Północno-zachodnie wybrzeże Ameryki 1 страница
Indianie[83], którzy żyli w wąskim pasie wybrzeża Pacyfiku, ciągnącym się od Alaski po Puget Sound, byli ludem żywotnym i dumnym. Posiadali oni kulturę dość niezwykłą. Wyraźnie różniła się ona od kultury plemion sąsiednich, miała cechy tak specyficzne, że trudno byłoby znaleźć podobne u innych ludów. Wartości jej nie należały do powszechnie uznawanych, a bodźce jej nie są na ogół cenione.
Jak na ludy prymitywne byt to lud bardzo bogaty. Cywilizacja ta opierała się na ogromnej ilości dóbr wszelkiego rodzaju, niewyczerpanych i osiąganych bez nadmiernego wkładu pracy. Ryby, które stanowiły podstawę pożywienia, można było wyłowić z morza w czasie ogromnych połowów. Łososie, sztokfisze, halibuty, foki i ryby „świece" suszono i magazynowano, a z tłuszczu wydobywano olej. Zużytkowywano zawsze wyrzucone na brzeg przez fale wieloryby; plemiona mieszkające bardziej na południe urządzały także wyprawy wielorybnicze. Bez morza życie ich byłoby niemożliwe. Góry niemal przytykały do wybrzeża; budowali więc domy na morskim brzegu. Byt to kraj wspaniale zaspokajający stawiane mu wymagania życiowe. Brzeg, pocięty przez liczne zatoki, wzmacniały jeszcze niezliczone wyspy, które nie tylko wydłużały linię brzegową, lecz i stwarzały ogromne obszary bezpiecznej żeglugi nie zagrożonej zalewem Pacyfiku. Bogactwo fauny morskiej w tym rejonie jest wręcz przysłowiowe. Jeszcze dziś jest to jeden z większych na świecie terenów składania ikry przez ryby, a plemiona wybrzeża północno-zachodniego znały kalendarz wędrówek ryb, tak jak inne ludy znają zwyczaje niedźwiedzi czy pory zasiewów. A jeśli nawet w rzadkich przypadkach potrzebowali jakiegoś produktu ziemi, na przykład gdy ścinali wielkie drzewa, aby je pociąć na deski potrzebne do budowy domów lub wydrążyć je toporkiem i ogniem i zrobić z nich czółna, trzymali się blisko dróg wodnych. Znali wyłącznie transport wodny, drzewa ścinali w pobliżu strumienia lub odnogi morskiej, aby można je było spławić do wsi.
Stałą, wzajemną łączność utrzymywali dzięki łodziom zdatnym do morskiej żeglugi. Był to lud lubiący przygody, podejmujący dalekie wyprawy na północ i południe. Ludzie pochodzący z rodzin o pewnym znaczeniu zawierali małżeństwa z podobnymi przedstawicielami innych plemion, a zaproszenia na wielkie uczty, zwane potlaczami, rozsyłano na setki mil wzdłuż wybrzeża; w odpowiedzi od odległych plemion przypływały łodzie załadowane towarami. Języki tych ludów należały do kilku różnych grup. Większość ludzi musiała więc mówić kilkoma niespokrewnionymi zupełnie językami. Oczywiście różnice językowe nie były przeszkodą w przenikaniu drobnych szczegółów obrzędowych czy całych fragmentów folkloru, wspólnego wszystkim.
Do zasobów żywności nie dodawali płodów ziemi. Uprawiali wprawdzie małe poletka koniczyny, ale to było wszystko. Głównym zajęciem mężczyzn, poza polowaniem i rybołówstwem, była ciesiołka. Z grubych bali budowali domy, rzeźbili słupy totemiczne, z pojedynczych desek zbijali boki skrzynek, które rzeźbili i ozdabiali, z pni drążyli łodzie, wyrabiali drewniane maski, meble domowe i wszelkiego rodzaju naczynia. Choć nie mieli metalu na siekiery czy pity, walili wielkie cedry, rozszczepiali je na deski i nie znając zastosowania kota transportowali je morzem do swoich wsi, gdzie budowali z nich duże, wielorodzinne domy. Mieli bardzo pomysłowe i zadziwiająco sprytne narzędzia. Umieli precyzyjnie łupać kłody na deski, ogromnych pni drzewnych używali jako belek nośnych domu, umieli wiązać bale kołkami wbijanymi w ukośnie drążone otwory, tak że na zewnątrz nie pozostawał żaden ślad, a z pojedynczych cedrów budowali łodzie na kilkadziesiąt osób zdatne do żeglugi po otwartym morzu. Ich egzotycznej, śmiałej sztuki nie przewyższa sztuka żadnego innego ludu pierwotnego.
Kultura wybrzeża północno-zachodniego upadła w drugiej połowie ubiegłego stulecia. Bezpośrednia znajomość żywej cywilizacji na tym terenie ogranicza się do plemion opisanych w poprzednim pokoleniu, a szczegółowo znamy tylko kulturę Kwakiutlów z Wyspy Vancouver. Dlatego opis tej kultury będzie raczej opisem kultury Kwakiutlów, uzupełniony kontrastowymi szczegółami z życia innych plemion i wspomnieniami starców, którzy niegdyś brali udział w tym, co dziś jest już cywilizacją minioną.
Jak większość Indian amerykańskich, poza Indianami z pueblów południowo-zachodnich, plemiona wybrzeża północno-zachodniego miały cechy dionizyjskie. Ostatecznym celem obrzędów religijnych była ekstaza[84]. Główny tancerz, przynajmniej w kulminacyjnym punkcie tańca, powinien był dojść do całkowitego zapamiętania i przeżywać inne życie. Powinien toczyć pianę z ust, gwałtownie drżeć i czynić to, co w normalnym stanie uznano by za straszne. Niektórych tancerzy uwiązywano na czterech linach, które trzymano mocno, aby w swym szaleństwie nie mogli wyrządzić szkód nie do naprawienia. W pieśniach sławią to szaleństwo jako objaw nadprzyrodzony:
Dar ducha, który zabija rozum w człowieku,
O prawdziwy, o nadludzki przyjacielu[85], przestrasza ludzi.
Dar ducha, który zabija rozum w człowieku,
O prawdziwy, o nadludzki przyjacielu, rozprasza ludzi
w tym domu [86].
W czasie tej pieśni tańczący trzyma w dłoniach rozżarzone węgle. Bawi się nimi beztrosko. Wkłada je do ust, rzuca między zgromadzonych, parząc ich i podpalając stroje z kory cedrowej. Kiedy tańczą tancerze Niedźwiedzia, chór śpiewa:
W strasznym jest gniewie ten wielki nadludzki. Pochwyci ludzi, poniesie, umęczy. Pożre ich całych ze skórą i kośćmi, zmiażdży kość z mięsem zębami[87].
Tancerze, którzy pomylili się w tańcu, muszą paść jak nieżywi, a uosabiający Niedźwiedzia rzucają się i rozrywają ich w strzępy. Czasami było to tylko udawanie, ale zgodnie z tradycyjnymi naukami były i błędy, za które karano bezlitośnie. Na wielkich uroczystościach tancerze w tańcu Niedźwiedzia ubrani byli w czarne skóry niedźwiedzie, a na mniejsze okazje przybierali ręce w skóry z przednich łap niedźwiedzia ze wszystkimi pazurami. Tańczyli wokół ogniska, rozdrapując ziemię i naśladując ruchy rozwścieczonych niedźwiedzi, podczas gdy zgromadzeni śpiewali:
Gdzie skryć się mamy przed tym niedźwiedziem,
pędzącym dokoła świata?
Pod ziemię wpełznąć! Ziemią plecy zakryć,
aby ten wielki, ten okropny niedźwiedź
z północnej strony świata nas nie znalazł[88].
Tańce te wykonywane były przez członków bractw religijnych. Jednostki wprowadzali do bractwa obdarzeni nadprzyrodzoną mocą opiekunowie tych bractw. Przeżycie spotkania z nadprzyrodzonym duchem było bliskie przeżyciu wizji, to jest przeżyciu, które w tak licznych rejonach Ameryki Północnej dawało inicjowanemu - poszczącemu w odosobnieniu i często torturującemu się - ducha opiekuńczego, który później pomagał mu przez cale życie. Na wybrzeżu północno-zachodnim osobiste spotkanie z duchem stało się aktem formalnym, po prostu pewnym sposobem sformułowania prawa wstąpienia do pożądanego tajemnego bractwa. Ale w miarę jak wizja stawała się czczą formą, zaczęto kłaść nacisk na boskie szaleństwo ciążące jako obowiązek na tym, który mógł osiągnąć moc nadprzyrodzoną.
Młodzieniec z plemienia Kwakiutlów kandydujący na członka któregoś z bractw religijnych zostawał porwany przez duchy i pozostawał sam w lesie przez jakiś czas -jak powiadano - zatrzymywały go istoty nadprzyrodzone. Pościł, aby mieć wygląd człowieka wychudzonego, i przygotowywał się do pokazu szału, który go czekał po powrocie. Cały obrzęd zimowy, wielka seria obrzędów religijnych Kwakiutlów, poświęcony byt „ujarzmieniu" wtajemniczonego, który powracał pełen „mocy, co niszczy rozum ludzki", i którego trzeba było sprowadzić z powrotem do poziomu egzystencji świeckiej.
Inicjacja tancerza Ludożercy była szczególnie nastawiona na to, aby dać wyraz dionizyjskim treściom kultury wybrzeża północno-zachodniego. U Kwakiutlów bractwo Ludożerców przewyższało rangą wszystkie inne bractwa. Członkowie jego zajmowali najbardziej honorowe miejsca w czasie tańców zimowych. W czasie uczty, zanim Ludożercy nie zaczęli jeść, inni musieli poczekać. Ludożercę wyróżniało spośród członków innych bractw religijnych upodobanie do ludzkiego mięsa. Rzucał się z wyszczerzonymi zębami na widzów i odgryzał im kawałki ciała z ramion. Jego taniec był tańcem człowieka oszalałego, spragnionego „ciała" specjalnie spreparowanego trupa, wnoszonego na wyciągniętych rękach przez kobietę. Przy wielkich okazjach Ludożerca zjadał ciała niewolników zabijanych w tym celu.
Ludożerstwo Kwakiutlów było jak najdalsze od epikurejskiego kanibalizmu wielu plemion Oceanii czy zwyczajowo faworyzowanego mięsa ludzkiego w jadłospisie wielu plemion Afryki. Kwakiutlowie czuli niepokonaną odrazę do ludzkiego mięsa. Kiedy Ludożerca tańczył, wzdrygając się przed mięsem, które miał zjeść, chór śpiewał jego pieśń:
Zaraz jeść będę
Upiornie blady.
Zaraz jeść będę to, co mi dat Ludożerca
z Końca Świata Na Północy[89].
Liczono kęsy, które Ludożerca gryzł z ramion widzów, a sam brał środki wymiotne, aż zwrócił to, co zjadł. Często ich nawet wcale nie połykał. O wiele poważniej niż skalanie mięsem wygryzionym z ramion żywych ludzi traktowano skalanie mięsem spreparowanych trupów niewolników zabitych na ceremonie ludożercze. Potem przez cztery miesiące Ludożerca był tabu. Pozostawał sam w małej sypialni, w głębi domu, a tancerz Niedźwiedź pełnił straż pod jej drzwiami. Do jedzenia używał specjalnych naczyń, które pod koniec tego okresu niszczono. Pił zawsze z zachowaniem pewnych ceremonii, nigdy nie więcej niż cztery tyki naraz i nie przytykając warg do kubka. Przy piciu musiał posługiwać się rurką i drapać się w głowę drapakiem.
Przez krótki czas nie wolno mu było także jeść potraw ciepłych. Kiedy po zakończeniu okresu odosobnienia pojawił się znowu wśród ludzi, udawał, że zapomniał wszystkich ludzkich zwyczajów. Trzeba go było uczyć chodzić, mówić, jeść. Uważano, że tak bardzo oddalił się od życia, iż jego zwyczaje stały mu się obce. Nawet po zakończeniu czteromiesięcznego odosobnienia pozostawał nietykalny. Przez rok nie wolno mu było zbliżyć się do żony ani brać udziału w grach hazardowych, ani wykonywać żadnej pracy. Zgodnie z tradycją pozostawał na uboczu przez cztery lata. Sama odraza, jaką Kwakiutlowie czuli do spożywania ludzkiego mięsa, powodowała, że akt ten byt dla nich właściwym wyrazem dionizyjskiej cechy, ucieleśniającej się w tym, co straszne i zakazane.
W okresie przygotowań do wtajemniczenia Ludożerca samotnie przebywał w lesie, zdejmował z drzewa umieszczonego tam trupa. W specjalny sposób preparował wyschniętą na wietrze skórę trupa, aby mogła być „strawą" w czasie tańca. Tymczasem okres jego odosobnienia zbliżał się ku końcowi i plemię przygotowywało się do tańca Zimy, który był właściwym wtajemniczeniem do bractwa Ludożerców. Członkowie plemienia, zgodnie ze swymi obrzędowymi przywilejami, stawali się święci. Wzywali duchy tańca Zimy, a ci, którzy mieli do tego prawo, dawali pokaz nadprzyrodzonego szału. Wymagało to maksymalnego wysiłku i dokładności, ich moc bowiem musiała być tak wielka, aby odwołać Ludożercę stamtąd, gdzie przebywał, spośród istot nadprzyrodzonych. Wzywali go tańcząc zapamiętale i z wykorzystaniem odziedziczonych mocy, ale zrazu wszystkie wysiłki były daremne.
W końcu całe bractwo Ludożerców w zbiorowym ataku szału przywoływało wtajemniczanego, który niespodzianie odzywał się z dachu domu. Był nieprzytomny. Staczał się z dachu i wskakiwał między ludzi. Nadaremnie starano się go otoczyć. Biegał wokoło ogniska i wypadał z domu przez ukryte drzwi, rozrzucając okrywające go święte gałązki świerkowe. Wszystkie bractwa biegły za nim do lasu, gdzie niebawem spostrzegano go znowu. Znikał tak trzy razy, a za czwartym wychodził mu naprzeciw starzec, którego nazywano „przynętą". Ludożerca rzucał się na niego i gryzł w ramię. Ludzie chwytali Ludożercę i prowadzili do domu, gdzie miał się odbyć obrzęd. Nieprzytomny gryzł, kogo pochwycił. Przy domu obrzędowym nie dawał się zmusić do wejścia. Na koniec kobieta - też podlegająca inicjacji wraz z nim - do której obowiązków należało wniesienie na rękach spreparowanego trupa, pojawiała się naga, niosąc go. Tańczyła cofając się, twarzą zwróconą do Ludożercy, wabiąc go, by wszedł do domu. Jednakże ciągle nie można go było przekonać, aż w końcu wspinał się ponownie na dach i zeskakiwał do izby rozsunąwszy deski. Tańczył jak szalony, niezdolny się opanować, ale drżąc na całym ciele tym szczególnym drżeniem, które Kwakiutlowie kojarzą z szałem. Taniec z trupem powtarzano w czasie ekstazy Ludożercy. Może najbardziej typowo dionizyjską metodą w czasie obrzędu zimowego jest ta, którą w końcu poskramiano Ludożercę, pozwalając mu zacząć czteromiesięczny okres jego tabu. Według pojęć powszechnych kultury Kwakiutlów metoda ta najdobitniej wyraża nadprzyrodzoną moc tkwiącą w tym, co straszne i zakazane. Rytuałem kierowało czterech kapłanów mających dziedziczną siłę poskramiania Ludożercy.On sam był nieprzytomny. Biegał jak szaleniec, podczas gdy zebrani próbowali go schwytać. Nie mógł tańczyć, bo szał, który go ogarnął, byt zbyt wielki. Kapłani, używając różnych obrzędów egzorcystycznych, starali się „dosięgnąć" Ludożercę. Najpierw próbowali egzorcyzmu ognia, machając mu nad głową płonącą korą cedrową, dopóki nie upadł na ziemię. Następnie stosowali egzorcyzm wody, uroczyście rozgrzewając kamienie w ogniu, aby z kolei ogrzać nimi wodę w naczyniu i wylewali ją wedle rytuału na głowę wtajemniczanego. Potem wycinali z kory cedru figurkę przedstawiającą Ludożercę w ataku szału i spalali ją w ogniu.
Końcowym egzorcyzmem był egzorcyzm krwi menstruacyjnej[90]. Na wybrzeżu północno-zachodnim krew tę uważano za kalającą w tak dużym stopniu, że czegoś podobnego nie spotyka się niemal nigdzie na świecie. Kobiety w tym okresie pozostawały w odosobnieniu, a ich obecność uniemożliwiała wszelkie praktyki szamanistyczne. Nie wolno im było przechodzić przez potok ani zbliżać się do morza, aby nie obrazić łososi. Śmierć, która nastąpiła pomimo leczenia chorego przez szamanów, przypisywano normalnie temu, że w domu znajduje się kora cedrowa ze śladami krwi z miesiączki. Dlatego też przy ostatnim egzorcyzmie stosowanym wobec Ludożercy kapłan brał korę cedru, na której znajdowała się krew menstruacyjna czterech kobiet najwyższego rodu, i dymem jej okadzał twarz Ludożercy. Kiedy egzorcyzm zaczynał skutkować, tańczący Ludożerca stawał się spokojniejszy, aż przy czwartym tańcu stawał się cichy i poskromiony, szaleństwo opuszczało go.
Dionizyjskie tendencje plemion wybrzeża północno-zachodniego mają równie gwałtowny charakter w życiu gospodarczym, w wojnach i w żałobie, co w inicjacjach i tańcach obrzędowych. Pod tym względem plemiona te stanowią skrajne przeciwieństwo apollińskich Indian Pueblo i przypominają pozostałych mieszkańców Ameryki Północnej. Z drugiej strony, na ich charakterystyczny wzór kultury składały się skomplikowanie powiązane szczególne pojęcia dotyczące własności i operowania dobrami materialnymi.
Plemiona wybrzeża północno-zachodniego posiadały wielkie dobra, stanowiące własność ściśle określoną. Była to własność w sensie dóbr rodzinnych, ale właśnie te dobra rodzinne stanowiły podstawę społeczeństwa. Istniały dwie kategorie własności. Ziemia i morze stanowiły wspólną własność grupy krewnych i były użytkowane przez wszystkich jej członków. Nie było uprawnych pól, ale grupa krewnych posiadała tereny myśliwskie, a nawet rejony dzikich jagód i korzeni i nikomu nie wolno było sięgnąć po własność tej rodziny. W tak samo ściśle określony sposób rodzina posiadała na własność tereny rybackie. Miejscowa grupa musiała często przebywać duże odległości, by się dostać na te odcinki wybrzeża, gdzie można było wygrzebywać mięczaki, podczas gdy brzeg w pobliżu wsi byt własnością innej linii rodowej. Własność tych terenów była tak dawna, że ulegało zmianie położenie wsi, ale nie właściciel tych terenów. Własność nie tylko odcinków brzegu, lecz także obszarów morskich była ściśle określona. Obszar połowu fląder, należący do danej rodziny, wyznaczają po linii prostej, poczynając od dwóch słupów ustawionych na brzegu. Również rzeki były podzielone na odcinki, w których tylko właścicielom wolno było łowić wiosną halibuty, i z daleka przybywały całe rodziny, aby łowić na swoim odcinku.
Jednakże istniał jeszcze inny rodzaj własności, bardziej ceniony. Własność u Kwakiutlów nie oznaczała bynajmniej posiadania głównie środków utrzymania, niezależnie od tego, do jakich granic ją posuwano. Tym, co cenili oni w najwyższym stopniu i ponad wszystkie dobra materialne, byty przywileje. Własnością były często przedmioty, jak słupy „nazwane" wspierające domy, łyżki i znaki rodowe, ale jeszcze większą wartość przedstawiała własność niematerialna - nazwy, mity, pieśni i przywileje - prawdziwy przedmiot dumy człowieka bogatego. Wszystkie te przywileje, chociaż pozostawały w tej samej rodzinie, nie były własnością wspólną, lecz posiadała je chwilowo jednostka, która pojedynczo i w sposób wyłączny korzystała z uprawnień, jakie jej to dawało.
Największym z tych przywilejów - podstawą wszystkich innych - były tytuły rodowe. Każda rodzina i każde bractwo religijne posiadały szereg imion tytularnych, przybieranych przez jednostki w zależności od praw dziedzicznych i możliwości finansowych. Tytuły te dawały im pozycję elity w plemieniu. Używano ich jako imion własnych, ale były to imiona, które - wedle tradycji - nie były ani nadane, ani odbierane od początku świata. Człowiek, przybierając takie imię, to przejmował na siebie całą wielkość swych przodków, którzy kiedyś je nosili, a gdy nadawał je swemu potomkowi, musiał zrzec się absolutnie prawa do używania go jako własnego.
Przybranie takiego imienia nie zależało jedynie od pokrewieństwa. Prawo do tych tytułów miał przede wszystkim syn pierworodny, natomiast młodsi synowie nie mieli żadnej pozycji. Należeli do pogardzanego pospólstwa. Po drugie, prawo do tytułu musiało być podkreślone rozdzielaniem wielkiego bogactwa. Zajęciem pochłaniającym kobiety było nie prowadzenie domu, lecz wyrabianie w dużych ilościach mat, koszy i derek z kory cedrowej, które składano w cennych skrzyniach, wyrabianych przez mężczyzn w tym samym celu. Podobnie też mężczyźni gromadzili łodzie, a jako pieniędzy używali muszli. Możni ludzie posiadali lub obracali ogromnymi ilościami towarów, które niby banknoty, przechodząc z rąk do rąk, miały potwierdzać przyjęcie przywilejów.
Te dobra stanowiły podstawę skomplikowanego systemu monetarnego operującego niezwykłą stopą procentową. Zazwyczaj od rocznej pożyczki brano 100% odsetek. Bogactwo oceniano według ilości dóbr, z jakich właściciel korzystał. Taka lichwa nie byłaby możliwa, gdyby nie to, że morze obfitowało w żywność, którą łatwo było zdobyć, że zasób muszli zastępujących pieniądze morze też stale pomnażało i że posługiwano się fikcyjnymi jednostkami o dużej wartości, „miedziakami".
Były to grawerowane płytki miedziane, których wartość oceniano niekiedy nawet na dziesięć i więcej tysięcy derek. Oczywiście ich wartość jako taka była niewielka i oceniano ją według liczby towarów, jakie za nie dano, kiedy po raz ostatni zmieniały właściciela. Poza tym gromadzenie zapłaty za towar w większej transakcji nie było nigdy zadaniem pojedynczego człowieka. Dokonujący wymiany byli przedstawicielami całej lokalnej grupy, a w wymianach międzyplemiennych - całego plemienia i dysponowali z tej okazji dobrami wszystkich członków swojej grupy.
Każdy człowiek o jakimś potencjalnym znaczeniu, czy to mężczyzna, czy kobieta, już jako małe dziecko przystępował do tej ekonomicznej rywalizacji. Niemowlęciu dawano imię, które wskazywało tylko miejsce urodzenia. Kiedy nadchodził czas przybrania imienia o większym znaczeniu, starszyzna w rodzinie dawała mu pewną liczbę derek do rozdania, a gdy otrzymał imię, rozdzielał tę własność pomiędzy swoich krewnych. Ci, którzy otrzymali od dziecka podarunek, uważali za punkt honoru odwzajemnić mu się natychmiast i z ogromną nawiązką. Obdarzony wódz, ilekroć potem rozdzielał swą własność w wymianie publicznej, w trójnasób oddawał dziecku to, co od niego otrzymał. Pod koniec roku chłopiec musiał odpłacić się ze stuprocentową nawiązką ludziom, którzy go początkowo finansowali, ale resztę zatrzymywał dla siebie, a równało się to pierwotnej liczbie derek. Przez kilka lat rozdzielał ów zapas i gromadził procent, aż byt w stanie zapłacić za swe pierwsze tradycyjne imię w czasie uroczystej uczty zwanej potlaczem. Gdy już chłopiec byt gotów, zbierali się jego wszyscy krewni i starszyzna plemienia. W obecności całego ludu, wobec wodza i starców plemienia ojciec przekazywał mu wtedy imię, które określało jego pozycję w plemieniu.
Od tej chwili chłopiec zajmował wyznaczone przez tradycję miejsce wśród utytułowanych członków plemienia. Na potlaczach, które następnie wydawał czy brat w nich udział, przybierał imiona o coraz większym znaczeniu. Człowiek, który coś znaczył, zmieniał imiona jak wąż skórę. Imiona te wskazywały na jego związki rodzinne, bogactwa, pozycję w strukturze plemienia. Kiedy tylko nadarzyła się okazja potlaczu, czy to było małżeństwo, dojście do pełnoletności wnuka lub wyzwanie rzucone rywalowi, wodzowi innego plemienia, gospodarz zawsze wykorzystywał tę sposobność, aby potwierdzić przyjęcie nowego imienia i łączące się z nim przywileje swoje lub swego dziedzica.
U Kwakiutlów najważniejszą rolę w uzyskiwaniu takiej pozycji odgrywało małżeństwo. Inne plemiona wybrzeża północno-zachodniego, mieszkające dalej na północ, były matrylinealne i pozycję dziedziczono w linii żeńskiej, chociaż tymi, którzy pełnili faktyczne funkcje, byli mężczyźni. Z drugiej strony Kwakiutlowie żyli pierwotnie w związkach lokalnych i mężczyźni budowali sobie domy we wsiach swoich ojców. Nie odstąpili całkowicie od tej starej zasady swego społeczeństwa, choć zmodyfikowali ją poważnie. Poszli na kompromis. Większość przywilejów przekazywali poprzez małżeństwa, to znaczy, że mężczyzna ofiarowywał przywileje temu, kto poślubił jego córkę. Ale przywileje te pozostawały jedynie w dyspozycji zięcia, a nie stawały się jego własnością indywidualną. Były mu tylko powierzane dla jego krewnych, a szczególnie dla dzieci córki ofiarodawcy. W ten sposób zabezpieczano dziedziczenie matrylinealne, chociaż nie istniały matrylinealne grupy.