Północno-zachodnie wybrzeże Ameryki 2 страница
Zięciowi, gdy rodziły mu się dzieci lub gdy dochodziły do pełnoletności, dawano przywileje i pewien majątek w zamian za to, co dała jego rodzina w ramach ceny narzeczonej. Innymi słowy, żonę zdobywało się dokładnie w ten sam sposób co miedziaki. Podobnie jak w każdej wymianie towarowej, transakcję zatwierdzała opłata z dołu. Im większa była cena narzeczonej, tym większej chwały mógł domagać się klan narzeczonego; zapłatę tę należało zwrócić z dużym procentem w czasie potlaczu, który zazwyczaj odbywał się po narodzinach pierwszego dziecka. Po uiszczeniu tego uważano, że rodzina żony odzyskała ją, a jej małżeństwo nazywano „daremnym pobytem w domu (jej męża)". Dlatego też mąż dokonywał następnej wypłaty, aby ją odzyskać, a w zamian za to ojciec żony przekazywał mu swe bogactwa. W ten sposób przez całe życie, i przy narodzinach, i przy osiągnięciu dojrzałości przez potomstwo, teść przekazywał swe przywileje i majątek mężowi córki dla jej dzieci.
W organizacji religijnej Kwakiutlów powtarzało się to samo, co w organizacji świeckiej. Podobnie jak plemię składało się z linii rodowych, które miały w swym posiadaniu tytuły, tak i organizacja religijna składała się z bractw obdarzonych mocą nadprzyrodzoną, jak bractwo Ludożerców, Niedźwiedzi, Błaznów itp. Tak jak rodziny, tak i bractwa miały imiona określające rangę i nikt nie mógł zajmować poważnej pozycji, jeśli nie miał miejsca wśród przywódców hierarchii religijnej i świeckiej. Rok dzielił się na dwie części. W lecie władzę piastowała organizacja świecka i każdy zyskiwał znaczenie odpowiednio do rangi posiadanego tytułu. Zimą wszystko ulegało całkowitej zmianie. Od chwili, kiedy daty się słyszeć gwizdy nadprzyrodzonych mocy obrzędu zimowego, zwracanie się do kogokolwiek jego świeckim imieniem było zakazane. Cala struktura społeczna oparta na tytułach przestawała niejako istnieć, w miesiącach zimowych członkowie plemienia tworzyli grupy wokół duchów, za których pośrednictwem dostąpili wtajemniczenia do nadprzyrodzonych bractw. W okresie obrzędu zimowego każdy zajmował pozycję odpowiadającą wielkości swego imienia, jako członka bractwa Ludożerców, Niedźwiedzi, Błaznów czy jeszcze innego.
Kontrast między organizacją religijną a świecką nie był jednak tak wielki, jak moglibyśmy sądzić. Tytuły możnych świeckich były dziedziczone w ramach rodów i podobnie dziedziczone były wysokie tytuły w bractwach religijnych. Stanowiły one główną pozycję posagu obiecywanego przy małżeństwie. Inicjacja do bractwa Ludożerców czy bractwa Błaznów oznaczała uzyskanie przywilejów, do których posiadało się prawo dzięki urodzeniu lub małżeństwu, a przywileje te byty potwierdzane, podobnie jak wszystkie inne, przez rozdział dóbr. Okres więc, gdy organizacja plemienia zasadzała się na przynależności religijnej, nie byt okresem, w którym wielkie rodziny rezygnowały ze swej odziedziczonej pozycji, lecz jedynie okresem, gdy demonstrowały drugą grupę przywilejów, analogicznych do tych, jakie posiadały w świeckiej organizacji plemiennej.
Tym, co głównie pochłaniało Indian z wybrzeża północno-zachodniego, były właśnie rozgrywki mające na celu potwierdzenie i korzystanie ze wszystkich przywilejów i tytułów, które można było uzyskać od różnych przodków jako dar czy też dzięki małżeństwu. Uczestniczył w tym w jakimś stopniu każdy, a wykluczenie z tego było piętnem niewolnika. Operowanie bogactwem przekroczyło w tej kulturze wszelkie granice potrzeb ekonomicznych i ich zaspokajania. Obejmowało ono pojęcie kapitału, procentu i straty. Bogactwem stały się nie tylko dobra, odkładane do skrzyń - aby można z nich korzystać na potlaczach - i nie spożytkowane poza wymianą, lecz - co jeszcze bardziej charakterystyczne - stały się nim także przywileje pozbawione funkcji ekonomicznych. Bogactwem były pieśni, mity, „nazwane" słupy przed domem wodza plemienia, imiona ich psów, łodzi itp. Szanowane przywileje, takie jak prawo przywiązywania tancerza do słupa, przynoszenie tłuszczu tancerzom, aby mogli wysmarować nim twarze, czy kawałków kory cedrowej, aby mogli zetrzeć tłuszcz z twarzy, były traktowane jak bogactwo i dziedziczone. W sąsiednim plemieniu Bella Coola mity rodzinne były własnością tak bardzo cenioną i pielęgnowaną, że wśród elity plemienia weszły w zwyczaj małżeństwa w rodzinie, aby nie trwonić takiego bogactwa między niegodnych posiadania go[91].
Operowanie bogactwem na wybrzeżu północno-zachodnim jest pod wieloma względami oczywistą parodią naszej organizacji gospodarczej. Plemiona tutejsze nie używały bogactwa celem zyskania równowartości w dobrach ekonomicznych, lecz posługiwały się nim jako żetonem o stałej wartości w grze, którą chciały wygrać. Dla nich życie przedstawiało się jako drabina, której szczeblami były tytuły i związane z nim przywileje. Osiągnięcie każdego następnego wymagało rozdzielania wielkich bogactw, które powracały z nawiązką, aby umożliwić wejście na jeszcze wyższy szczebel, do którego wspinający się dążył.
Jednakże pierwotny związek bogactwa z potwierdzeniem tytułów stanowi tylko część obrazu. Rozdział własności rzadko kiedy miał tak prosty charakter. Zasadnicza przyczyna zabiegów mieszkańca wybrzeża północno-zachodniego o tytuły, bogactwo, znaki rodowe i przywileje tkwi w tym, co stanowi główną sprężynę ich kultury: wszystkie te dobra są potrzebne, które służą do zawstydzenia rywali. Każdy człowiek, stosownie do środków, nieustannie współzawodniczył z innymi, by nie dać się wyprzedzić w rozdziale majątku. Chłopiec, który właśnie otrzymał coś na własność po raz pierwszy, wybierał innego chłopca, któremu dawał podarunek. Wybrany nie mógł mu odmówić, nie przyznając się do klęski na samym wstępie, i zmuszony byt zrewanżować się za dar innym, o równej wartości. Kiedy nadchodził czas rewanżu, a pierwszy chłopiec nie podwoił swego daru, okrywał się hańbą i był zdegradowany w oczach innych, natomiast prestiż rywala odpowiednio wzrastał. Tak rozpoczęte zawody ciągnęły się przez całe życie. Jeśli mu się powodziło, to grał stale powiększającą się ilością swoich dóbr i miał do czynienia z coraz to groźniejszymi rywalami. Była to prawdziwa walka. „Nie walczymy bronią. Naszą bronią jest nasza własność"[92] - powiadają Kwakiutlowie. Człowiek, który podarował miedziak, pokonał rywala tak, jakby pokonał go w szyku bojowym. Kwakiutlowie kładą znak równania między tymi dwiema formami. Jeden z ich tańców nazywał się: „Wnoszenie krwi do domu", a niesione w nim przez mężczyzn świerkowe wieńce miały przedstawiać głowy nieprzyjaciół zdobyte na wojnie. Wieńce te wrzucali do ognia, wykrzykując imiona wrogów, których przedstawiały, i krzycząc z radości, kiedy je ogarniał płomień. Jednakże wieńce te wyobrażały miedziaki, które wydali, a wykrzykiwane imiona były imionami rywali, których pokonali w rozdziale własności.
Celem wszystkich starań Kwakiutlów było wykazanie wyższości nad przeciwnikami. Tę chęć wyższości przejawiali w sposób pozbawiony wszelkich hamulców. Znajdowała ona wyraz w bezkrytycznym chwaleniu się i wyśmiewaniu, kogo się dało. Mowy wodzów wygłaszane na potlaczach, ocenione według wzorów innych kultur, są przykładem bezwstydnej megalomanii.
Ja jestem wielki wódz, który zawstydza ludzi.
Ja jestem wielki wódz, który zawstydza ludzi.
Nasz wódz na twarzach wywołuje wstyd.
Nasz wódz na twarzach wywołuje zawiść.
Nasz wódz jest taki, że ludzie wprost muszą zakrywać twarze,
kiedy on tyle czyni na tym świecie Raz po raz tłuste uczty wyprawiając dla wszystkich plemion.
Jedyne wielkie drzewo to ja - wódz!
Jedyne wielkie drzewo to ja - wódz!
Wy zależycie ode mnie, plemiona.
Na tyłach domu siedzicie, plemiona.
Jam jest ten pierwszy, który wam mienie daje,
plemiona. Jam jest wasz Orzeł!
Przynieście wasze dowody własności tutaj, plemiona,
aby na próżno spróbował obliczyć to, co ma rozdać
mnożący miedziaki wasz wielki wódz.
Nuże, podnieście niedosięgiy siup, mój słup potlaczu,
Bo to jedyne grube drzewo z drzew, bo to jedyny
gruby korzeń plemion.
Wasz wódz w tym domu rozgniewa się teraz.
Wasz wódz odtańczy teraz taniec gniewu.
Taniec wściekłości odtańczy wasz wódz![93]
Jestem Yaqatlenlis, jestem Pochmurny i jestem Sewid;
jestem wielki Jedyny i jestem Pan Dymu i jestem Wspaniały Gospodarz Uczt. Oto imiona, które w darze ślubnym byty mi dane, kiedy za żony bratem córki wodzów wszędzie tam, dokąd jeździłem. Dlatego śmieszy mnie tylko, co mówią mniejsi wodzowie, bo nie zdołają nigdy mnie poniżyć obgadywaniem mojego imienia. Czy kto dorasta choć do pięt mym przodkom, prawdziwym wodzom? Dlatego znają mnie wszystkie plemiona na całym świecie. Wódz, mój praojciec, pierwszy rozdał mienie na wielkiej uczcie.
Inni starają się go naśladować - tylko to mogą. Próżno starają się czynić, jak czynił wódz mój praojciec, który jest korzeniem mojego rodu.
Ja jestem nad plemionami,
Ja jestem jeden nad plemionami.
Każdy wódz plemienia to tylko wódz plemienia.
Ja jestem jeden nad plemionami.
Wśród zaproszonych wodzów szukam wielkiego tak jak ja.
Lecz prawdziwego wodza nie ma wśród tych gości. Oni nie wyprawiają nigdy uczt u siebie, Te sieroty, biedaki, ci wodzowie plemion! Hańbą się okrywają! Ja jestem ten, co daje wydry morskie wodzom,
tym gościom, wodzom plemion. Ja jestem ten, co daje chyże czółna wodzom,
tym gościom, wodzom plemion.
Te hymny samouwielbienia wyśpiewywali członkowie świty wodza plemienia przy wszystkich wielkich okazjach: są one najbardziej charakterystycznym wyrazem kultury Kwakiutlów. Wszystkie uznawane przez nich pobudki ześrodkowały się wokół żądzy wywyższenia. Wszystko: organizacja społeczna, instytucje gospodarcze, religia, narodziny i śmierć miały służyć jako jej wyraz. Triumf w ich pojęciu obejmował wyśmianie i publiczne wyrażenie pogardy przeciwnikom, którzy, zgodnie z tradycją, byli także zaproszonymi gośćmi. Z okazji potlaczu grupa gospodarza rzeźbiła figury naturalnej wielkości wyobrażające wodza, który miał otrzymać miedziaka. Jego nędzę symbolizowały wystające żebra, a postawa pozbawiona godności podkreślała fakt, że nikt się z nim nie liczy. Wódz, który był gospodarzem, śpiewał pieśni wyrażające pogardę dla gości:
Wa, zejść mi z drogi, Wa, zejść mi z drogi! Głowy odwróćcie, abym pofolgował gniewowi swemu
i zbił bratnich wodzów. Oni udają, ci wszyscy wodzowie; wciąż obracają
tym samym miedziakiem, wciąż ten sam
miedziak dają małym wodzom. Ach, nie proście łaski, Ach, nie proście laski, próżno rąk nie wznoście,
śliniące się mazgaje. Ja się śmieję, szydzę z tego, kto skrzynie z dobytkiem
opróżnia u siebie w domu,
tam w domu potlaczu,
tam w domu uczty, gdzie gości się głodzi.
Oto powód mojego śmiechu,
Powód mojego śmiechu z tego, kto nie ma nic.
Z tego, kto wciąż powtarza, że przodków miał wodzów.
Maluczcy nie mają przodków pośród wodzów.
Maluczcy nie mają imion po praojcach.
Maluczcy, którzy pracują,
Maluczcy, którzy pracują ciężko,
Którzy błądzą na każdym kroku, którzy z nędznych
kątów świata się wywodzą. Oto jest powód jedyny mojego śmiechu.
Ja jestem wielki wódz, który zwycięża,
Ja jestem wielki wódz, który zwycięża
Och, róbcie dalej swoje!
Szydzę z tych tylko, co na tym świecie kręcą się w kółko
ciężko pracują i jak łososie tracą ogony, Z wodzów podwładnych wielkiego wodza, z tych tylko szydzę.
Ha! Łaski dla nich! Olejem natłuśćcie ich włosy suche i kruche,
Włosy takich, co się nie czeszą. Szydzę z wodzów podwładnych prawdziwego wodza.
Ja jestem wielki wódz, który zawstydza ludzi[94].
Cały system gospodarczy wybrzeża pómocno-zachodniego koncentrował się wokół tej obsesji. Dla wodza istniały dwa sposoby uzyskania pożądanego zwycięstwa. Pierwszy to zawstydzenie rywala darem o większej wartości niż to, czym ten mógłby się zrewanżować, doliczając wymaganą nadwyżkę. Drugi zaś to zniszczenie własności. W obu przypadkach ofiarowanie daru było wezwaniem do rewanżu, chociaż w pierwszym bogactwo ofiarodawcy wzrastało, a w drugim pozbawiał się on posiadanych dóbr. Skutki tych dwóch metod wydają się nam całkowicie różne. Dla Kwakiutlów były to tylko uzupełniające się sposoby pokonania rywala, a najwyższą chwałą w życiu byt akt całkowitego zniszczenia. Było to takie samo wyzwanie jak sprzedaż miedziaków, a rzucano je zawsze celem przeciwstawienia się rywalowi, który, chcąc uniknąć wstydu, musiał wówczas zniszczyć taką samą liczbę wartościowych dóbr.
Niszczenie dóbr przyjmowało różnorakie formy. Wielkie potlacze, w czasie których spożywano duże ilości oleju z ryb „świec", traktowano jako zawody w niszczeniu. Gości szczodrze karmiono olejem i wylewano go do ognia. Siedzącym w pobliżu żar płonącego oleju sprawiał dużą przykrość, co uważano również za składową część zawodów. Aby uchronić się od wstydu, musieli bez ruchu leżeć na swoich miejscach, chociaż buchający ogień sięgał krokwi dachu. Gospodarz musiał również okazywać całkowitą obojętność w obliczu niebezpieczeństwa zniszczenia domu. Niektórzy najwybitniejsi wodzowie mieli wyrzeźbioną na dachu figurę mężczyzny. Nazywano ją rzygaczem; rynna zainstalowana była w ten sposób, że ciągły strumień cennego oleju tryskał z otwartych ust figury i spływał w dół do ogniska w domu. Jeśli olejna uczta przewyższała wszystkie uczty wydane kiedykolwiek przez podejmowanego wodza, winien był opuścić ów dom i podjąć przygotowania do uczty rewanżowej, która musiała prześcignąć ucztę wydaną przez rywala. Jeśli sądził, że uczta olejna nie dorównała uczcie poprzednio wydanej przez niego, obrzucał gospodarza obelgami, a ten znowu starał się w inny sposób udowodnić swą wielkość. W tym celu mógł polecić swym posłańcom, by rozbili w kawałki cztery łodzie, przynieśli szczątki i wrzucili w ogień. Mógł zabić niewolnika. Mógł zniszczyć pewną liczbę miedziaków. Ale miedziaków zniszczonych na potlaczach właściciel bynajmniej nie tracił. Istniało tu wiele stopni zniszczenia. Wódz, który uważał daną okazję za nie dość ważną, aby podarować cennego miedziaka, mógł odciąć tylko jego kawałek, a wtedy i rywal musiał odciąć kawałek z miedziaka równej wartości. Rewanż był taki, jakby to cały miedziak został ofiarowany. W zawodach z różnymi rywalami miedziaki mogły być rozrzucone na setki mil wzdłuż wybrzeża. Kiedy w końcu wielkiemu wodzowi udało się odzyskać rozrzucone kawałki, kazał je łączyć i miedziaki zyskiwały wówczas jeszcze większą wartość.
Zgodnie z filozofią Kwakiutlów mszczenie miedziaka było tylko jednym z wariantów tego zwyczaju. Wielki wódz wzywał swe plemię i ogłaszał potlacz. „Ponadto jestem tak dumny, że zniszczę w ogniu miedziaka imieniem Dundalaju, który jęczy u mnie w domu. Wszyscy wiecie, ile za niego zapłaciłem. Kupiłem go za cztery tysiące derek. Teraz zniszczę go, aby pokonać mojego rywala. Dla was, o plemię moje, zamienię mój dom w pole walki. Cieszcie się wodzowie, oto po raz pierwszy został wydany tak wielki potlacz"[95]. Wódz wrzucał swojego miedziaka do ognia, który go trawił, albo z jakiegoś przylądka ciskał go do morza. Pozbawiał się bogactwa, ale zdobywał ogromny prestiż. Zyskiwał przez to ostateczne zwycięstwo nad swoim rywalem, który musiał zniszczyć miedziaka równej wartości albo wycofać się z zawodów pokonany.
Od wodza wymagano butnego, a w pewnym stopniu tyrańskiego zachowania. Istniały oczywiście wytworzone przez kulturę środki powściągania zbyt despotycznej interpretacji roli wodza. Nie wolno mu było niszczyć bogactwa w stopniu, który by spowodował całkowite zubożenie jego ludu, ani wdawać się w zawody, które doprowadzić by mogły lud do ruiny. Wielki hamulec społeczny, który ograniczał to działanie, Kwakiutlowie formułowali jako zakaz moralny: zakaz przesady. Przesada była zawsze niebezpieczna i wódz musiał się trzymać pewnych granic. Granice te, określone przez obyczaj, pozwalały, jak zobaczymy, na wiele skrajnych posunięć, ale wodza zawsze można było pohamować, jeśli jego wymagania szły dalej, niż mogło na to pozwolić plemię. Kwakiutlowie uważali, że szczęście opuszcza tego, kto posuwa się za daleko, i traci poparcie swych zwolenników. Społeczeństwo wyznaczało granice, choć granice te wydają się nam fantastyczne.
Ta chęć wywyższenia się, tolerowana w takich rozmiarach na wybrzeżu północno-zachodnim, znajdowała wyraz w każdym szczególe wymiany odbywającej się na potlaczach. Zaproszenia na wielkie potlacze wysyłano na rok lub więcej naprzód i przybywały naładowane łodzie możnych przedstawicieli odległych plemion. Gospodarz rozpoczynał sprzedaż miedziaków chełpliwym przemówieniem, ukazując wspaniałość swego imienia i miedziaków. Wzywał gości, by pokazali, co przygotowali jako dar rewanżowy. Goście zaczynali skromnie, ofiarowując najmniejszą cząstkę przygotowanego towaru, stopniowo zmierzając do punktu kulminacyjnego. Grupa sprzedającego przyjmowała drwiąco każde zwiększenie proponowanego dobra: „Myślicie, że to koniec? Byliście nieprzezorni, decydując się na kupno tego dużego miedziaka. To jeszcze nie koniec; dacie więcej. Cena miedziaka musi odpowiadać mojej wielkości. Żądam jeszcze czterystu". Nabywca odpowiadał: „Dobrze wodzu. Jesteś bezlitosny", i posyłał po derki, których od niego żądano. Obliczający derki liczył je na głos i zwracał się do zgromadzonych: „Hej, członkowie plemion! Czy widzicie, jak kupujemy derki? Moje plemię jest silne, kiedy kupuje miedziaki. Nie takie jak wasze. W stosie, który tu mam, jest tysiąc sześćset derek. Wodzowie Kwakiutlów, oto moja odpowiedź tym, którzy nie wiedzą, jak kupować miedziaki". Kiedy skończył, wstawał wódz jego plemienia i zwracał się do ludu: „Oto moje imię. Taka jest waga mego imienia. Ta góra derek sięga nieba. Moje imię to imię Kwakiutlów, a wy nie potraficie zrobić tego, co my. Uważajcie, a później poproszę was, byście coś ode mnie kupili. Choć nie spodziewam się, by nastąpiła chwila, kiedy się to stanie". Ale był to dopiero początek sprzedaży miedziaka. Wódz grupy sprzedającej wstawał i wyliczał przykłady swojej wielkości i swoje przywileje. Opowiadał o mitycznych przodkach i mówił: „Ja wiem, jak kupować miedziaki. Ty zawsze twierdzisz, że jesteś bogaty, wodzu. Czy nie pomyślałeś o tym miedziaku? Daj jeszcze tysiąc derek, wodzu". W ten sposób cena miedziaka rosła, póki nie zapłacono za niego trzech tysięcy dwustu derek. Następnie żądano od nabywcy cennych skrzyń, aby w nich złożyć derki. Przynoszono je. Potem trzeba było jeszcze więcej darów, „aby przyozdobić właściciela miedziaka". Nabywca zgadzał się i na to i ofiarowywał je, mówiąc: „Słuchajcie, wodzowie. Niech ozdobi was ta łódź warta pięćdziesiąt derek i ta mająca wartość pięćdziesięciu derek, i ta łódź jeszcze mająca wartość pięćdziesięciu derek, a także niech ozdobi was tych dwieście derek. Razem jest cztery tysiące derek. Na tym koniec". „Zgadzam się na tę cenę" - odpowiadał właściciel. Ale nie byt to jeszcze koniec. Teraz nabywca zwracał się do właściciela miedziaka, mówiąc: „Co? Zgodziłeś się na tę cenę wodzu? Za wcześnieś to zrobił. Masz o mnie niskie pojęcie, wodzu. Jestem Kwakiutlem, jednym z tych, od którego wszystkie plemiona na świecie wzięły swoje nazwy. Poddałeś się, skończyłem handlować z tobą. Zawsze jesteś od nas gorszy". Następnie kazał swym posłańcom zawołać swą siostrę, księżniczkę, i dawał rywalom jeszcze dwieście derek, „strój księżniczki"[96]. W ten sposób liczba derek przekraczała cztery tysiące.
Tak mniej więcej wyglądał zwykły zakup miedziaka. W zawodach między stawnymi wodzami gwałtowność i rywalizacja, stanowiące istotę tej kultury, znajdowały swe ujście. Historia konfliktu między wodzami Kwakiutlów Szybkobiegaczem a Marnotrawcą, pokazuje, jak współzawodnictwo zamieniało się w otwartą wrogość. Ci dwaj wodzowie byli przyjaciółmi. Marnotrawca zaprosił klan swego przyjaciela na ucztę z ikry łososia i lekkomyślnie podał tłuszcz i ikrę w łodziach nie tak czystych, jak tego wymagało należyte uhonorowanie gości. Szybkobiegacz uznał to za wielką zniewagę. Odmówił jedzenia, kładąc się zakrywał twarz czarną derką z niedźwiedziej skóry, a wszyscy jego krewni, widząc jego oburzenie, poszli za tym przykładem. Gospodarz namawiał ich do jedzenia, ale Szybkobiegacz nakazał swemu wysłannikowi poskarżyć się na tę zniewagę:
„Nasz wódz nie będzie jadł brudów, które mu dałeś, flejtuchu". Marnotrawca odparł z pogardą: „Niech będzie, jak mówisz. Przemawiasz, jak byś był człowiekiem bardzo bogatym". Na to Szybkobiegacz: „Jestem człowiekiem bardzo bogatym", i kazał przynieść swego miedziaka, zwanego Potworem Morskim. Kiedy go przyniesiono, wrzucił miedziaka w ognisko, „aby zgasić ogień swego rywala". Marnotrawca również posłał po swego miedziaka. Przyniesiono mu miedziaka, który nazywał się Oglądany Podejrzliwie:
włożył go także do ogniska, w miejscu uczty, „aby podtrzymać ogień". Ale Szybkobiegacz miał jeszcze jednego miedziaka, Żurawia, i postawszy po niego włożył go do ogniska „aby zdusić ogień". Marnotrawca nie miał więcej miedziaków, nie mógł więc już nic dorzucić, aby podtrzymać ogień, i poniósł klęskę w pierwszym starciu.
Następnego dnia Szybkobiegacz wydał ucztę rewanżową i posłał swych ludzi, aby zaprosili Marnotrawcę. Ten zastawił taką ilość swego majątku, aby móc pożyczyć inny miedziak. Kiedy podano mu dzikie jabłka i tłuszcz, odmówił jedzenia w tych samych słowach, których Szybkobiegacz użył poprzedniego dnia, i posłał swą świtę pomocników, by przynieśli mu miedziaka zwanego Obliczem Dnia. Tym miedziakiem zgasił ogień rywala. Szybkobiegacz wstał i zwrócił się do obecnych: „Oto moje ognisko zostało wygaszone. Ale poczekajcie. Siadajcie i patrzcie, co zrobię". Wprawił się w podniecenie w tańcu Bractwa Błaznów, którego był członkiem, i zniszczył cztery łodzie swego teścia. Jego świta przyniosła je do domu, gdzie odbywała się uczta, i rzuciła w ognisko, by zniweczyć hańbę zgaszenia ich ognia miedziakiem Marnotrawcy. Goście musieli za wszelką cenę pozostać na swoich miejscach albo przyznać się do klęski. Derka z czarnego niedźwiedzia należąca do Marnotrawcy spaliła się, a skóra na nogach pokryła bąblami, ale nie opuścił swego miejsca. Dopiero, kiedy ogień zaczął przygasać, Marnotrawca wstał, jakby nic się nie stało, i przystąpił do uczty, aby okazać całkowitą obojętność wobec ekstrawagancji swego rywala.