Skarpety robione na drutach

W e r n e r b u d z i s i p o p ó n o c y i widzi, e jedenastoletnia Jutta klczy obok jego pryczy. Trzyma na kolanach odbiornik radiowy, a na pododze pooya arkusz papieru z czciowo rozrysowanym wiatem swojej wyobrani.

– W Zwizku Niemieckich Dziewczt ka nam robi na drutach skarpety – szepce. – Po co tyle skarpet?

– S potrzebne Rzeszy.

– Do czego?

– Do noszenia, Jutto. Dla onierzy. Pozwól mi spa.

Na parterze, jakby na dany znak, krzyczy may Siegfried Fischer, najpierw raz, potem jeszcze dwa razy, po czym Werner i Jutta sysz na schodach kroki Frau Eleny i jej agodny gos, gdy go uspokaja. Po chwili w domu znów zapada cisza.

– Chcesz tylko rozwizywa problemy matematyczne – szepce Jutta. – Bawi si radiem. Nie masz ochoty wiedzie, co si dzieje?

– Czego suchasz?

Siostra krzyuje rce na piersi, z powrotem zakada suchawki i nie odpowiada.

– Suchasz czego, czego nie powinna sucha?

– Co ci to obchodzi?

– Obchodzi mnie, jeli to co niebezpiecznego.

Jutta przykada palec do ucha.

– Innym dziewcztom nie przeszkadza robienie skarpet – szepce Werner. – Ani zbieranie makulatury.

– Bombardujemy Pary – mówi gono Jutta i Werner tumi w sobie ch zatkania jej doni ust.

Jutta patrzy wyzywajco. Wyglda, jakby owiewa j niewidzialny arktyczny wiatr.

– Sucham wiadomoci, Werner. Nasze samoloty bombarduj Pary.

 

Ucieczka

W c a y m P a r y u l u d z i e z n o s z porcelan do piwnic, zaszywaj pery w sukienkach, chowaj zote piercionki w oprawach ksiek. Z biur muzeum usunito maszyny do pisania. W salach wystawowych trwa wielkie pakowanie, podogi zasane s som, trocinami i zwojami sznurów.

W poudnie lusarz zostaje wezwany do gabinetu dyrektora. Marie-Laure siedzi po turecku na pododze magazynu kluczy i próbuje czyta powie. Kapitan Nemo zamierza zabra profesora i jego towarzyszy na podwodny spacer po awicy ostryg, by szuka pere, ale Aronnax boi si rekinów. Chocia Marie-Laure koniecznie chciaaby si dowiedzie, co bdzie dalej, zdania na stronicy si rozpadaj. Sowa zmieniaj si w litery, a litery w niezrozumiae wypukoci. Ma wraenie, jakby woono jej na donie grube rkawiczki.

Z korytarza dobiegaj dwiki radia: w wartowni jeden ze straników krci gak odbiornika, lecz z gonika wydobywaj si tylko syki i trzaski. Kiedy wycza aparat, w muzeum zapada cisza.

Prosz, niechaj to bdzie amigówka, skomplikowana gra wymylona przez tat, zagadka, któr Marie-Laure musi rozwiza. W pierwszych drzwiach zamek szyfrowy. W drugich rygiel. Trzecie otworz si, jeli szepnie magiczne sowo do dziurki od klucza. Po przejciu przez trzynacioro drzwi wszystko wróci do normy.

W miecie kocielne dzwony wybijaj pierwsz. Pierwsz trzydzieci. Ojciec cigle nie wraca. W pewnej chwili z ogrodów albo ulic koo gmachu dobiega odgos kilku guchych uderze, jakby kto zrzuca z oboków na ziemi worki z cementem. Po kadym uderzeniu dygoc w szafkach tysice kluczy wiszcych na haczykach.

Korytarz jest zupenie pusty. Nadchodzi druga seria wstrzsów – bliszych, silniejszych. Brzcz klucze, skrzypi podoga i Marie-Laure ma wraenie, e czuje zapach struek pyu spadajcego z sufitu.

– Tato?

Cisza. Nie ma straników, portierów, stolarzy, nie sycha stukotu obcasów sekretarki idcej korytarzem.

Potrafi caymi dniami maszerowa bez jedzenia i gwac kad napotkan dziewczyn.

– Halo?

Jak szybko cichnie jej gos, jakie puste wydaj si korytarze. Marie-Laure ogarnia trwoga.

Po chwili rozlega si brzk kluczy, odgos kroków i ojciec woa j po imieniu. Wszystko toczy si szybko. Ojciec wyciga due szuflady znajdujce si nad podog, wyjmuje dziesitki pków kluczy.

– Tato, syszaam…

– Popiesz si.

– Moja ksika…

– Lepiej j zostaw. Jest za cika.

– Zostawi ksik?

Ojciec wyprowadza j za drzwi i zamyka magazyn kluczy. Przed muzeum Marie-Laure ma wraenie, e po koronach drzew przebiegaj fale paniki. Przypominaj wstrzsy wywoane przez trzsienie ziemi.

– Gdzie jest stranik? – pyta ojciec.

Gosy w pobliu krawnika: onierze.

Marie-Laure ma zamt w gowie. Czy to huk samolotów? Zapach dymu? Czy kto mówi po niemiecku?

Syszy, jak ojciec zamienia kilka sów z nieznajomym mczyzn i wrcza mu kilka kluczy. Wychodz przez bram na rue Cuvier, przeciskaj si midzy workami z piaskiem, milczcymi policjantami lub czym, co niedawno umieszczono w rodku chodnika.

Sze przecznic, trzydzieci osiem kratek ciekowych. Marie-Laure liczy je po kolei. Poniewa ojciec zaklei okna arkuszami forniru, mieszkanie jest duszne i gorce.

– To zajmie tylko chwil, Marie-Laure. Póniej ci wszystko wytumacz.

Ojciec wpycha jakie rzeczy do póciennego plecaka. Jedzenie, myli Marie-Laure, próbujc identyfikowa wszystko po dwiku. Kawa. Papierosy. Chleb?

Sycha grzmot i dygoc szyby. W szafkach grzechoc talerze. Rozlegaj si klaksony aut. Marie-Laure podchodzi do modelu najbliszej okolicy i dotyka go palcami. Cigle tutaj. Cigle tutaj. Cigle tutaj.

– Id do toalety, Marie.

– Nie musz.

– Moe min sporo czasu, nim pojawi si nastpna okazja.

Chocia jest poowa czerwca, pomaga jej zapi zimowy paszcz, po czym schodz na dó. Na rue des Patriarches Marie-Laure syszy odlegy tupot, jakby maszeroway tysice ludzi. Idzie obok ojca, jedn rk ciskajc lask, drug opierajc na jego plecaku; wszystko wydaje si pozbawione logiki jak w koszmarnym nie.

W prawo, w lewo. Midzy zakrtami dugi marsz po pytach chodnikowych. Wkrótce id ulicami, którymi nigdy nie chodzia, jest tego pewna, znajdujcymi si poza granicami modelu. Ju dawno przestaa liczy kroki; w kocu z przodu pojawia si tak gsty tum, e czuje bijce od niego ciepo.

– W pocigu bdzie chodniej, Marie. Dyrektor zaatwi nam bilety.

– Moemy wej na peron?

– Bramki s zamknite.

Od tumu emanuje napicie, które wywouje mdoci.

– Boj si, tato.

– Trzymaj si mojego plecaka.

Prowadzi j w inn stron. Przechodz przez ruchliw ulic, póniej zapuszczaj si w zauek cuchncy jak botnisty rów przydrony. Przez cay czas sycha stumiony brzk narzdzi ojca w plecaku i dalekie, nieprzerwane klaksony samochodów.

Po minucie znajduj si w innym tumie. Gosy odbijajce si echem od wysokiej ciany, wokó zapach wilgotnych ubra. Kto wykrzykuje nazwiska przez tub.

– Gdzie jestemy, tato?

– Na dworcu Saint-Lazare.

Sycha dziecicy pacz. Marie-Laure czuje zapach moczu.

– S tu Niemcy?

– Nie, ma chérie.

– Ale niedugo przyjd?

– Podobno.

– Co zrobimy, kiedy si pojawi?

– Bdziemy wtedy w pocigu.

Po prawej stronie piszczy dziecko. Mczyzna, w którego gosie brzmi panika, da, by tum si rozstpi. W pobliu jczy kobieta.

– Sebastien? Sebastien? – powtarza bez przerwy.

– Czy jest ju noc?

– Dopiero zapada zmrok. Odpocznijmy przez chwil. Oszczdzaj siy.

– Druga Armia rozbita, a Dziewita okrona – mówi kto.

Po posadzce szuraj przesuwane kufry, szczeka may piesek, rozlega si gwizdek konduktora, zaczyna sapa jaka potna maszyneria, po czym cichnie. Marie-Laure usiuje powstrzyma mdoci.

– Przecie mamy bilety, na lito bosk! – krzyczy kto za jej plecami.

Sycha odgosy szarpaniny. Tum zaczyna ogarnia histeria.

– Jak to wyglda, tato?

– Co, Marie?

– Dworzec. Noc.

Marie-Laure syszy pstryknicie zapalniczki i zapach dymu papierosa ojca.

– Zastanówmy si. Cae miasto jest ciemne. Nie pal si latarnie uliczne, nie ma wiate w oknach. Od czasu do czasu po niebie przesuwaj si reflektory. Szukaj samolotów. Wida kobiet w sukience. Inna niesie stos talerzy.

– A wojsko?

– Nie ma adnego wojska, Marie.

Bierze j za rk. Lk Marie-Laure nieco si zmniejsza. Z wylotu rynny kapie woda.

– Co teraz zrobimy, tato?

– Bdziemy mie nadziej, e zapiemy pocig.

– Co robi inni?

– Te maj nadziej.

 

Herr Siedler

P u k a n i e p o g o d z i n i e p o l i c y j n e j. Werner i Jutta wraz z szecioma innymi dziemi odrabiaj lekcje przy dugim drewnianym stole. Frau Elena, zanim otworzy drzwi, wpina w klap odznak NSDAP.

Z deszczu wchodzi do domu modszy kapral z pistoletem przy pasie i opask ze swastyk na lewym ramieniu. W niskim pokoju sprawia wraenie absurdalnie wysokiego. Werner myli o odbiorniku krótkofalowym ukrytym w starej apteczce, która ley pod jego ókiem. Zastanawia si. Wiedz.

Kapral rozglda si po pokoju – piec wglowy, pranie wiszce na sznurku, karowate dzieci – z protekcjonalnym, a zarazem wrogim wyrazem twarzy. Jego pistolet jest czarny i wydaje si chon cae wiato w pomieszczeniu.

Werner odwaa si raz zerkn na siostr. Jutta nie spuszcza oczu z gocia. Kapral bierze ksik lec na stoliku – bajk dla dzieci o mówicym pocigu – przewraca kartki i rzuca j na stó. Póniej mówi co, czego Werner nie syszy.

Frau Elena splata donie na fartuchu i Werner widzi, e próbuje powstrzyma drenie.

– Werner – mówi powolnym, sennym tonem, nie spuszczajc oczu z onierza. – Pan powiedzia, e ma radio, które wymaga…

– We swoje narzdzia – odzywa si kapral.

Wychodzc z domu, Werner zerka za siebie. Jutta przyciska donie i czoo do okna w salonie. wiato pada na ni od tyu i nie wida wyrazu jej twarzy. Póniej zasania j deszcz.

Werner jest o poow niszy od kaprala i musi robi dwa kroki, gdy mczyzna robi jeden. Mija budynki zarzdu kopalni i wartownika u stóp wzgórza, gdzie mieszka kadra kierownicza. W wietle latarni wida ukone strugi deszczu. Nieliczni napotkani przechodnie obchodz kaprala z daleka.

Werner nie omiela si zadawa adnych pyta. Z kadym uderzeniem serca narasta w nim rozpaczliwa ch ucieczki.

Zbliaj si do bramy najwikszego domu na terenie kolonii. Werner widzia go tysic razy, ale nigdy z tak bliska. Na elewacji wisi dua czerwona flaga ze swastyk, cika od deszczu, przymocowana do parapetu okna na pitrze.

Kapral puka do tylnych drzwi. Odbiera od nich paszcze pokojówka w sukience o wysoko wcitej talii, fachowo strzsa krople wody i wiesza okrycia na wieszaku o mosinej podstawie. Kuchnia pachnie ciastem.

Kapral wprowadza Wernera do jadalni, w której siedzi na krzele kobieta o szczuplej twarzy z trzema stokrotkami wpitymi we wosy. Przeglda czasopismo.

– Dwie zmoke kury – mówi, po czym znów spoglda na czasopismo. Nie prosi, by usiedli.

Póbuty Wernera ton w grubym czerwonym dywanie, nad stoem pali si yrandol z arówkami elektrycznymi, ciany s pokryte tapetami w róyczki. W kominku tli si ogie. Na wszystkich czterech cianach wisz staloryty z podobiznami dumnych przodków. Czy to wanie tutaj prowadzi si aresztowanych chopców, których siostry suchaj zagranicznych stacji radiowych? Kobieta przewraca stronice czasopisma, jedn po drugiej. Ma jasnoróowe paznokcie.

Po schodach schodzi mczyzna w nienobiaej koszuli.

– Boe, rzeczywicie jest may, prawda? – odzywa si do kaprala. – To ty jeste tym sawnym specem od naprawiania aparatów radiowych? – Gste, czarne wosy mczyzny wydaj si polakierowane i przyklejone do czaszki. – Rudolf Siedler – przedstawia si. Odprawia kaprala lekkim ruchem podbródka.

Werner usiuje odetchn. Herr Siedler zapina spinki od mankietów i przyglda si sobie w lustrze o przydymionym szkle. Ma bardzo bkitne oczy.

– Có, nie jeste gadatliwy, prawda? Oto urzdzenie, które sprawia kopoty – wskazuje ogromne amerykaskie radio marki Philco w ssiednim pokoju. – Ogldao je ju dwóch ludzi. Potem usyszelimy o tobie. Czemu nie spróbowa, co? Moja ona… – kiwa gow w stron kobiety – koniecznie chce posucha audycji. Najwaniejsze s oczywicie wiadomoci.

Mówi to w taki sposób, e Werner rozumie, i na suchaniu wiadomoci wcale jej nie zaley. Kobieta nie odrywa wzroku od czasopisma. Herr Siedler umiecha si, jakby chcia powiedzie: Ty i ja, synu, wiemy, e ycie jest skomplikowane, prawda? Ma bardzo drobne zby.

– Nie piesz si.

Werner kuca przed odbiornikiem i próbuje si uspokoi. Wcza radio, czeka, a lampy si nagrzej, po czym ostronie przesuwa wskanik strojenia w lew stron. Póniej w prawo. Nic.

Jeszcze nigdy nie widzia tak dobrego radia: skona tarcza regulacyjna, strojenie magnetyczne, rozmiar lodówki. Dziesi lamp, wszystkie czstotliwoci, superheterodyna, ozdobne paskorzeby na orzechowej obudowie w dwóch kolorach. Fale krótkie, szeroki zakres, duy tumik – to radio musiao kosztowa wicej ni cae umeblowanie domu dziecka. Herr Siedler mógby prawdopodobnie sucha audycji nadawanych z Afryki, gdyby mu na tym zaleao.

Na cianach wida rzdy ksiek o zielonych i czerwonych grzbietach. Kapral odszed. Herr Siedler stoi w ssiednim pokoju, trzymajc w rku czarn suchawk telefonu.

Werner nie zosta aresztowany. Chc po prostu, by naprawi radio.

Odkrca tyln ciank i zaglda do rodka. Lampy wygldaj na nienaruszone, niczego nie brakuje. W porzdku, mruczy do siebie, zastanów si. Siada po turecku i sprawdza obwody elektryczne. Mczyzna, kobieta, ksiki i deszcz znikaj; pozostaje tylko radio i spltane druty. Werner próbuje wyobrazi sobie drogi elektronów, ciek pokonywan przez sygna wdrujcy po odbiorniku jak przez zatoczone miasto. Sygna RF dociera tutaj, przechodzi przez sie wzmacniaczy, potem kondensatorów nastawnych, póniej trafia do cewki transformatora…

Widzi. Dwa przewody prowadzce do oporników s przerwane. Zerka nad aparatem: po lewej stronie kobieta czyta czasopismo, a po prawej Herr Siedler rozmawia przez telefon. Od czasu do czasu przeciga kciukiem i palcem wskazujcym po kancie prkowanych spodni, starajc si go wygadzi.

Czy dwóch ludzi mogo przeoczy co tak oczywistego? To chyba zrzdzenie losu.

Takie proste! Werner czy przewody prowadzce do oporników i wkada wtyczk do kontaktu. Kiedy wcza radio, spodziewa si niemal, e z urzdzenia buchnie pomie. Zamiast tego rozlega si cichy szmer saksofonu.

Kobieta siedzca przy stole odkada czasopismo i przyciska palce do policzków. Werner wychodzi zza odbiornika. Ogarnia go triumf.

– Ten chopak naprawi radio myleniem! – woa kobieta. Herr Siedler zakrywa doni suchawk telefonu i patrzy na Wernera. – Siedzia cicho jak myszka i myla, a ono samo zaczo gra! – Macha doni zakoczon róowymi paznokciami i wybucha dziecinnym miechem.

Herr Siedler odkada suchawk. Kobieta przechodzi do salonu i klka przed radiem: ma bose stopy i wida gadkie biae ydki wystajce spod sukienki. Obraca gak. Rozlegaj si trzaski, a potem z gonika pyn tony wesoej muzyki. Dwiki s czyste, wyrane. Werner nigdy czego takiego nie sysza.

– Ach! – Kobieta znowu wybucha miechem.

Werner zbiera narzdzia. Herr Siedler staje naprzeciwko radia i wydaje si, e ma ochot pogaska go po gowie.

– Niesamowite – mówi.

Prowadzi Wernera do stou jadalnego i prosi pokojówk, by przyniosa ciasto. Natychmiast pojawia si ono na stole: cztery trójktne kawaki na biaym porcelanowym talerzu, posypane cukrem pudrem i pokryte bit mietan. Werner wytrzeszcza oczy, a Herr Siedler wybucha miechem.

– Bita mietana jest zakazana, wiem. – Przykada palec do warg. – Ale s sposoby, by to obej. Czstuj si.

Werner bierze kawaek ciasta. Na jego podbródek sypie si cukier puder. W drugim pokoju kobieta krci gak i z gonika dobiegaj powane gosy. Sucha przez chwil, po czym klaszcze, klczc bosa na pododze. Ze stalorytów na cianach spogldaj surowe twarze.

Werner zjada jeden kawaek ciasta, póniej drugi. Bierze trzeci. Herr Siedler obserwuje go rozbawiony, z lekko przekrzywion gow. Nad czym si zastanawia.

– Dziwnie wygldasz, prawda? Te biae wosy, jakby nagle osiwia pod wpywem szoku. Kim jest twój ojciec?

Werner krci gow.

– Prawda, mieszkasz w domu dziecka. Zapomniaem. Poczstuj si jeszcze ciastem. I we wicej bitej mietany.

Kobieta znowu klaszcze. odek Wernera wydaje piskliwy dwik. Czuje na sobie wzrok mczyzny.

– Ludzie mówi, e przydzia do kopalni to niezbyt zaszczytne stanowisko – cignie Herr Siedler. – Pytaj: „Nie wolaby by w Berlinie? Albo we Francji? Nie chciaby suy jako kapitan na froncie, patrze na triumfalny marsz naszych wojsk, z dala od tego caego brudu?”. – Kiwa doni w stron okna. – Ale ja odpowiadam, e yj w miejscu, gdzie decyduj si losy wojny. Mówi, e to wanie std pochodz wgiel i stal. Tu bije serce Niemiec.

Werner odchrzkuje.

– Walczymy o pokój – powtarza sowo w sowo zdanie syszane trzy dni wczeniej w audycji rozgoni Deutschlandsender. – Dziaamy dla dobra wiata.

Herr Siedler si mieje. Werner znowu spoglda z podziwem na jego liczne drobne zby.

– Znasz wielk prawd, której uczy nas historia? O ksztacie historii decyduj zwycizcy. To wana nauka. Zwycizcy pisz histori. Dziaamy w swoim wasnym interesie, to oczywiste. Czy jest naród albo czowiek, który postpuje inaczej? Dowcip w tym, by zrozumie, na czym polegaj te interesy.

Na talerzu pozosta jeden kawaek ciasta. Gra radio, kobieta si mieje, a Werner dochodzi do wniosku, e Herr Siedler zupenie nie przypomina mieszkaców Zollverein, ludzi o zalknionych twarzach, stale majcych si na bacznoci, którzy codziennie rano patrz na swoich bliskich znikajcych w gbi kopalni. Twarz Herr Siedlera jest czysta, pena przekonania; on wicie wierzy, e zasuguje na przywileje, z których korzysta. A pi metrów dalej klczy kobieta z pomalowanymi paznokciami i bezwosymi ydkami, kobieta tak niepasujca do wiata dotychczasowych dowiadcze Wernera, jakby przybya z innej planety. Jakby wysza z wielkiego radia marki Philco.

– Potrafisz naprawia radia – mówi Herr Siedler. – Jeste nad wiek rozwinity. Mamy miejsca dla chopców podobnych do ciebie. Szkoy generaa Heissmayera. Dla najlepszych z najlepszych. Ucz tam mechaniki. amanie szyfrów, silniki rakietowe…

Werner nie wie, co zrobi z oczami.

– Nie mamy pienidzy.

– Wanie na tym polega genialno tych instytucji. Poszukuj uczniów z rodzin robotniczych, z klasy pracujcej. Nieskaonych drobnomieszczaskim stylem ycia. – Herr Siedler marszczy brwi. – Kinem i tak dalej. Chopców przedsibiorczych. I wyjtkowo zdolnych.

– Tak jest, prosz pana.

– Tak, wyjtkowo zdolnych – powtarza Her Siedler, jakby mówi do siebie. Dmie w gwizdek i do pokoju wraca modszy kapral z hemem w rku.

onierz spoglda na ostatni kawaek ciasta lecy na talerzu, po czym odwraca oczy.

– W Essen jest komisja rekrutacyjna – mówi Herr Siedler. – Napisz do nich list. A to dla ciebie. – Daje Wernerowi siedemdziesit pi marek, a chopiec jak najszybciej chowa banknoty do kieszeni.

– Wyglda, jakby sparzyy mu palce! – mieje si kapral.

Herr Siedler myli o czym innym.

– Wyl list do Heissmeyera – powtarza. – Dla naszego dobra, dla twojego dobra. Dziaamy dla dobra wiata, prawda? – Mruga artobliwie, po czym kapral wrcza Wernerowi przepustk uprawniajc do poruszania si w miecie po godzinie policyjnej i odprowadza go do drzwi.

Werner idzie do domu, nie zwracajc uwagi na deszcz, i próbuje zrozumie wag tego, co si wydarzyo. Obok koksowni stoi w kanale dziewi urawi; przypominaj kwiaty. Rozlega si syrena samotnej barki, z torów kolejowych dochodzi turkot wglarek, w mroku sycha zgrzyt maszyny wycigowej.

W domu dziecka wszyscy pi. Tu za drzwiami wejciowymi siedzi Frau Elena; trzyma na kolanach stos upranych skarpetek, a midzy jej stopami stoi butelka domowego wina. Za plecami opiekunki siedzi przy stole Jutta, obserwuje Wernera z elektryczn intensywnoci.

– Czego chcia? – pyta Frau Elena.

– Tylko ebym naprawi mu radio.

– Nic wicej?

– Nie.

– Pytali o co? O ciebie? Albo dzieci?

– Nie.

Frau Elena wzdycha gboko, jakby przez ostatnie dwie godziny w ogóle nie oddychaa.

– Moesz ju i spa, Jutto – mówi.

Jutta waha si.

– Naprawiem to radio – mówi Werner.

– Dobry z ciebie chopiec. – Frau Elena pociga dugi yk wina, zamyka oczy i odchyla do tyu gow. – Zostawiymy ci kolacj. – Jutta idzie w stron schodów, w jej oczach maluje si niepewno.

Kuchnia wydaje si ciasna, wszystko jest poplamione sadz. Frau Elena przynosi talerz, na którym ley ugotowany kartofel przecity na pó.

– Dzikuj – mówi Werner.

Cigle czuje w ustach smak ciasta. W starym stojcym zegarze nieustannie koysze si wahado. Ciasto, bita mietana, gruby dywan, róowe paznokcie i szczupe ydki Frau Siedler – w umyle Wernera wiruj obrazy, jakby mia w gowie karuzel. Przypomina sobie, jak zabra Jutt do szybu numer 9, gdzie zgin ich ojciec. Jakby wierzy, e wyjdzie on nagle z klatki windy.

wiato, elektryczno, eter. Przestrze, czas, masa. Zasady mechaniki Heinricha Hertza. Synne szkoy Heissmeyera. amanie szyfrów, silniki rakietowe, najnowsze technologie.

Otwórzcie oczy i popatrzcie na to, co moecie zobaczy, nim zamkniecie je na zawsze.

– Werner?

– Tak, Frau Eleno?

– Nie jeste godny?

Frau Elena: tak podobna do matki, jak to moliwe. Werner je, chocia nie jest godny. Potem wrcza jej siedemdziesit pi marek, a ona ze zdumieniem przyglda si ogromnej kwocie i zwraca mu pidziesit.

Werner wchodzi na gór i syszy, jak Frau Elena idzie do toalety i kadzie si do óka, po czym w domu zapada absolutna cisza. Liczy do stu, a póniej wyjmuje z apteczki niewielki odbiornik krótkofalowy. Ma go od szeciu lat, w tym czasie wprowadzi wiele ulepsze, wymieni przewody, zainstalowa nowy solenoid. Wokó cewki do strojenia wida zapiski Jutty. Werner idzie z radiem na ulic za domem i miady je ceg.

 

Exodus

C z e k a j c y n a d w o r c u p a r y a n i e w dalszym cigu przeciskaj si przez bramki. O pierwszej w nocy andarmi trac panowanie nad tumem; w cigu czterech godzin nie przyjechay ani nie odjechay adne pocigi. Marie-Laure pi z gow opart na ramieniu ojca. lusarz nie syszy gwizdów lokomotyw, odgosu czenia wagonów: nie ma pocigów. O wicie dochodzi do wniosku, e lepiej i pieszo.

Wdruj przez cay ranek, dochodz do przedmie Parya, id midzy niskimi domami, samotnymi sklepami i dugimi rzdami drzew. W poudnie docieraj do zakorkowanej nowej autostrady w pobliu Vaucresson, pitnacie kilometrów od swojego mieszkania. Marie-Laure jeszcze nigdy nie bya tak daleko od domu.

Kiedy s na szczycie niskiego wzgórza, ojciec spoglda przez rami: a po horyzont cign si stoczone auta, ciarówki i furgonetki, smuky nowy samochód sportowy z silnikiem V-12 i póciennym dachem tkwi midzy dwoma wozami cignitymi przez muy, wozy z drewnianymi okami, samochody, w których skoczya si benzyna, czasem z pakunkami przywizanymi do dachów, kilka z ywym inwentarzem na przyczepach, kurczakami i winiami w klatkach. Obok drepc krowy, a za przednimi szybami samochodów dysz psy.

Caa procesja posuwa si do przodu w ówim tempie. Oba pasy ruchu s zajte – wszyscy podaj na zachód, byle dalej od Parya. Wida rowerzystk z kilkunastoma naszyjnikami z bakelitu. Mczyzna cignie na wózku skórzany fotel, na którego siedzeniu siedzi czarny kotek. Kobiety pchaj wózki dziecice z porcelan, klatkami dla ptaków, krysztaowymi wazonami. Zblia si czowiek w smokingu, który raz po raz woa: „Przepucie mnie, na lito bosk!”, chocia nikt nie ustpuje mu z drogi, on za posuwa si w tym samym tempie co reszta tumu.

Marie-Laure idzie tu obok ojca, trzymajc w rku lask. Po kadym kroku syszy wokó siebie bezcielesne pytania: Jak daleko jest Saint-Germain? Jest co do jedzenia, ciociu? Kto ma benzyn? Syszy mów wrzeszczcych na ony, syszy, e gdzie z przodu dziecko wpado pod ciarówk. Po poudniu na niewielkiej wysokoci przelatuj z rykiem trzy samoloty, a ludzie kul si na drodze, niektórzy krzycz, a inni kryj si w rowie na poboczu i chowaj twarze w chwastach.

O zmroku docieraj do zachodnich obrzey Wersalu. Marie-Laure ma pokrwawione stopy, podarte poczochy i sania si na nogach. Kiedy owiadcza, e nie moe dalej i, ojciec znosi j z drogi i wspina si pod gór wród kwiatów gorczycy, a docieraj do pola pooonego w odlegoci kilkuset metrów od niewielkiego gospodarstwa. Skoszono tylko poow pola, a zte kosy le niezagrabione i niepowizane w snopy. Jakby farmer uciek, nie ukoczywszy pracy.

Ojciec wyjmuje z plecaka bochenek chleba i kilka kawaków biaej kiebasy. Jedz cicho, po czym lusarz kadzie stopy Marie-Laure na swoich kolanach. W unie widocznej na wschodzie widzi szar lini ludzi i pojazdów na drodze. Piskliwe, ogupiae beczenie klaksonów. Kto krzyczy, jakby szuka zgubionego dziecka, lecz jego gos porywa wiatr.

– Czy co si pali, tato?

– Nic si nie pali.

– Czuj dym.

lusarz zdejmuje poczochy, by obejrze pity Marie-Laure. W jego doniach jej stopy s lekkie jak ptaki.

– Co to za dwik?

– Koniki polne.

– Czy jest ciemno?

– Prawie.

– Gdzie bdziemy spa?

– Tutaj.

– S jakie óka?

– Nie, ma chérie.

– Dokd idziemy, tato?

– Dyrektor da mi adres kogo, kto nam pomoe.

– Gdzie?

– W miecie o nazwie Évreux. Mamy si spotka z monsieur Giannotem. To przyjaciel muzeum.

– Jak daleko jest Évreux?

– Dojcie zajmie dwa lata.

Marie-Laure chwyta ojca za przedrami.

– artuj, Marie. Évreux nie jest tak daleko. Jeli znajdziemy transport, dotrzemy tam jutro, zobaczysz.

Przez kilkanacie sekund Marie-Laure zachowuje spokój.

– Co teraz? – pyta w kocu.

– Teraz pójdziemy spa.

– Bez óek?

– Pooymy si na trawie. Moe ci si to spodoba.

– W Évreux bdziemy mie óka, tato?

– Tak sdz.

– A jeli monsieur Giannot nie pozwoli nam zosta?

– Pozwoli.

– A jeli nie?

– Wtedy pojedziemy do mojego stryja. Twojego stryjecznego dziadka. W Saint-Malo.

– Stryja Étienne’a? Mówie, e to wariat.

– Jest czciowo wariatem. W jakich siedemdziesiciu szeciu procentach.

Marie-Laure si nie mieje.

– Jak daleko jest Saint-Malo?

– Do tych pyta, Marie. Monsieur Giannot pozwoli nam zosta w Évreux. Bdziemy mieli wielkie, mikkie óka.

– Ile mamy jedzenia, tato?

– Troch. Cigle jeste godna?

– Nie jestem godna. Chc oszczdza jedzenie.

– W porzdku. Oszczdzajmy jedzenie. Skoczmy rozmow i odpocznijmy.

Marie-Laure kadzie si na plecach. Ojciec zapala nastpnego papierosa. Zostao jeszcze sze. Przez chmur komarów przelatuj nietoperze, a owady rozpierzchaj si i znów zbieraj w jednym miejscu. Jestemy myszami, a niebo roi si od jastrzbi – myli Marie-Laure.

– Jeste bardzo dzielna.

Córka zapada ju w sen. Noc staje si coraz ciemniejsza. Dopaliwszy papierosa, ojciec ukada stopy Marie-Laure na ziemi, przykrywa j swoim paszczem i otwiera plecak. Po omacku odnajduje pojemnik z narzdziami do obróbki drewna. Malekie piy, gwodziki, duta o rónych profilach, drobny papier cierny. Wiele z tych narzdzi naleao do jego dziadka. Wyjmuje spod wykadziny pojemnika niewielki woreczek z grubego pótna zwizany sznurkiem. Przez cay dzie powstrzymywa si od zajrzenia do rodka. Teraz otwiera woreczek i wytrzsa zawarto.

Na jego doni ley kamie wielkoci kasztana. Nawet o tak pónej porze, w pómroku, bije od niego wspaniay bkitny blask. Wydaje si dziwnie zimny.

Dyrektor powiedzia, e przygotowano trzy kopie. Razem z prawdziwym brylantem s cztery kamienie. Jeden ma zosta w muzeum. Trzy pozostae pojad w rónych kierunkach. Jeden na poudnie, wieziony przez modego geologa. Drugi na pónoc, pod opiek szefa ochrony. A jeden znajduje si tutaj, na polu na zachód od Wersalu, w skrzynce z narzdziami Daniela LeBlanca, gównego lusarza Paryskiego Muzeum Przyrodniczego.

Trzy imitacje, jeden orygina. Dyrektor owiadczy, e aden z posaców nie powinien wiedzie, czy wiezie prawdziwy brylant, czy kopi: tak bdzie bezpieczniej. Popatrzy powanie na wszystkich trzech i owiadczy, e kady powinien postpowa tak, jakby powierzono mu orygina.

lusarz powtarza sobie w duchu, e nie dano mu prawdziwego brylantu. Dyrektor nie móg wiadomie wrczy pracownikowi technicznemu kamienia o wadze stu trzydziestu trzech karatów i pozwoli mu na opuszczenie Parya. A jednak kiedy LeBlanc patrzy na swój baga, nieustannie zadaje sobie pytanie: Czy to moliwe?

Rozglda si po polu. Drzewa, niebo, stogi siana. Zapada aksamitna ciemno. Wida ju kilka bladych gwiazd. Marie-Laure równo oddycha we nie. Kady powinien postpowa tak, jakby powierzono mu orygina. lusarz umieszcza kamie z powrotem w woreczku, zawizuje sznurek i chowa do plecaka. Czuje jego mikroskopijn wag, jakby wsun go do wntrza wasnego umysu: wze.

Po kilku godzinach budzi si i widzi sylwetk samolotu, który zasania gwiazdy, zdajc na wschód. Kiedy ich mija, w górze rozlega si cichy warkot. Po chwili dry ziemia.

W rogu nocnego nieba, za cian drzew, ponie czerwona una. W pegajcym jaskrawym wietle wida, e samolot nie by sam, e niebo roi si od maszyn – kilkanacie lata tam i z powrotem, pdzi we wszystkich kierunkach, i w chwili dezorientacji ojciec Marie-Laure ma wraenie, e nie patrzy w gór, tylko w dó, jakby wod zabarwion krwi owietlono potnym reflektorem, niebo stao si morzem, a samoloty godnymi rybami cigajcymi w mroku swoje ofiary.

 

Dwa

Sierpnia 1944

 

Saint-Malo

D r z w i w y l a t u j z f u t r y n. Cegy zmieniaj si w py. W niebo wzbijaj si ogromne, rozszerzajce si chmury kurzu i ziemi. Zanim wyrzucone w powietrze dachówki pospadaj na ulice, dwanacie bombowców zawraca, nabiera wysokoci i rusza w drog powrotn nad kanaem La Manche.

Po cianach wspinaj si jzyki ognia. Zaczynaj pon zaparkowane samochody, firanki, abaury, materace i wikszo dwudziestu tysicy ksiek w bibliotece publicznej. Poary cz si i rozszerzaj, pyn niczym fale wzdu murów obronnych, obejmuj zauki, dachy, parkingi. Dym i py, popió i dym. Wiatr niesie poncy stragan z gazetami.

Mieszkacy, ukryci w piwnicach i podziemiach w caym Saint-Malo, wznosz modlitwy: Panie Boe Wszechmogcy, prosimy Ci, chro nas i nasze miasto, nie zapomnij o nas w godzinie próby! Starcy chwytaj lampy sztormowe, krzycz dzieci, wyj psy. Pomienie poeraj czterystuletnie belki budynków. W jednej z czci starego miasta, przylegej do murów obronnych od strony zachodniej, szaleje burza ognia: kolumny pomieni strzelajce w niebo sigaj stu metrów. Brak tlenu sprawia, e cikie przedmioty s wcigane w ogie. Szyldy sklepów przechylaj si na uchwytach w stron epicentrum poaru. Roliny w doniczkach sun po zrujnowanym tarasie i po chwili si przewracaj. Ponce jerzyki, które wyleciay z kominów, zataczaj krgi nad murami, rozsiewajc wokó iskry, i gasn w morzu.

Na rue de la Crosse Dom Pszczó, uniesiony w spirali pomieni, staje si na chwil prawie niewaki, po czym jego czci zaczynaj spada z powrotem na ziemi.

 

Rue Vauborel numer 4

M a r i e - L a u r e z w i j a s i pod ókiem w kbek, z kamieniem w lewej rce i domkiem w prawej. W belkach trzeszcz i stkaj gwodzie. Na podog spadaj kawaki gipsu i cegie; lduj na modelu miasta i na materacu nad gow Marie-Laure.

– Tato, tato, tato, tato… – powtarza.

Ma wraenie, e jej gos oddzieli si od ciaa; sowa brzmi melancholijnie, wydaj si dociera z wielkiej odlegoci. Przychodzi jej do gowy, e ziemi pod Saint-Malo wizay korzenie olbrzymiego drzewa rosncego w rodku miasta, na placu, gdzie nikt nigdy jej nie zaprowadzi, po czym ogromne drzewo zostao wyrwane rk Boga, a wraz z nim granit – bryy i odamki gazów unosz si wraz z pniem i kp grubych korzeni. Czy doktor Geffard nie opisaby tego jako deszczu gazów oderwanych od korzeni drzewa odwróconego do góry nogami? Wal si mury obronne, znikaj ulice, ogromne domy przewracaj si jak zabawki.

Na szczcie wiat powoli si uspokaja. Z zewntrz dochodzi lekki brzk, moe to kawaki szka spadajce na ulic? Brzmi to piknie i dziwnie, jakby z nieba sypa si deszcz klejnotów.

Czy stryjeczny dziadek, gdziekolwiek jest, móg to przey?

Czy kto móg przey?

Czy Marie-Laure przeya?

Kamienica skrzypi, osiada, jczy. Póniej pojawia si dwik podobny do szumu wiatru w wysokiej trawie, tylko goniejszy. Wicher szarpie zasony, razi delikatne czci ludzkich uszu.

Marie-Laure czuje dym i wie. Ogie. W oknie sypialni pka szyba i dziewczyna syszy, e za okiennicami co ponie. Co ogromnego. Ssiednie kamienice. Cae miasto.

ciana, podoga, spodnia cz óka s zimne. Dom jeszcze si nie pali. Ale jak dugo to potrwa?

Uspokój si, myli. Skup si na wciganiu powietrza w puca, wdechach i wydechach

– Ce n’est pas la réalité – szepce.

 

Dom Pszczó

C o p a m i t a W e r n e r ? Widzia, jak technik Bernd zamyka drzwi piwnicy i siada na schodach. Widzia, e ogromny Frank Volkheimer zajmuje miejsce w zotym fotelu i strzepuje ze spodni jaki pyek. Póniej zgasa arówka na suficie, Volkheimer wczy latark i rozleg si straszliwy huk, tak potny, e wydawa si rodzajem mierciononej broni – pochon wszystko, wprawiajc w drenie skorup ziemsk, i przez chwil Werner widzia latark Volkheimera drc jak przestraszony uk.

Co targno Wernerem i cisno go na ziemi. Przez uamek sekundy, godzin lub dzie – kto potrafiby zgadn jak dugo? – Werner znowu znajdowa si w Zollverein i sta na skraju pola nad grobem wykopanym przez górnika dla dwóch muów. Bya zima, mia zaledwie pi lat, skóra muów staa si prawie przezroczysta i niewyranie przewityway przez ni koci. Mae grudki ziemi przylepiy si do otwartych oczu zwierzt, a wygodzony Werner zastanawia si, czy zostao w nich co nadajcego si do zjedzenia.

Usysza ostrze opaty uderzajce w kamyki.

Usysza oddech siostry.

Póniej, jakby napity sznur osign granice wytrzymaoci, co przenioso go z powrotem do piwnicy pod Domem Pszczó.

Podoga przestaa dygota, ale huk si nie zmniejszy. Werner przyciska do do prawego ucha. Ryk trwa, przypomina brzczenie tysica pszczó, jest bardzo blisko.

– Co to za haas? – pyta Werner, lecz nie syszy wasnego pytania. Lewa strona jego twarzy jest wilgotna. Zniky suchawki, które mia na gowie. Gdzie jest warsztat, gdzie radio, co go przygniata do ziemi?

Zdejmuje gorce odamki kamieni i drewna ze swoich barków, piersi, wyciga z wosów. Znajd latark, sprawd, co z pozostaymi, sprawd radio. Sprawd wyjcie z piwnicy. Ustal, dlaczego nic nie syszysz. To racjonalny sposób postpowania. Werner próbuje usi, ale uderza gow w opuszczony sufit.

Gorco. Coraz wiksze. Zastanawia si: Jestemy zamknici w skrzyni, któr wrzucono do wulkanu.

Mijaj sekundy. Moe minuty. Werner klczy. wiato. Póniej Bernd i Volkheimer. Póniej wyjcie. Póniej uszy. onierze Luftwaffe z górnych piter prawdopodobnie przedzieraj si ju przez gruzy, by pomóc uwizionym w piwnicy. Ale Werner nie moe znale latarki. Nie moe nawet wsta.

W kompletnej ciemnoci widzi tysice czerwonych i niebieskich ogników. Pomieni? Fantomów? Biegn po pododze, wspinaj si na sufit, w dziwny, spokojny sposób staj si coraz janiejsze.

– Nie yjemy? – krzyczy w mrok. – Umarlimy?

 

Pi piter w dó

L e d w o u c i c h r y k b o m b o w c ó w, nad domem przelatuje ze wistem pocisk artyleryjski, który eksploduje niedaleko z guchym oskotem. W dach uderzaj jakie przedmioty – odamki? kawaki poncego drewna? – i Marie-Laure mówi na gos: „Jeste za wysoko”, po czym wypeza spod óka. Ju i tak zbyt dugo zwleka. Wkada kamie z powrotem do modelu domu, umieszcza na waciwych miejscach drewniane deseczki tworzce dach, przekrca komin o dziewidziesit stopni i chowa cao do kieszeni sukienki.

Gdzie s buty? Czoga si w koo, ale jej palce natrafiaj tylko na kawaki drewna i odamki szyb. Odnajduje bia lask, wychodzi w poczochach z pokoju i rusza korytarzem. Zapach dymu staje si silniejszy. Podoga jest cigle zimna, ciany cigle zimne. Zaatwia si w toalecie na pitym pitrze i nie spuszcza wody, wiedzc, e rezerwuar ju si nie napeni. Zanim rusza w dalsz drog, dokadnie sprawdza temperatur powietrza, by mie pewno, e nie idzie w stron poaru.

Sze kroków do klatki schodowej. W górze przelatuje z upiornym wyciem nastpny pocisk, który eksploduje nad ujciem rzeki. Marie-Laure krzyczy, nad jej gow brzczy yrandol.

Deszcz odamków cegie, kamyków, powolne opadanie patów kopciu. Osiem ukowatych stopni w dó, drugi i pity skrzypi. Obrót wokó tralki balustrady, osiem kolejnych stopni. Trzecie pitro. Drugie. Marie-Laure sprawdza alarm zainstalowany pod stolikiem telefonicznym w korytarzu. Dzwonek wisi na swoim miejscu, a napity drut biegnie pionowo przez otwór wywiercony w cianie. Nikt tdy nie przechodzi.

Osiem kroków korytarzem do azienki na drugim pitrze. Wanna jest pena wody. Co w niej pywa, moe kawaki tynku ze cian. Marie-Laure czuje, e podoga pod jej kolanami jest pokryta pyem, lecz przykada wargi do powierzchni wody i pije do syta. Ile tylko moe.

Z powrotem do schodów i na pierwsze pitro. Póniej parter: winorol wyrzebiona na porczy. Przewrócony wieszak na paszcze. Na pododze przedpokoju ostre odamki – Marie-Laure dochodzi do wniosku, e to porcelana z serwantki w jadalni – i ostronie pokonuje to miejsce.

Tu, na dole, eksplozje równie wybiy okna: czuje coraz silniejszy zapach dymu. W przedpokoju wisi weniany paszcz stryjecznego dziadka; wkada go. adnego ladu jej wasnych butów – co z nimi zrobia? Na pododze kuchni walaj si póki i rondle, które spady ze cian. Natrafia na ksik kucharsk lec grzbietem do góry jak zastrzelony ptak. Znajduje w kredensie pó bochenka chleba, pozostao z poprzedniego dnia.

Porodku podogi znajduje si klapa z elaznym kókiem – wejcie do piwnicy. Marie-Laure odsuwa niewielki stó i unosi klap.

Piwnica pachnie myszami, wilgoci i skorupiakami wyrzuconymi na brzeg przez morze, jakby kilkadziesit dziesicioleci wczeniej zala j ogromny sztorm i woda cofaa si przez wiele lat. Marie-Laure waha si nad otwart klap; czuje wo poarów szalejcych na zewntrz i wilgotny, skrajnie róny zapach bijcy z dna piwnicy. Dym: stryjeczny dziadek mówi, e s to molekuy zawieszone w powietrzu, miliardy moleku wgla pynce z wiatrem. Czci salonów, kawiarni, drzew. Ludzi.

Ze wschodu nadlatuje z wyciem trzeci pocisk artyleryjski. Marie-Laure znów dotyka modelu domu w kieszeni sukienki. Chwyta chleb i lask, po czym schodzi po drabinie i zatrzaskuje klap.

 

W puapce

P o j a w i a s i w i a t o, ótawy promie bdzcy wród pyu, i Werner modli si, by nie okaza si tylko tworem jego wyobrani. Porusza si tu i tam po gruzowisku, pada na zwalony fragment muru, na poamane póki. Wydobywa z mroku dwie metalowe szafki, zmiadone i poskrcane, jakby chwyci je olbrzym i rozdar na pó. Przesuwa si po narzdziach, które wysypay si ze skrzynek, strzaskanych drewnianych pytach z haczykami i szeciu nietknitych sojach penych rub i gwodzi.

Volkheimer. Ma latark i owietla odlegy kt piwnicy – hady sprasowanych kamieni, cementu i odamków drewna. Werner zdaje sobie po chwili spraw, e to schody.

To, co zostao ze schodów.

Cay naronik piwnicy znikn. Snop wiata latarki pada na to miejsce jeszcze przez chwil, jakby chcia da Wernerowi czas na zrozumienie sytuacji, po czym przesuwa si w stron czego znajdujcego si w pobliu. Werner widzi w chmurach kurzu ogromn sylwetk Volkheimera, który z pochylon gow przeciska si midzy prtami zbrojeniowymi i rurami wystajcymi z sufitu. W kocu wiato nieruchomieje. Volkheimer trzyma w zbach latark i pracuje w pómroku, otoczony kbami pyu; unosi kawaki cegie, zaprawy murarskiej i gipsu, poamane deski i pyty sztukaterii – Werner spostrzega, e pod nimi co jest, e cikie bryy przysypay ludzk posta, która powoli nabiera ksztatu.

Technik. Bernd.

Bernd ma twarz pokryt biaym pyem, puste oczy i otwarte usta. Chocia krzyczy, Werner nie jest w stanie go usysze z powodu gonego szumu w uszach. Volkheimer podnosi Bernda – starszy mczyzna wyglda jak dziecko na rkach sieranta sztabowego, który trzyma latark w zbach i niesie go przez zrujnowan piwnic, pochylajc gow pod opadym sufitem. Póniej umieszcza go w zotym fotelu, który cigle stoi prosto w kcie, teraz przysypany biaym pyem.

Volkheimer kadzie wielk rk na szczce Bernda i zamyka mu usta. Werner, znajdujcy si tylko metr dalej, nie wyczuwa adnej zmiany w otoczeniu. Mury piwnicy znowu dygoc i wszdzie spadaj kaskady gorcego pyu.

Po chwili Volkheimer owietla latark szcztki sufitu. Trzy ogromne drewniane belki pky, ale adna si nie zamaa. Sztukateria pomidzy nimi jest pokryta pajczyn pkni, w dwóch miejscach stercz rury. Snop wiata skrca za plecy Wernera i pada na przewrócony warsztat, zmiadon obudow radia. W kocu owietla Wernera, który zasania doni oczy.

Volkheimer zblia si, jego wielka twarz ma zmartwiony wyraz. Szeroko rozstawione, znajome, gboko osadzone oczy pod okapem hemu. Wysokie koci policzkowe i dugi nos, rozdwojony na kocu jak gówka koci udowej. Podbródek jak kontynent. Volkheimer powoli, ostronie dotyka policzka Wernera. Czubki jego palców zabarwiaj si na czerwono.

– Musimy wyj – mówi Werner. – Musimy znale inne wyjcie.

– Wyjcie? – szepce Volkheimer samymi wargami. Krci gow. – Nie ma drugiego wyjcia.

 

Trzy

Czerwiec 1940

 

Château

D w a d n i p o u c i e c z c e z P a r y a Marie-Laure i jej ojciec docieraj do miasta Évreux. Restauracje s albo zabite deskami, albo zatoczone. Na schodach katedry siedz obok siebie dwie kobiety w sukniach wieczorowych. Midzy straganami na targu ley twarz do ziemi jaki mczyzna, nieprzytomny lub martwy.

Nie dziaa poczta. Zniszczono linie telegraficzne. Najnowsza gazeta jest sprzed trzydziestu szeciu godzin. Budynek prefektury okra kolejka ludzi, którzy chc otrzyma kartki na benzyn.

Od czasu do czasu lusarz przyapuje si na tym, e zerka przez rami.

– Tato, moje stopy… – mamrocze oszoomiona Marie-Laure.

Ojciec zapala papierosa: zostay jeszcze trzy.

– To ju niedaleko, Marie.

Na zachodnim kracu Évreux droga pustoszeje; wokó rozciga si równina. lusarz kilkakrotnie sprawdza adres podany przez dyrektora: Monsieur François Giannot, rue St.-Nicolas 9. Ale kiedy docieraj na miejsce, okazuje si, e dom monsieur Giannota ponie. W nieruchomym powietrzu midzy drzewami wznosz si ponure kby dymu. W róg ogrodzenia uderzy samochód i wyrwa bram z zawiasów. Dom – lub to, co z niego zostao – wyglda wspaniale: dwadziecia okien balkonowych od frontu, due, wieo pomalowane aluzje, starannie przycite ywopoty. Un château.

– Czuj dym, tato.

Ojciec prowadzi Marie-Laure wirowanym podjazdem. Plecak lusarza – a moe gboko schowany w nim kamie – staje si z kadym krokiem ciszy. Na wirze nie wida kau wody, z ogniem nie walcz straacy. Na schodach le dwie przewrócone urny ogrodowe. Przy wejciu wida rozbity yrandol.

– Co si pali, tato?

W pómroku, w kbach dymu, zblia si do nich chopiec w wieku Marie-Laure, pokryty popioem, pchajc po wirze wózek do podawania posików. Sycha brzk srebrnych szczypiec i chochelek wiszcych na wózku; kóka koysz si i skrzypi. Na kadym rogu umiecha si niewielki wypolerowany anioek.

– Czy to dom François Giannota? – pyta lusarz.

Chopiec idzie dalej, ignorujc pytanie i pytajcego.

– Wiesz, co si stao z…

Brzk wózka cichnie. Marie-Laure szarpie skraj paszcza ojca.

– Tato, prosz!

Na tle czarnych drzew, w paszczu, wydaje si blada i przestraszona. Jeszcze nigdy jej takiej nie widzia. Czy kiedykolwiek wymaga od niej tak wiele?

– Dom si pali, Marie. Ludzie kradn wyposaenie.

– Jaki dom?

– Dom, do którego mielimy dotrze po tej dugiej drodze.

Ojciec Marie-Laure widzi nad gow rozarzone framugi okien, które lni i dogasaj, w miar jak cichnie wiatr. Przez dziur w dachu buchaj pomienie, owietlajc ciemniejce niebo.

Ze zgliszcz wychodzi nastpnych dwóch chopców, nios obraz w zoconej ramie, dwukrotnie wyszy od nich, oblicze jakiego od dawna nieyjcego przodka, który spoglda w noc. lusarz unosi donie, próbujc ich zatrzyma.

– Dom zbombardoway samoloty?

– W rodku jest znacznie wicej fantów – mówi jeden z chopców. Pótno obrazu dygoce.

– Wiecie, gdzie jest w tej chwili monsieur Giannot?

– Wczoraj uciek – odpowiada drugi. – Razem z reszt. Do Londynu.

– Niech pan nic mu nie mówi – dodaje pierwszy.

Chopcy uciekaj podjazdem i nikn w ciemnoci.

– Do Londynu? – szepce Marie-Laure. – Przyjaciel dyrektora jest w Londynie?

Koo ich stóp przelatuj strzpy poczerniaego papieru. W koronach drzew szepc cienie. Na podjedzie ley rozbity melon przypominajcy odcit gow. lusarz widzi zbyt wiele. Przez cay dzie, pokonujc kolejne kilometry, wyobraa sobie, e po przybyciu na miejsce dostan pyszne jedzenie. Drobne, gorce ziemniaki z roztopionym masem. Szalotki, grzyby i jaja na twardo z sosem beszamelowym. Póniej kawa i papierosy. Odda kamie monsieur Giannotowi, który wyjmie z kieszeni na piersi mosin lup, przyoy do spokojnych oczu i powie, czy to orygina, czy imitacja, a póniej zakopie go w ogrodzie albo schowa w skrytce pod boazeri w cianach domu i wszystko si skoczy. Obowizek speniony. Je ne m’en occupe plus. Dostan osobny pokój, wykpi si, moe kto upierze ich ubrania. Monsieur Giannot opowie kilka zabawnych dykteryjek o swoim przyjacielu dyrektorze, a rankiem zaczn piewa ptaki i gazeta doniesie o przerwaniu dziaa wojennych, podpisaniu zawieszenia broni. On sam wróci do magazynu kluczy, bdzie spdza wieczory na instalowaniu mikroskopijnych okien w drewnianych modelach domów. Bonjour, bonjour. Wszystko jak dawniej.

Ale nic nie jest takie jak dawniej. Szumi drzewa, dom ponie, a lusarz stoi o zmroku na wirowanym podjedzie i przychodzi mu do gowy niepokojca myl. Kto moe nas ciga. Kto moe wiedzie, co wioz.

Zaczyna biec truchtem w stron drogi, cignc za sob Marie-Laure.

– Tato, moje stopy!

lusarz przekada plecak na pier i bierze córk na plecy. Mijaj zrujnowan stróówk i rozbity samochód, po czym skrcaj na zachód, a nie na wschód, ku centrum Évreux. Obok pdz rowerzyci. cignite twarze pene podejrzliwoci, lku lub jednego i drugiego. Moe oczy lusarza wyraaj to samo?

– Nie tak szybko! – prosi Marie-Laure.

Odpoczywaj w krzakach dwadziecia kroków od drogi. Jest tylko zapadajca noc, sowy pohukujce wród drzew i nietoperze, które owi owady nad przydronym rowem. lusarz powtarza sobie, e diament to tylko kawaek wgla uformowany przez cinienie panujce w gbi ziemi, a nastpnie wyniesiony na powierzchni w kominie wulkanicznym. Kto go szlifuje, tworzy fasetki. Nie moe nad nim ciy kltwa, nie róni si pod tym wzgldem od licia, lustra czy ludzkiego ycia. wiatem rzdzi wycznie rachunek prawdopodobiestwa, rachunek prawdopodobiestwa i fizyka.

Tak czy inaczej niesie tylko szkieko. Kopi, która ma odwraca uwag od oryginau.