, jaki wytworzyły sobie w wyobraźni jeszcze w dziecięcych latach?

Znany jest brak obiektywizmu, jeśli chodzi o stosunek do innych narodów. Z dnia na dzień robi się z jakiegoś narodu naród do gruntu zdeprawowany i fanatyczny, podczas gdy nasz własny jest uosobieniem wszystkiego, co dobre i szlachetne. Każde działanie nieprzyjaciela ocenia się według jednego kryterium, każde własne działanie - według innego. Nawet dobre uczynki nieprzyjaciela traktuje się jako oznakę szczególnej diabelskiej przewrotności, mającej na celu oszukanie nas i całego świata, podczas gdy nasze złe uczynki są konieczne i usprawiedliwione ze względu na szlachetne cele. jakim służą. Jeżeli zbada się stosunki pomię­dzy narodami, tak samo jak między poszczególnymi ludźmi, dojdziemy do wniosku, że obiektywizm jest naprawdę czymś zupełnie wyjątkowym, natomiast większe lub mniejsze narcystyczne zniekształcenie jest regułą.

Zdolność do obiektywnego myślenia to rozum; emocjonalna po­stawa kryjąca się za rozumem to postawa pokory. Być obiektywnym i posługiwać się rozumem można tylko wtedy, jeśli się osiągnęło pokorę, jeśli się wyzwoliło od marzeń o wszechwiedzy i wszechpotędze, jakie miało się w dzieciństwie.

Dla naszych rozważań o praktyce sztuki miłości oznacza to, iż miłość - jako że zależy od ograniczenia narcyzmu — wymaga rozwoju pokory, obiektywizmu i rozumu. Aby to osiągnąć, trzeba poświęcić całe życie. Pokora i obiektywizm są niepodzielne, tak samo jak niepodzielna jest miłość. Nie mogę zdobyć się na prawdziwy obiektywizm wobec mojej rodziny, jeżeli nie posiadam go w stosunku do obcych ludzi, i na odwrót. Jeżeli chcę nauczyć się sztuki miłości, muszę dążyć do obiektywizmu w każdej sytuacji życiowej i wyczuwać te momenty, w których go zatracam. Muszę starać się dostrzegać różnicę między moim wizerunkiem danego człowieka i jego zachowania zniekształconym przez mój narcyzm a jego realną postacią, taką, jaka jest naprawdę, niezależnie od moich intere­sów, potrzeb i obaw. Zdobyć obiektywizm i rozumny pogląd na świat to przebyć połowę drogi do opanowania sztuki miłości, z tym jednak, że ma się to odnosić do każdego, z kim wchodzimy w kontakt. Gdyby ktoś chciał stosować obiektywizm jedynie wobec osoby kochanej i sądził­ by, że może się z niego rozgrzeszyć wobec reszty świata, przekona się niedługo, że przegra zarówno w jednym, jak i w drugim wypadku.

A zdolność kochania zależy od tego, czy człowiek potrafi wyzbyć się swego narcyzmu i kazirodczego przywiązania do matki i klanu; zależy O również od tego, czy potrafimy hodować i rozwijać w sobie produktywne
nastawienie w naszych związkach ze światem i nami samymi. Ten proces wyzwalania się, narodzin, budzenia się — wymaga jednego niezbędnego warunku, a mianowicie wiary. Praktykowanie sztuki miłości wy­
maga wiary.

Co to jest wiara? Czy musi to być koniecznie wiara w Boga lub w doktryny religijne? Czy wiara musi koniecznie przeciwstawiać się albo rozchodzić z rozumem i racjonalnym sposobem myślenia? Aby choć zacząć pojmować problem wiary, należy oddzielić wiarę racjo­nalną od irracjonalnej. Przez wiarę irracjonalną ro­zumiem wiarę (w człowieka lub ideę) opartą na poddaniu się irracjona­lnemu autorytetowi. W przeciwieństwie" do tego wiara racjonalna jest przekonaniem, które ma swe źródło we własnych doznaniach myślowych i czuciowych. Wiara racjonalna nie jest więc przede wszystkim wierze­niem w coś, lecz jest cechą pewności i trwałości, którą posiadają nasze przekonania. Taka wiara jest raczej rysem charakteru przepajającym całą osobowość niż wyznawaniem jakichś szczególnych prawd.

Racjonalna wiara ma swoje źródło w produktywnej działalności in­telektualnej i emocjonalnej. W racjonalnym sposobie myślenia, w któ­rym rzekomo dla wiary nie ma miejsca, wiara racjonalna jest bardzo istotnym czynnikiem. Jak na przykład jakiś naukowiec dochodzi do nowego odkrycia? Czy zaczyna przeprowadzać jedno doświadczenie za drugim, gromadzi fakt po fakcie, nie mając wyobrażenia, co spodziewa się odkryć? Bardzo rzadko dokonano w ten sposób prawdziwie doniosłego odkrycia na jakimkolwiek polu. Nikt również nie dochodzi do ważnych wniosków idąc jedynie tropem własnej fantazji. Proces twór­czego myślenia na jakimkolwiek polu ludzkich zabiegów często zaczyna się od czegoś, co można by nazwać „racjonalną wizją", która jest wyni­kiem uprzednich studiów, rozważnego myślenia i obserwacji. Kiedy nau­kowcowi uda się zebrać wystarczającą ilość danych albo wypracować jakiś matematyczny wzór, który ma przekonać, że jego pierwotna wizja jest wysoce prawdopodobna, można o nim powiedzieć, iż dobrnął do prowizorycznej hipotezy. Jej staranna analiza, mająca na celu dostrze­żenie jej implikacji oraz zebranie danych, które mają ją potwierdzić, prowadzi do bardziej adekwatnej hipotezy i w końcu może do włączenia jej do szeroko zakrojonej teorii.

Historia nauki pełna jest przykładów wiary w rozum i wizję prawdy. Kopernik, Kepler, Galileusz i Newton - wszystkich ich przepajała nie­wzruszona wiara w rozum. Właśnie za to Bruno spłonął na stosie, a Spinoza obłożony został ekskomuniką. Wiara konieczna jest na każdym kroku, od chwili poczęcia się racjonalnej wizji do momentu sformułowa­nia teorii: wiara w wizję jako racjonalnie uzasadniony cel poszukiwań, wiara w hipotezę jako w prawdopodobne i możliwe do przyjęcia założe­nie i wiara w ostateczną teorię, przynajmniej tak długo, dopóki jej słuszność nie zostanie ogólnie uznana. Wiara ta ma swe źródło we wła­snym przeżyciu, w zaufaniu we własną potęgę myśli, obserwacji i osądu. Podczas gdy wiara irracjonalna jest przyjęciem czegoś za prawdziwe jedynie dlatego, że tak twierdzi jakiś autorytet czy większość ludzi, wiara racjonalna ma swoje źródło w niezależnym przekonaniu, opartym na własnej produktywnej obserwacji i myśleniu, często wbrew opinii większości.

Myśl i osąd nie są jedynymi dziedzinami w obszarze ludzkiego do­świadczenia, w których przejawia się racjonalna wiara. W sferze stosu­nków ludzkich wiara jest nieodzowną cechą każdej przyjaźni czy miłości. Wierzyć w drugiego człowieka oznacza być pewnym solidarności i niez­mienności jego zasadniczych poglądów, samego sedna jego osobowości, jego miłości. Nie chcę przez to bynajmniej powiedzieć, że człowiek nie może zmieniać swoich opinii, ale podstawowe pobudki, jakimi się kieru­je, pozostają te same; na przykład poszanowanie życia i godności ludzkiej przez danego człowieka jest niejako częścią jego samego, czymś, co nie może ulec zmianie.

W tym samym sensie posiadamy wiarę w siebie. Zdajemy sobie sprawę z istnienia swego ja, z samego sedna naszej osobowości, które jest niezmienne i które trwa przez całe życie mimo rozmaitych kolei losu, niezależnie od pewnych przeobrażeń w naszych zapatrywaniach czy uczuciach. Jest to owo sedno naszej osobowości, które stanowi rze­czywistość odpowiadającą słowu „ja" i na którym opiera się przekonanie o naszej własnej tożsamości. Póki nie posiadamy wiary w trwałość istnie­nia naszego ja, poty nasze poczucie tożsamości jest zagrożone, stajemy się wówczas zależni od innych ludzi, których aprobata staje się podstawą naszego poczucia tożsamości. Jedynie człowiek, który ma wiarę w siebie, może dochować wierności innym, ponieważ może być pewny, że pozo­stanie taki sam w przyszłości, jaki jest dzisiaj, a zatem, że będzie czuł i postępował tak, jak się tego obecnie spodziewa. Wiara w siebie jest warunkiem, abyśmy mogli coś obiecywać, a wobec tego, że jak powie­dział Nietzsche, człowieka można określić według zdolności do składania przyrzeczeń, wiara jest jednym z warunków ludzkiego istnienia. Jeżeli chodzi o miłość, liczy się. wiara we własna miłość, w jej zdolność budzenia miłości u innych i w jej trwałość.

Inne znaczenie posiadania wiary w jakiegoś człowieka dotyczy wiary, jaką pokładamy w możliwościach innych ludzi. Najbardziej elementarną forma, w jakiej ta wiara istnieje, jest ta, którą żywi matka w stosunku do swego nowo narodzonego dziecka: że będzie żyło, że będzie rosło, chodziło i mówiło. A przecież rozwój dziecka pod tym względem prze­biega z taką regularnością, że tego rodzaju przewidywania nie wydają się wymagać wiary. Inaczej sprawa się przedstawia z tymi możliwościami, które mogą się nie rozwinąć: nie wiadomo na przykład, czy dziecko będzie umiało kochać, czy potrafi być szczęśliwe, żyć rozumnie i czy będzie posiadało jakieś szczególne możliwości, na przykład uzdolnienia artystyczne. Są to nasiona, które mogą wykiełkować lub nie i w których zawarte potencje ujawnią się, jeżeli dane będą odpowiednie warunki do ich rozwoju, natomiast gdy tych warunków brak, mogą zostać zdła­wione.

Jednym z najważniejszych warunków jest to, ażeby człowiek, odgry­wający w życiu dziecka zasadniczą rolę, wierzył w te możliwości. Właśnie istnienie tej wiary stwarza różnicę pomiędzy wychowywaniem a manipu­lacją. Wychowywanie jest równoznaczne z udzielaniem pomocy dziecku w realizacji jego możliwości. Przeciwieństwem wychowywania jest auto­rytarne kierowanie, oparte na braku wiary w rozwój tych możliwości i na przekonaniu, że dziecko będzie takie jak trzeba tylko wtedy, jeżeli

dorośli wpoją mu to, co uważają za pożądane, a usuną wszystko, co wydaje im się niepożądane. Nie trzeba wierzyć w robota - jest martwym przedmiotem.

Wiara w innych osiąga swój punkt kulminacyjny w wierze w ludzkość. W świecie zachodnim wiara ta znalazła wyraz w religijnych kategoriach w religii judeochrześcijańskiej, natomiast na płaszczyźnie świeckiej prze­jawiła się najdobitniej w humanistycznych ideach politycznych i społe­cznych ostatnich stu pięćdziesięciu lat. Podobnie jak wiara w dziecko opierają się one na przekonaniu, że możliwości człowieka są takie, iż jeżeli stworzy mu się odpowiednie warunki, potrafi on zbudować ład społeczny, w którym rządzić będą zasady równości, sprawiedliwości i miłości. Jak dotąd człowiekowi nie udało się jeszcze zbudować takiego ładu i dlatego przekonanie, że potrafi tego dokonać, wymaga wiary. Ale tak samo jak każda racjonalna wiara, i ta również nie jest jakimś pobożnym życzeniem, ale opiera się na dowodach minionych osiągnięć rodzaju ludzkiego i na wewnętrznym doznaniu każdego człowieka, na jego własnym odczuciu rozumu i miłości.

Podczas gdy wiara irracjonalna ma swe źródło w poddaniu się potędze odczuwanej jako przemożna, wszechwiedząca i wszechmocna i w rezy­gnacji z własnej potęgi i siły, wiara racjonalna opiera się na wręcz przeciwnym doznaniu. Wiara ta tkwi w myśli, ponieważ jest wynikiem naszych własnych obserwacji i przemyśleń. Wierzymy w możliwości in­nych, nas samych i w możliwości całej ludzkości tylko w takim stopniu, w jakim odczuliśmy rozwój naszych własnych możliwości, realność roz­woju nas samych, siłę naszej własnej potęgi rozumu i miłości. Podsta­wą racjonalnej wiary jest produktywność; żyć w zgodzie z zasadami naszej wiary znaczy żyć w sposób produktywny. Wyni­ka z tego, że wiara w silę (w sensie panowania) i stosowanie siły jest odwrotnością prawdziwej wiary. Wiara w siłę, która istnieje, jest tym samym co niewiara w rozwój możliwości, które nie zostały jeszcze zrealizowane. Jest to zapowiedź przyszłości oparta wyłącznie na przejawach teraźniejszości; okazuje się to poważnym przeliczeniem w rachubach, aktem głęboko irracjonalnym w swoim pomijaniu ludzkich możliwości i ludzkiego rozwoju. Nie ma racjonalnej wiary w po­tęgę. Jest tylko z jednej strony poddanie się jej lub, z drugiej strony - u tych, którzy ją posiadają - chęć jej utrzymania. Podczas gdy dla wielu potęga wydaje się czymś najbardziej realnym ze wszystkiego, hi­storia ludzkości udowodniła, że jest to coś najmniej stałego ze wszystkich ludzkich osiągnięć. A że wiara i potęga wzajemnie się wykluczają, wszy­stkie religie i systemy polityczne, pierwotnie zbudowane na racjonalnej wierze, zaczynają ulegać rozkładowi i w końcu tracą posiadaną moc, jeżeli polegają na sile lub się z nią sprzymierzają.

Wiara wymaga odwagi, umiejętności podejmowania ryzyka, a na­wet gotowości zaznania bólu czy rozczarowania. Kto domaga się bezpie­czeństwa i pewności jako najważniejszych warunków życia, nie może posiadać wiary; kto obwarowuje się w systemie obrony, w którym środ­kami mającymi zapewnić bezpieczeństwo jest zachowanie dystansu i posiadanie, czyni z siebie więźnia. Na to, aby być kochanym i kochać samemu, trzeba odwagi, uznania pewnych wartości za godne najwyż­szego zainteresowania oraz wytrwałości w ich kultywowaniu.

Tego rodzaju odwaga w zasadniczy sposób różni się od tej, jaką miał na myśli słynny blagier Mussolini, kiedy użył sloganu: „Żyć życiem pełnym niebezpieczeństw". Jego rodzaj odwagi jest odwagą nihilizmu. Ma ona swoje źródło w destruktywnej postawie życiowej, w chęci odtrą­cenia życia, ponieważ nie jest się zdolnym go pokochać. Odwaga rozpa­czy jest przeciwieństwem odwagi miłości, tak samo jak wiara w siłę jest przeciwieństwem wiary w życie.

Czy jest w dziedzinie wiary i odwagi coś, co należy stosować w praktyce? Prawdę mówiąc, wiarę można praktykować każdej chwili. Wymaga wiary wychowanie dziecka, wymaga wiary zasypianie, wymaga jej podjęcie jakiejkolwiek pracy. Wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do tego rodzaju wiary. Każdy, kto jej nie ma, cierpi z powodu nadmiernego lęku o swoje dziecko albo z powodu bezsenności, albo dlatego, że nie potrafi wykonać żadnej produktywnej pracy; albo jest podejrzliwy, powstrzymuje się od bliższych kontaktów z kimkolwiek, staje się hipo­chondrykiem, albo też nie potrafi robić żadnych planów na dłuższą metę. Trwanie przy swoim zdaniu na temat jakiegoś człowieka, nawet jeżeli opinia publiczna czy jakieś nieprzewidziane fakty wydają się przeczyć naszej opinii, trwanie przy swoich przekonaniach nawet wówczas, kiedy są one niepopularne - wszystko to wymaga wiary i odwagi. Traktowanie trudności, porażek i zmartwień, jakie przynosi życie, raczej jako próby sil, z której wyjście czyni nas silniejszymi, niż jako niesłusznej kary, która nas nie powinna spotkać - również wymaga wiary i odwagi.

Praktykowanie wiary i odwagi zaczyna się od drobiazgów codzien­nego życia. Pierwszy krok to zauważyć, gdzie i kiedy tracimy wiarę, zanalizować argumenty, jakie wynajdujemy dla jej utraty, zorientować

się, w jakiej sytuacji zachowujemy się tchórzliwie, i znowu uświadomić sobie, jak się z tego tłumaczymy. Zrozumieć, jak każde sprzeniewierze­nie się wierze osłabia człowieka i jak zwiększona słabość prowadzi do nowych sprzeniewierzeń, czyniąc błędne koło. Wtedy człowiek zda sobie sprawę, że gdy w swojej świadomości objawia mu się, że nie jest kochany, to w istocie w nim samym tkwi - zazwyczaj podświadomy - l ę k przed miłością. Kochać oznacza powierzyć się komuś bez żadnych zastrzeżeń, oddać się całkowicie w nadziei, że nasza miłość wywoła miłość człowieka, którego kochamy. Miłość jest aktem wiary; każdy, kto ma mato wiary, ma mało miłości. Czy można powiedzieć coś więcej o praktyce wiary? Może kto inny mógłby; gdybym był poetą czy kaznodzieją, może bym spróbował. Ale ponieważ nie jestem, nie mogę nawet próbować powiedzieć nic więcej o praktyce wiary, lecz jestem pewien, że każdy, komu na tym naprawdę zależy, może się nauczyć wierzyć, tak samo jak dziecko uczy się chodzić.

Postawą niezbędną do praktyki sztuki miłości, wspomnianą dotąd jedynie mimochodem, a którą należałoby omówić dokładnie, jako że jest ona rzeczą zasadniczą w praktyce sztuki miłości, jest aktywn o ś ć. Powiedziałem poprzednio, że przez aktywność rozumie się nie „robienie czegoś", lecz aktywność wewnętrzną, produktywne użycie wła­snych sił. Miłość jest aktywnością; jeżeli kocham, jestem w stanie cią­głego aktywnego zainteresowania przedmiotem mojej miłości, ale nie tylko nim lub nią. Nie będę zdolny do aktywnego odnoszenia się do osoby, którą kocham, jeżeli jestem leniwy, jeżeli nie jestem w stanie ciągłej świadomości, pogotowia i aktywności. Sen jest jedynym dozwo­lonym stanem, w którym możemy nie być aktywni; ale kiedy nie śpimy, nie powinno być miejsca na lenistwo. W dzisiejszych czasach wielu ludzi znajduje się w paradoksalnej sytuacji polegającej na tym, że trwają w jakimś półśnie na jawie, a kiedy śpią lub kiedy chcą spać, są na pół rozbudzeni. Aby nie nudzić siebie ani innych, człowiek musi być w pełni rozbudzony, a nie nudzić się samemu i nie być nudnym dla kogoś - jest to naprawdę jeden z głównych warunków miłości. Być aktywnym w myślach i uczuciach, mieć otwarte oczy i uszy, przez cały dzień unikać wewnętrznego rozleniwienia - biernego doznawania czy zwykłego mar­nowania czasu - to niezbędny warunek praktyki sztuki kochania. Łudzą się ci, którzy sądzą, że człowiek może podzielić swoje życie w ten sposób, że jest produktywny w sferze miłości, a nieproduktywny we wszelkich innych dziedzinach. Produktywność nie pozwala na taki podział pracy.

Zdolność kochania wymaga stanu napięcia, rozbudzenia, zwiększonej żywotności, które mogą być tylko wynikiem produktywnego i aktywnego nastawienia w wielu innych dziedzinach życia. Jeżeli człowiek nie jest produktywny w innych dziedzinach, nie jest również produktywny w miłości.

Rozważań na temat sztuki miłości nie można ograniczyć do sfery osobistej przyswajania sobie i rozwijania tych wszystkich cech i postaw, o których pisałem w tym rozdziale. Miłość jest nierozdzielnie związana z domeną życia społecznego. Jeżeli kochać znaczy mieć pełne miłości nastawienie wobec wszystkich, jeżeli miłość jest cechą charakteru, musi ona występować nie tylko w związkach człowieka z własną rodziną i przyjaciółmi, lecz także i wobec tych, z którymi człowiek utrzymuje kontakty poprzez swoją pracę, zajęcie i zawód. Nie ma „podziału pracy" między miłością wobec osób bliskich a miłością wobec obcych. Przeciw­nie, warunkiem istnienia pierwszej jest istnienie drugiej. Poważne trak­towanie tego rozróżnienia oznacza niewątpliwie dość istotną zmianę w społecznych stosunkach człowieka w porównaniu z tymi, jakie są na ogół przyjęte. Mimo że dużo czczych słów poświęca się religijnemu ideałowi miłości bliźniego, nasze stosunki są w rzeczywistości określane, w najlepszym razie, przez zasadę rzetelności. Rzetelności, która oznacza niestosowanie oszustwa i różnych sztuczek przy wymianie towarów i usług oraz przy wymianie uczuć. „Daję ci tyle, ile ty mi dajesz" - oto etyczna maksyma dominująca w społeczeństwie kapitalistycznym zaró­wno w odniesieniu do dóbr materialnych, jak i do miłości. Można by nawet powiedzieć, że rozwój etyki rzetelności jest szczególnym wkładem w dziedzinę etyki dokonanym przez społeczeństwo kapitalistyczne.

Przyczyn tego należy doszukiwać się w samej naturze społeczeństwa kapitalistycznego. W społeczeństwach przedkapitalistycznych wymiana dóbr określana była przez stosowanie siły, przez tradycję albo przez osobiste więzi miłości czy przyjaźni. W kapitalizmie wszechokreślającym czynnikiem jest wymiana rynkowa. Obojętne, czy mamy do czynienia z rynkiem towarowym, rynkiem pracy czy rynkiem usług, każdy człowiek wymienia to, co ma do sprzedania, na to, co chce nabyć, zgodnie z warunkami panującymi na rynku, nie uciekając się do użycia siły czy oszustwa.

Etykę rzetelności łatwo pomylić z etyką Złotej Zasady. Maksymę „I co chcielibyście, by wam ludzie czynili, tak i wy czyńcie", można tłumaczyć: „Bądź rzetelny w procesie wymiany". W rzeczywistości jednak myśl ta została pierwotnie sformułowana w bardziej popularnej wersji biblijnej: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego". Judeo-chrześcijańska norma miłości braterskiej istotnie różni się całkowicie od etyki rzetelności. Każe ona kochać swego bliźniego, to znaczy czuć się za niego odpowiedzialnym, być z nim zespolonym, podczas gdy etyka rzetelności oznacza, że nie trzeba się czuć odpowiedzialnym i zespolo­nym, ale że należy się trzymać od niego osobno i z daleka; oznacza ona, że należy szanować prawa bliźniego, ale nie kochać go. Nie jest dziełem przypadku, że Złota Zasada stała się dziś najbardziej popularną religijną maksymą; ponieważ można ją interpretować w kategoriach etyki rzetel­ności, jest jedyną religijną maksymą, którą każdy rozumie i gotów jest stosować. Ale praktyka miłości musi się rozpocząć od poznania różnicy między rzetelnością a miłością.

Tu jednakże wyłania się ważna kwestia. Jeżeli cala nasza społeczna i ekonomiczna organizacja opiera się na tym, że każdy szuka swojej własnej korzyści, jeżeli rządzi nią zasada egotyzmu łagodzonego jedynie przez zasadę rzetelności, to jak można prowadzić interesy, jak można działać w ramach istniejącego układu społecznego, a równocześnie ko­chać? Czy miłość nie każe pozbyć się zainteresowania dla dóbr świeckich i nie twierdzi, że należy dzielić los najbiedniejszych żyjąc tak jak oni? Pytanie to postawili i równocześnie odpowiedzieli na nie w sposób rady­kalny chrześcijańscy mnisi oraz pisarze tacy jak Lew Tołstoj, Albert Schweitzer i Simone Weil. Są jednakże i tacy, którzy twierdzą, że po­godzenie miłości z normalnym świeckim życiem w obrębie naszego spo­łeczeństwa jest absolutną niemożliwością. Dochodzą oni do wniosku, że mówić dzisiaj o miłości to uczestniczyć w ogólnym oszustwie; utrzy­mują oni, że w dzisiejszym świecie kochać może jedynie albo męczennik, albo szaleniec i że dlatego wszelka dyskusja na temat miłości nie jest niczym innym jak prawieniem kazań. Ten bardzo szacowny punkt widze­nia może łatwo posłużyć do usprawiedliwienia cynizmu. Podziela go zresztą po cichu każdy przeciętny człowiek, który myśli: „Chciałbym być dobrym chrześcijaninem, ale gdybym chciał traktować to serio -musiałbym głodować". Tego rodzaju „radykalizm" kończy się na ogół nihilizmem. Zarówno taki „radykalny" myśliciel, jak i myślący w ten sposób przeciętny człowiek są pozbawionymi uczuć automatami i jedyna różnica między nimi polega na tym, że przeciętny człowiek nie zdaje sobie z tego sprawy, podczas gdy „radykalny myśliciel" wie o tym i uznaje „historyczną konieczność" tego faktu.

Ja osobiście jestem przekonany, że teza o absolutnej niemożności pogodzenia miłości z „normalnym" życiem jest słuszna jedynie w sensie abstrakcyjnym. Zasada leżąca u podłoża społeczeństwa kapitalistycz­nego i zasada miłości są sprzeczne. Ale nowoczesne społeczeństwo w swym konkretnym kształcie jest zjawiskiem złożonym. Na przykład sprzedawca bezużytecznego towaru nie może uprawiać działalności go­spodarczej nie kłamiąc; natomiast zdolny robotnik, chemik czy lekarz mogą. Podobnie rolnik, robotnik, nauczyciel i ludzie wielu innych zawo­dów mogą próbować kochać nie rezygnując ze swojej działalności gos­podarczej. Nawet jeżeli uznaje się, że zasada kapitalizmu nie daje się pogodzić z zasadą miłości, należy przyznać, że kapitalizm sam w sobie jest bardzo złożoną i bezustannie zmieniającą się strukturą, która wciąż zezwala na sporą dozę nonkonformizmu i osobistej swobody.

Jednakże mówiąc to, nie chcę bynajmniej dawać do zrozumienia, że możemy oczekiwać, iż obecny system społeczny trwać będzie w nieskoń­czoność, a równocześnie mieć nadzieję na urzeczywistnienie się ideału braterskiej miłości. Ludzie zdolni do miłości stanowią w obecnym syste­mie wyjątek; w dzisiejszym społeczeństwie zachodnim miłość jest z ko­nieczności zjawiskiem marginesowym. Nie tylko dlatego, że uprawianie szeregu zawodów nie pozwoliłoby na traktowanie ludzi z miłością, ale dlatego że duch społeczeństwa koncentrującego swoją uwagę na produ­kowaniu i łaknącego towarów jest taki, że tylko nonkonformista może się skutecznie przeciwko niemu bronić. Ci, którzy miłość traktują powa­żnie jako jedyne rozwiązanie problemu ludzkiego istnienia, muszą dojść do przekonania, że jeśli miłość ma się stać zjawiskiem społecznym, a nie indywidualnym i marginesowym, to w naszej strukturze społecznej muszą zajść poważne i radykalne zmiany. O kierunku, w jakim powinny one przebiegać, można w ramach tej książki jedynie napomknąć. Spo­łeczeństwem naszym kieruje urzędniczy aparat menadżerów i zawodowi politycy; ludzie dają się powodować zbiorowej sugestii, celem ich, który staje się celem samym w sobie, jest coraz więcej produkować i coraz więcej konsumować. Cała ludzka działalność podporządkowana jest celom ekonomicznym, środki stają się celami, człowiek jest automatem -dobrze odżywionym, dobrze ubranym, ale nie mającym jakiegokolwiek większego zainteresowania dla tego, co stanowi jego specyficzną ludzką cechę i funkcję. Jeżeli człowiek ma być zdolny do miłości, musi wznieść się na wyższy poziom. Machina ekonomiczna musi służyć jemu, a nie on jej. Człowiek musi mieć zapewniony udział w doznaniach, w pracy, a nie tylko, w najlepszym razie, w zyskach. Społeczeństwo trzeba zorga­nizować w taki sposób, aby społeczna, przepojona miłością natura ludzka nie została oddzielona od społecznego życia, lecz stopiła się z nim w jedność. Jeżeli jest prawdą, jak usiłowałem to wykazać, że miłość jest jedynym naturalnym i zadowalającym rozwiązaniem problemu ludzkiego istnienia - wówczas każdy układ społeczny, który wyklucza rozwój mi­łości, musi po jakimś czasie zginąć na skutek sprzeczności z podstawo­wymi wymogami ludzkiej natury. Mówienie o miłości nie jest „prawie­niem kazań" z tej prostej przyczyny, że oznacza ono mówienie o najwyż­szej i prawdziwej potrzebie drzemiącej w każdej ludzkiej istocie. To, że tę potrzebę chce się ukryć, nie oznacza bynajmniej, że ona nie istnieje. l Analiza natury miłości prowadzi do odkrycia powszechnego dziś jej braku oraz do krytyki warunków społecznych, z których wynika taki stan rzeczy. Wiara w możliwość miłości jako zjawiska społecznego, a nie wyjątkowego i indywidualnego jest wiarą racjonalną, opartą na wni­knięciu w prawdziwą naturę człowieka.

 

K O N I E C