III. Miłość i jej rozbicie we współczesnym spo­łeczeństwie zachodnim

Jeżeli miłość jest zdolnością dojrzałego, produktywnego charakteru, wynika z tego, że zdolność do miłości jednostki, która żyje w określonej kulturze, zależy od wpływu, jaki kultura ta wywiera na charakter prze­ciętnego człowieka. Jeżeli mówimy o miłości we współczesnej zachodniej kulturze, nasuwa się pytanie, czy społeczna struktura zachodniej cywi­lizacji i wypływający z niej duch sprzyjał rozwojowi miłości. Jeśli się postawiło takie pytanie, trzeba odpowiedzieć na nie przecząco. Żaden bezstronny obserwator naszego życia na Zachodzie nie może wątpić, że miłość braterska, macierzyńska czy erotyczna-jest zjawiskiem stosun­kowo rzadkim i że jej miejsce zajmują formy pseudomiłości, które w istocie są jedynie formami jej rozbicia.

Społeczeństwo kapitalistyczne z jednej strony opiera się na zasadzie wolności politycznej, z drugiej na rynku jako czynniku regulującym wszystkie ekonomiczne, a zatem i społeczne stosunki. Rynek towarowy określa warunki, według których wymienia się towary, natomiast rynek pracy reguluje nabywanie i sprzedaż pracy. Zarówno przedmioty użyt­kowe, jak użytkowa energia ludzka i zdolność człowieka przekształcane są w towar i wymieniane bez użycia siły, bez oszustwa, zgodnie z prawami rządzącymi rynkiem. Buty, mimo że są rzeczą użyteczną i potrzebną, nie mają wartości ekonomicznej (wartości wymiennej), jeżeli brak na nie zapotrzebowania na rynku: ludzka energia i zręczność nie posiadają wartości wymiennej, jeśli w istniejących warunkach rynkowych nie ma na nie zapotrzebowania. Właściciel kapitału może kupić pracę i kierować nią tak, aby kapitał, jaki zainwestował, przynosił zyski. Natomiast wła­ściciel pracy, jeżeli nie chce głodować, musi sprzedawać ją kapitalistom na warunkach rynkowych. Tę strukturę ekonomiczną odzwierciedla hie­rarchia wartości. Kapitał panuje przed pracą; nagromadzone przedmio­ty, to, co martwe, ma wyższą wartość niż praca, niż siły ludzkie, czyli to, co żywe.

Taka była podstawowa struktura kapitalizmu od samego początku. Lecz chociaż zasady te w dalszym ciągu stanowią cechę charakterystyczną współczesnego kapitalizmu, to jednak sporo czynników uległo zmianie, nadając mu nowe właściwości i wywierając bardzo silny wpływ na cha­rakter struktury dzisiejszego człowieka. W rezultacie rozwoju kapita­lizmu obserwujemy bezustannie wzrastający proces centralizacji i kon­centracji kapitału. Wielkie przedsiębiorstwa ustawicznie rosną, mniejsze są wypierane. Posiadanie kapitału zainwestowanego w przedsiębior­stwach coraz bardziej oddziela się od funkcji zarządzania. „Właściciela­mi" przedsiębiorstwa są setki tysięcy akcjonariuszy; kieruje nim dobrze opłacany aparat urzędniczy, który nie będąc właścicielem przedsiębior­stwa, jedynie nim zarządza. Znacznie bardziej interesuje go rozwój przedsiębiorstwa i swojej własnej siły niż wygospodarowywanie maksy­malnych zysków. Zwiększająca się koncentracja kapitału i wyłonienie się potężnej zarządzającej biurokracji idzie w parze z rozwojem ruchu robotniczego. Dzięki ujęciu w formy organizacyjne, pojedynczy robotnik nie musi sam w swoim imieniu dokonywać żadnych transakcji na rynku pracy; jest zrzeszony w wielkich związkach zawodowych, również kiero­wanych przez potężny aparat, który reprezentuje go wobec przemysło­wych gigantów. Zarówno na odcinku kapitału, jak i pracy, inicjatywa przesunęła się - z korzyścią lub ze szkodą - z jednostki na biurokrację. Coraz więcej ludzi traci swoją niezależność i zaczyna podlegać tym, którzy zarządzają wielkimi potęgami gospodarczymi.

Inny decydujący rys wynikający z tej koncentracji kapitału, tak bar­dzo charakterystyczny dla dzisiejszego kapitalizmu, to specyficzny spo­sób organizacji pracy. Olbrzymia centralizacja przedsiębiorstwa, z da­leko posuniętą specjalizacją, doprowadziła do takiej organizacji pracy, przy której jednostka zatraca swą indywidualność, stając się łatwo wy­miennym kółeczkiem wielkiej machiny. Zagadnienie człowieka w nowo­czesnym kapitalizmie można sformułować następująco:

Współczesny kapitalizm potrzebuje ludzi, którzy zapewnią mu spra­wną i masową współpracę; ludzi pragnących coraz więcej konsumować; których upodobania są zestandaryzowane, dają się łatwo przewidywać i kształtować. Potrzebuje ludzi, którzy czują się wolni i niezależni, nie kierują się żadnym autorytetem, zasadą czy sumieniem - a jednak chcą, aby im rozkazywano, chcą wykonywać to, czego się od nich oczekuje, chcą dopasować się bez żadnych tarć do społecznej machiny; ludzi, którymi można kierować bez użycia siły, prowadzić bez przywódców, przynaglać bez wskazywania celu - poza tym jednym, aby prosperowali, ciągle byli w ruchu, działali, szli naprzód.

Co z tego wynika? Nowoczesny człowiek wyobcowuje się od siebie, od swoich bliźnich, od natury.1 Został przekształcony w towar, traktuje swoje siły żywotne jako inwestycję, która musi mu przynieść maksyma­lny zysk możliwy do osiągnięcia przy istniejących warunkach rynkowych. Stosunki, jakie łączą ludzi, są w zasadzie stosunkami wyobcowanych automatów, przy czym każdy opiera swoje bezpieczeństwo na trzymaniu się blisko stada i na niewyróżnianiu się od innych w myśli, uczuciach czy działaniu. Chociaż każdy usiłuje trzymać się możliwie jak najbliżej innych, pozostaje jednak zupełnie samotny, przepełniony głębokim uczuciem niepewności, niepokoju i winy, co występuje zawsze, gdy czło­wiekowi nie udaje się przezwyciężyć osamotnienia. Nasza cywilizacja oferuje wiele paliatywów, które pomagają ludziom nie uświadamiać sobie własnej samotności: na pierwsze miejsce wysuwa się ścisła rutyna zbiurokratyzowanej, zmechanizowanej pracy, która pomaga nie dopusz­czać do głosu nawet najbardziej podstawowych ludzkich pragnień, tę­sknoty za wyjściem poza samego siebie i za zespoleniem. Jeśli nie wysta­rcza tu sama rutyna pracy, człowiek pokonuje swoją nie uświadomioną rozpacz przy pomocy rutyny rozrywek, biernego konsumowania dźwię­ków i obrazów, jakie stawia mu do dyspozycji przemysł rozrywkowy; następnie przez zadowolenie, jakiego mu dostarcza nabywanie wciąż nowych rzeczy i szybkie wymienianie ich na inne. Dzisiejszy człowiek jest naprawdę bliski obrazu, jaki nakreślił Huxley w swym Nowym wspaniałym świecie: dobrze odżywiony, dobrze ubrany, zaspokojony seksu­alnie, a jednak nie posiadający swego ja, bez żadnych, prócz bardzo powierzchownych, kontaktów z bliźnimi, człowiek, którego opisać mo­żna sformułowanymi przez Husleya sloganami: „Kiedy jednostka czuje, społeczeństwo bzikuje"; albo „Nigdy nie odkładaj do jutra przyjemno­ści, którą możesz mieć dzisiaj", i wreszcie jako szczytowe hasło: „Każdy w dzisiejszych czasach jest szczęśliwy". Szczęście człowieka polega dzi­siaj na „zabawieniu się". Zabawić się to zaspokoić użyciem i „spożyciem" przeróżnych dóbr. Pochłania się wszystko: widowiska, jedzenie, napoje, papierosy, ludzi, odczyty, książki, filmy. Świat jest jednym wielkim przedmiotem naszego łaknienia, wielkim jabłkiem, pełną butelką, wielką piersią; my jesteśmy tymi, którzy ssą, wiecznie na coś czekają, mają na coś nadzieję — i wiecznie są z czegoś niezadowoleni. Nasza natura została nastawiona na wymienianie i otrzymywanie, na handel i konsumowanie; wszystko, i to w równej mierze dobra duchowe jak i materialne, staje się przedmiotem wymiany i konsumpcji.

Jeśli chodzi o sprawę miłości, sytuacja siłą rzeczy odpowiada temu społecznemu charakterowi dzisiejszego człowieka. Automaty nie mogą kochać; mogą tylko wymieniać między sobą swoje „osobowe pakiety" w przekonaniu, że transakcja będzie uczciwa. Jednym z najbardziej doniosłych przejawów miłości, a zwłaszcza małżeństwa w tej wyobcowa­nej strukturze, jest pojęcie „zespołu". W wielu pracach na temat szczę­śliwego małżeństwa opisuje się je jako idealnie funkcjonujący zespół. Opis ten niewiele się różni od pojęcia sprawnie funkcjonującego praco­wnika; powinien on być „rozsądnie niezależny", gotów do współpracy, tolerancyjny, a równocześnie ambitny i przedsiębiorczy. Tak więc, jak twierdzą doradcy od spraw małżeńskich, mąż powinien „rozumieć" swoją żonę i okazywać jej pomoc. Powinien pochlebnie się wyrażać o jej nowej sukni i smacznej potrawie. Ona z kolei powinna okazywać mu dużo zrozumienia, kiedy przychodzi do domu zmęczony i w kiepskim humorze, powinna uważnie słuchać, gdy opowiada jej o swoich kłopo­tach zawodowych, nie powinna się złościć, lecz potraktować rzecz wyro­zumiale, kiedy zapomni o jej urodzinach.

Tak pojęty stosunek ograniczy się do przebiegającego bez większych zgrzytów „współżycia" dwojga ludzi, którzy przez całe życie pozostaną sobie obcy, nigdy nie zbudują głębokiego związku, będą natomiast dla siebie uprzejmi i postarają się uprzyjemnić sobie życie.

Przy takim pojęciu miłości główny nacisk położony jest na znalezienie ucieczki od nie dającego się znieść uczucia samotności. W „miłości" znaleziono wreszcie schron przed samotnością. Tworzy się przymierze dwojga przeciw światu i ten egoizm a deux mylnie uważa się za miłość i zażyłość.

Podkreślanie ducha zespołowego, wzajemnej tolerancji i tym podo­bnych cech jest zjawiskiem stosunkowo niedawnym. Poprzedzał je w latach po pierwszej wojnie światowej pogląd, że podstawę zadowalają­cego związku miłosnego, zwłaszcza zaś szczęśliwego małżeństwa, sta­nowi wzajemne zaspokojenie płciowe. Utrzymywano, że przyczyn, dla których małżeństwa tak często są nieszczęśliwe, należy szukać w tym, że partnerzy „nie dobrali się" pod względem fizycznym; powodów tak przynaglać bez wskazywania celu - poza tym jednym, aby prosperowali, ciągle byli w ruchu, działali, szli naprzód.

Co z tego wynika? Nowoczesny człowiek wyobcowuje się od siebie, od swoich bliźnich, od natury.1 Został przekształcony w towar, traktuje swoje siły żywotne jako inwestycję, która musi mu przynieść maksyma­lny zysk możliwy do osiągnięcia przy istniejących warunkach rynkowych. Stosunki, jakie łączą ludzi, są w zasadzie stosunkami wyobcowanych automatów, przy czym każdy opiera swoje bezpieczeństwo na trzymaniu się blisko stada i na niewyróżnianiu się od innych w myśli, uczuciach czy działaniu. Chociaż każdy usiłuje trzymać się możliwie jak najbliżej innych, pozostaje jednak zupełnie samotny, przepełniony głębokim uczuciem niepewności, niepokoju i winy, co występuje zawsze, gdy czło­wiekowi nie udaje się przezwyciężyć osamotnienia. Nasza cywilizacja oferuje wiele paliatywów, które pomagają ludziom nie uświadamiać sobie własnej samotności: na pierwsze miejsce wysuwa się ścisła rutyna zbiurokratyzowanej, zmechanizowanej pracy, która pomaga nie dopusz­czać do głosu nawet najbardziej podstawowych ludzkich pragnień, tę­sknoty za wyjściem poza samego siebie i za zespoleniem. Jeśli nie wysta­rcza tu sama rutyna pracy, człowiek pokonuje swoją nie uświadomioną rozpacz przy pomocy rutyny rozrywek, biernego konsumowania dźwię­ków i obrazów, jakie stawia mu do dyspozycji przemysł rozrywkowy; następnie przez zadowolenie, jakiego mu dostarcza nabywanie wciąż nowych rzeczy i szybkie wymienianie ich na inne. Dzisiejszy człowiek jest naprawdę bliski obrazu, jaki nakreślił Huxley w swym Nowym wspaniafym świecie: dobrze odżywiony, dobrze ubrany, zaspokojony seksu­alnie, a jednak nie posiadający swego ja, bez żadnych, prócz bardzo powierzchownych, kontaktów z bliźnimi, człowiek, którego opisać mo­żna sformułowanymi przez Husleya sloganami: „Kiedy jednostka czuje, społeczeństwo bzikuje"; albo „Nigdy nie odkładaj do jutra przyjemno­ści, którą możesz mieć dzisiaj", i wreszcie jako szczytowe hasło: „Każdy w dzisiejszych czasach jest szczęśliwy". Szczęście człowieka polega dzi­siaj na „zabawieniu się". Zabawić się to zaspokoić użyciem i „spożyciem" przeróżnych dóbr. Pochłania się wszystko: widowiska, jedzenie, napoje, papierosy, ludzi, odczyty, książki, filmy. Świat jest jednym wielkim przedmiotem naszego łaknienia, wielkim jabłkiem, pełną butelką, wielką piersią; my jesteśmy tymi, którzy ssą, wiecznie na coś czekają, mają na coś nadzieję — i wiecznie są z czegoś niezadowoleni. Nasza natura została nastawiona na wymienianie i otrzymywanie, na handel i konsumowanie; wszystko, i to w równej mierze dobra duchowe jak i materialne, staje się przedmiotem wymiany i konsumpcji.

Jeśli chodzi o sprawę miłości, sytuacja siłą rzeczy odpowiada temu społecznemu charakterowi dzisiejszego człowieka. Automaty nie mogą kochać; mogą tylko wymieniać między sobą swoje „osobowe pakiety" w przekonaniu, że transakcja będzie uczciwa. Jednym z najbardziej doniosłych przejawów miłości, a zwłaszcza małżeństwa w tej wyobcowa­nej strukturze, jest pojęcie „zespołu". W wielu pracach na temat szczę­śliwego małżeństwa opisuje się je jako idealnie funkcjonujący zespół. Opis ten niewiele się różni od pojęcia sprawnie funkcjonującego praco­wnika; powinien on być „rozsądnie niezależny", gotów do współpracy, tolerancyjny, a równocześnie ambitny i przedsiębiorczy. Tak więc, jak twierdzą doradcy od spraw małżeńskich, mąż powinien „rozumieć" swoją żonę i okazywać jej pomoc. Powinien pochlebnie się wyrażać o jej nowej sukni i smacznej potrawie. Ona z kolei powinna okazywać mu dużo zrozumienia, kiedy przychodzi do domu zmęczony i w kiepskim humorze, powinna uważnie słuchać, gdy opowiada jej o swoich kłopo­tach zawodowych, nie powinna się złościć, lecz potraktować rzecz wyro­zumiale, kiedy zapomni o jej urodzinach.

Tak pojęty stosunek ograniczy się do przebiegającego bez większych zgrzytów „współżycia" dwojga ludzi, którzy przez całe życie pozostaną sobie obcy, nigdy nie zbudują głębokiego związku, będą natomiast dla siebie uprzejmi i postarają się uprzyjemnić sobie życie.

Przy takim pojęciu miłości główny nacisk położony jest na znalezienie ucieczki od nie dającego się znieść uczucia samotności. W „miłości" znaleziono wreszcie schron przed samotnością. Tworzy się przymierze dwojga przeciw światu i ten egoizm a deux mylnie uważa się za miłość i zażyłość.

Podkreślanie ducha zespołowego, wzajemnej tolerancji i tym podo­bnych cech jest zjawiskiem stosunkowo niedawnym. Poprzedzał je w latach po pierwszej wojnie światowej pogląd, że podstawę zadowalają­cego związku miłosnego, zwłaszcza zaś szczęśliwego małżeństwa, sta­nowi wzajemne zaspokojenie płciowe. Utrzymywano, że przyczyn, dla których małżeństwa tak często są nieszczęśliwe, należy szukać w tym, że partnerzy „nie dobrali się" pod względem fizycznym; powodów takiego stanu rzeczy dopatrywano się w ignorancji w sprawach „właściwe­go" postępowania w dziedzinie płci, w biednej technice seksualnej jed­nego czy obojga partnerów. Aby „wyleczyć" z tego mankamentu i przyjść z pomocą nieszczęśliwym parom, które nie potrafiły się kochać, wiele książek podawało wskazówki i rady, jak należy właściwie postępować w sprawach seksualnych, i pośrednio lub bezpośrednio obiecywało szczę­ście i miłość. Podłożem takiego mniemania było twierdzenie, że miłość jest dzieckiem przyjemności seksualnej i że jeżeli dwoje ludzi nauczy się wzajemnie zadowalać seksualnie, będą się kochać. Zgodnie z ogólnie przyjętym w owym czasie złudzeniem zakładano, że zastosowanie wła­ściwej techniki rozwiąże nie tylko problemy produkcji przemysłowej, lecz również i wszystkie inne problemy ludzkie. Nie wiedziano, że roz­wiązania należy szukać zupełnie gdzie indziej.

Miłość nie jest skutkiem zaspokojenia seksualnego, lecz szczęście seksualne — a nawet znajomość tak zwanej techniki seksualnej - jest wynikiem miłości. Gdyby teza ta wymagała dowodu, abstrahując od codziennych obserwacji, możemy go bez trudu znaleźć w obszernym materiale danych psychoanalitycznych. Badania najczęściej występują­cych problemów seksualnych - płciowej oziębłości u kobiet lub lżejszych czy ostrzejszych form impotencji psychicznej u mężczyzn - wykazują, że przyczyną ich nie jest brak znajomości właściwej techniki, lecz różne hamulce, które miłość uniemożliwiają. U podłoża trudności, które nie pozwalają człowiekowi całkowicie się oddać, postępować w spontaniczny sposób, zaufać partnerowi seksualnemu w bezpośredniości i prostocie fizycznego zbliżenia, leży lęk przed druga płcią lub nawet nienawiść do niej. Jeżeli człowiek mający pewne zahamowania seksualne potrafi wy­zwolić się od lęku czy nienawiści i w ten sposób stanie się zdolny do miłości —jego lub jej problem seksualny będzie rozwiązany. Jeżeli nie, nie pomoże znajomość techniki seksualnej.

Ale podczas gdy dane z zakresu psychoanalitycznej terapii wykazują błędność koncepcji, jakoby znajomość odpowiedniej techniki seksualnej prowadziła do szczęścia seksualnego i miłości, podstawowe założenie, że miłość jest czynnikiem towarzyszącym obopólnemu seksualnemu za­spokojeniu, było w znacznej mierze wynikiem wpływu teorii Freuda. Dla Freuda miłość była zasadniczo zjawiskiem seksualnym, „...doświad­czenie stwierdzające, iż miłość płciowa (genitalna) daje ludziom najwięk­sze zadowolenie i stanowi dla nich właściwie wzorzec wszelkiego szczę­ścia, musiało im nasunąć myśl, aby dalej szukać szczęścia w dziedzinie

stosunków płciowych i w centralnym punkcie życia postawić erotykę seksualną." Uczucie miłości braterskiej według Freuda jest rezultatem pożądania seksualnego, w którym jednakże instynkt seksualny prze­kształcił się w impuls w „zakazanym kierunku". „Miłość ta była pierwo­tnie miłością zmysłową i w nieświadomości ludzi pozostała taką do dzi­siaj." O ile chodzi o uczucie połączenia, jedności (uczucie oceaniczne), które jest istotą mistycznego doznania i źródłem najbardziej intensyw­nego przeżycia związku z jakąś drugą osobą lub z własnym bliźnim, Freud zinterpretował je jako zjawisko patologiczne, jako cofnięcie się do stanu wczesnego „nieograniczonego narcyzmu".

Wystarczy postąpić na tej drodze o krok dalej, jak Freud, by uznać, że miłość sama w sobie jest zjawiskiem irracjonalnym. Różnica między miłością irracjonalną a miłością jako wyrazem dojrzałej osobowości dla niego nie istnieje. Twierdzi on w swoim artykule na temat transferencji miłości, że miłość przemieszczona nie różni się zasadniczo od „norma­lnego" zjawiska miłości. Zakochanie się zawsze graniczy z nienormalno­ścią, zawsze towarzyszy mu zaślepienie oraz uczucie podporządkowania się pewnemu przymusowi; jest ono przeniesieniem związków z przedmio­tami miłości z dzieciństwa. Miłością jako zjawiskiem racjonalnym, jako szczytowym osiągnięciem dojrzałości, Freud się nie zajmował, gdyż pro­blem ten dla niego nie istniał.

Jednakże nie należy przeceniać wpływu, jaki wywarły zapatrywania Freuda na pogląd, że miłość jest rezultatem zainteresowania seksualnego lub raczej, że jest ona tym samym co zaspokojenie seksualne, znajdujące odbicie w świadomym uczuciu. W istocie proces wynikania' przebiegał w innym kierunku. Na zapatrywania Freuda w pewnej mierze wpływała atmosfera dziewiętnastego wieku, zyskały zaś one popularność na skutek dominujących nastrojów panujących po pierwszej wojnie świa­towej. Pewne czynniki, które wywarły wpływ zarówno na ogólnie przy­jęte poglądy, jak też i na teorie Freuda, były przede wszystkim reakcją na surowe obyczaje epoki wiktoriańskiej. Drugim czynnikiem determi­nującym teorie Freuda była panująca wówczas koncepcja człowieka, wynikająca ze struktury kapitalizmu. Aby udowodnić, że kapitalizm odpowiada naturalnym ludzkim potrzebom, należało wykazać, że czło­wiek z samej swej natury dąży do współzawodnictwa i że cechuje go wrogość w stosunku do innych ludzi. Podczas gdy ekonomiści „udowa­dniali" tę tezę, nazywając to nienasyconym pragnieniem ekonomicznego zysku, a darwiniści określali jako biologiczne prawo przetrwania jedno­stek najlepiej przystosowanych, Freud doszedł do tego samego wniosku, zakładając, że mężczyzną kieruje bezgraniczne pożądanie wszystkich kobiet i że jedynie nacisk społeczeństwa powstrzymuje go od zaspoko­jenia tych pragnień. W efekcie mężczyźni siłą rzeczy są o siebie zazdrośni, a ta wzajemna zazdrość i rywalizacja miałyby się utrzymać nawet wów­czas, gdyby znikły wszystkie społeczne i ekonomiczne jej przyczyny. Wreszcie na rozumowanie Freuda wywierał przemożny wpływ pe­wien typ materializmu rozpowszechniony w dziewiętnastym wieku. Wie­rzono, że podłożem wszelkich zjawisk psychicznych są zjawiska fizjolo­giczne; tak wiec miłość, nienawiść, ambicję, zazdrość Freud wyjaśnia jako przejawy przeróżnych form instynktu seksualnego. Nie dostrzega on, że podstawowa rzeczywistość to całokształt ludzkiego istnienia, przede wszystkim zaś wspólna wszystkim ludziom sytuacja, a po wtóre praktyka życia określona przez swoistą strukturę społeczeństwa. (Zde­cydowanie wykroczył poza ten typ materializmu Marks; w materializmie historycznym ani ciało, ani instynkt w rodzaju potrzeby pokarmu czy posiadania nie stanowią klucza do zrozumienia człowieka, lecz całość jego procesu życiowego, jego „praktyka życia").

Freud twierdzi, że pełne i niczym nie krępowane zaspokajanie wszyst­kich instynktownych pragnień doprowadziłoby do psychicznego zdrowia i szczęścia. Ale kliniczne fakty wykazują wyraźnie, że mężczyźni — i kobiety - którzy oddają się niczym nie ograniczonemu wyżyciu seksua­lnemu, nie osiągają szczęścia i bardzo często cierpią na ciężkie nerwice lub wykazują ich objawy. Całkowite zaspokojenie wszystkich instynkto­wnych potrzeb nie tylko nie stanowi podstawy szczęścia, ale nawet nie gwarantuje zdrowia psychicznego. A jednak idea Freuda mogła zyskać taką popularność po pierwszej wojnie światowej jedynie dzięki zmia­nom, jakie zaszły w charakterze kapitalizmu; polegały one na przesunię­ciu punktu ciężkości z oszczędzania na wydawanie, z samoograniczeń jako środka prowadzącego do osiągnięcia ekonomicznych sukcesów, do konsumpcji - jako podstawowego warunku stałego poszerzania się rynku oraz dostarczycielki głównej przyjemności dla targanej niepokojem, zau­tomatyzowanej jednostki. Nie zwlekać z zaspokajaniem wszelkich pra­gnień stało się główną tendencją zarówno w dziedzinie seksu, jak i konsumpcji wszelkich dóbr materialnych.

Ciekawie wypada porównanie poglądów Freuda, zgodnych z duchem kapitalizmu, jaki panował jeszcze w nienaruszonym stanie w początkach naszego wieku, z teoretycznymi koncepcjami jednego z najznakomit­szych współczesnych psychoanalityków, nie żyjącego już H.S. Sulliyana. W psychoanalitycznym systemie Sullivana, w przeciwieństwie do Freuda, znajdujemy ścisłe rozgraniczenie pomiędzy seksualizmem a miłością.

Jakie znaczenie ma miłość i zażyłość w koncepcji Sullivana? „Zaży­łość jest typem sytuacji obejmującej dwoje ludzi, która stwarza możli­wość utwierdzenia wszystkich ich wartości osobistych. Utwierdzenie tych wartości osobistych wymaga typu stosunku, jaki nazywam współpracą i przez który rozumiem jasno określone dostosowanie się postępowania człowieka do wyrażonych potrzeb drugiej osoby, na drodze do osiągnię­cia coraz bardziej identycznego, to znaczy coraz bliższego pełnej wzaje­mności, zadowolenia oraz do zapewnienia coraz bardziej podobnego u obu stron poczucia bezpieczeństwa tego stosunku."7

Jeżeli wyrazimy twierdzenie Sullivana nieco prościej, ujrzymy istotę miłości jako współpracę, w której dwoje ludzi tak czuje: „Gramy zgodnie z zasadami gry, aby utrzymać nasz prestiż, poczucie wyższości i świado­mość własnych zasług. "

O ile koncepcja Freuda jest opisem doznań patriarchalnego samca w warunkach dziewiętnastowiecznego kapitalizmu, to opis Sullivana od­nosi się do doznania wyobcowanej, myślącej kategoriami handlowymi osobowości wieku dwudziestego. Jest to opis „egotyzmu ó deux" dwojga

ludzi, którzy połączyli swe wspólne interesy i wspólnie stawiają czoło wrogiemu, obcemu światu. W rzeczywistości jego definicja stosunków miłosnych może się w zasadzie odnosić do każdego współpracującego zespołu, w którym każdy przystosowuje swoje zachowanie do wyrażo­nych potrzeb drugiej osoby w dążeniu do wspólnego celu. (Jest rzeczą godną uwagi, że Sullivan mówi tu o potrzebach wyrażonych, podczas gdy o miłości można by powiedzieć przede wszystkim to, że zakłada ona w stosunkach między dwojgiem ludzi reakcję na potrzeby nie wyrażone).

Miłość jako wzajemne seksualne zaspokojenie oraz miłość jako „praca zespołu" i jako schron przed samotnością to dwie „normalne" formy dezintegracji miłości w nowoczesnym zachodnim społeczeństwie. Istnieje wiele zindywidualizowanych form patologii miłości, które powo­dują świadome cierpienia i które zarówno psychiatrzy, jak i stale posze­rzające się grono laików uważają za neurotyczne. Pewne z nich, wystę­pujące częściej, opisane są pokrótce w poniższych przykładach.

U podłoża miłości neurotycznej leży fakt, że u jednego lub u obojga „kochanków" pozostało przywiązanie do osoby ojca lub matki i jako ludzie dorośli przenoszą oni na kochaną osobę swoje uczucia, nadzieje i obawy, jakie odczuwali wobec któregoś z rodziców; ludzie tacy nigdy nie uwalniają się od dominacji wzorca dziecięcej zależności i jako dorośli w swoich potrzebach uczuciowych tego wzorca poszukują. W przypad­kach tego rodzaju człowiek pozostaje w zakresie uczuciowym dwu-, pięcio- czy nawet dwunastolatkiem pod względem rozwoju, podczas gdy intelektualnie i pod względem pozycji społecznej jest na poziomie swo­jego prawdziwego wieku. W cięższych przypadkach ta uczuciowa niedoj­rzałość prowadzi do zakłóceń w społecznej działalności danego człowie­ka; w lżejszych natomiast konflikt ogranicza się do sfery intymnych osobistych stosunków.

Nawiązując do naszych poprzednich rozważań na temat osobowości całkowicie ześrodkowanej na osobie ojca czy matki, przytoczę przykład neurotycznego stosunku miłosnego, z jakim się dzisiaj często spotykamy; dotyczy on ludzi, którzy utknęli na swym dziecięcym przywiązaniu do matki. Ludzie ci nigdy nie odłączają się od matki, tak jak powinni. Ciągle jeszcze czują się jak dzieci, pragną matczynej opieki, miłości, ciepła, troski i podziwu, chcą niczym nie uwarunkowanej miłości matki, miłości bez żadnej innej przyczyny poza tym, że oni jej potrzebują, że są dziećmi matki, że są bezradni. Tego rodzaju ludzie często są bardzo czuli i uroczy, jeżeli próbują wzbudzić u kobiety miłość, a nawet i potem, kiedy osiągną już swój cel. Jednakże ich stosunek do kobiety (jak zresztą i do wszystkich innych ludzi) pozostaje powierzchowny i nieodpowie­dzialny. Ich celem jest być kochanym, a nie kochać samemu. Na ogół u tego rodzaju ludzi występuje spora doza próżności, pokrywana mniej lub bardziej wspaniałymi ideami. Jeżeli znaleźli odpowiednią kobietę, czują się bezpieczni, bardzo pewni siebie i potrafią przejawiać dużo uczucia i wdzięku; i tu właśnie leży przyczyna, że tak często wprowadzają innych w błąd. Jednakże kiedy po jakimś czasie kobieta przestaje spe­łniać ich fantastyczne oczekiwania, zaczynają się konflikty i obrazy. Jeżeli kobieta nie podziwia ich bez ustanku, jeżeli rości sobie prawo do tego, aby żyć własnym życiem, jeżeli pragnie być kochana i otaczana opieką, a w drastycznych wypadkach, jeżeli nie ma ochoty wybaczać miłosnych przygód z innymi kobietami (albo nawet okazywać pełnego podziwu zainteresowania), mężczyzna czuje się głęboko dotknięty, roz­czarowany i zazwyczaj dochodzi do przekonania, że dana kobieta nie kocha go, jest egoistką albo chce go tyranizować. Wszystko, co odbiega od zachowania kochającej matki wobec uroczego dziecka, jest uważane za dowód braku miłości. Mężczyźni ci zazwyczaj mylnie biorą swoje czule zachowanie, swoją chęć podobania się za prawdziwą miłość, a zatem dochodzą do wniosku, że potraktowano ich bardzo nieuczciwie; wyobrażają sobie, że są wspaniałymi kochankami, i gorzko wyrzekają na niewdzięczność swoich partnerek.

W rzadkich wypadkach człowiek, który tkwi w swym przywiązaniu do matki, potrafi żyć bez jakichś poważniejszych komplikacji. Jeżeli matka rzeczywiście kochała go, otaczając przesadną opieką (może go tyranizowała, nie wpływając jednak na niego destrukcyjnie), jeżeli znajdzie on żonę o tym samym macierzyńskim typie, jeżeli jego szczegó­lne zalety i uzdolnienia pozwolą mu wykorzystać swój urok i cieszyć się powodzeniem (jak się to niekiedy zdarza z popularnymi politykami), może się „dobrze ustawić" w sensie społecznym, nie osiągając przy tym jednak nigdy wyższego stopnia dojrzałości. Natomiast w warunkach mniej sprzyjających - a te zdarzają się oczywiście dużo częściej - życie miłosne, a nawet społeczne będzie dla niego poważnym rozczarowaniem; kiedy tego rodzaju osobowość jest zdana sama na siebie, zaczynają powstawać przeróżne konflikty, a często również silny niepokój i stany depresyjne.

W ostrzejszych formach patologicznych mania na punkcie matki jest jeszcze głębsza i jeszcze bardziej irracjonalna. Na tym poziomie pragnie­nie nie jest, mówiąc symbolicznie, chęcią powrotu w opiekuńcze ramiona matki ani też do jej karmiącej piersi, ale do jej wszechprzyjmującego - i wszechunicestwiającego - łona. O ile istota normalnego stanu psychi­cznego polega na oddzieleniu się od łona matki i wyjściu w świat, o tyle w przypadku poważnej choroby psychicznej obserwujemy związanie z matczynym fonem i pragnienie, aby zostać przez nie wchłoniętym z powrotem - to znaczy chęć ucieczki od życia. Ten rodzaj zboczenia występuje zazwyczaj pod wpływem matek, które traktują dzieci w pochłaniająco niszczący sposób. Niekiedy w imię miłości, niekiedy obowią­zku chcą one zatrzymać dziecko, młodzieńca, mężczyznę niejako w so­bie; powinien móc oddychać tylko poprzez matkę, powinien móc kochać tylko na płaszczyźnie powierzchownej, seksualnej - poniżającej wszyst­kie inne kobiety; nie powinien być zdolnym i niezależnym człowiekiem, lecz zostać wiecznym kaleką albo przestępcą.

Ten aspekt matki, niszczący i pochłaniający, jest aspektem negatyw­nym jej postaci. Matka może dać istnienie i może je zabrać. Ona jest tą, która potrafi tchnąć nowe życie, i tą, która niszczy; potrafi dokonywać cudów miłości - i nikt inny nie potrafi zadać większego bólu niż ona. W wyobrażeniach religijnych (na przykład hinduskiej bogini Kali) i w symbolice snów często można odczytać te dwa sprzeczne aspekty matki.

Inną formę nerwicy obserwujemy w przypadkach, w których przed­miotem szczególnego przywiązania jest ojciec.

Dotknięty nią człowiek to ktoś, kogo matka jest chłodna i powścią­gliwa, podczas gdy ojciec (częściowo właśnie z powodu oziębłości żony) koncentruje wszystkie uczucia i zainteresowania na synu. Jest on wpra­wdzie „dobrym ojcem", lecz równocześnie człowiekiem autorytatyw­nym. Kiedy jest zadowolony z syna, chwali go, daje mu prezenty, jest serdeczny; jeżeli natomiast syn wywoła jego niezadowolenie, cofa swoje łaski lub go karci. Syn, dla którego uczucie ojcowskie jest jedynym, jakie posiada, przywiązuje się do ojca w sposób niewolniczy. Głównym celem jego życia staje się sprawianie przyjemności ojcu - i jeśli mu się to udaje, czuje się szczęśliwy, bezpieczny i zadowolony. Kiedy jednak popełni błąd, coś mu się nie uda albo nie zdoła zadowolić ojca, czuje się zdeprymowany, niekochany, odrzucony. W późniejszym życiu człowiek taki będzie próbował znaleźć kogoś o cechach ojca, do kogo przywiąże się w podobny sposób. Całe jego życie stanie się pasmem

wzlotów i upadków w zależności od tego, czy udało mu się zasłużyć na pochwałę ojca. Ludziom takim często doskonale układa się ich kariera społeczna. Są sumienni, godni zaufania, gorliwi - jeśli potrafią kierować się stworzonym przez siebie wizerunkiem ojca. Natomiast w stosunkach z kobietami są pełni rezerwy i trzymają się od nich z daleka. Kobieta nie ma dla nich zasadniczego znaczenia; traktują ją zazwyczaj z lekką pogardą, często maskowaną przez okazywanie ojcowskiego zaintereso­wania małą dziewczynką. Początkowo mężczyzna taki może wywrzeć na kobiecie pewne wrażenie swoją męskością, jednak z czasem rozcza­rowuje ją coraz bardziej - gdy np. kobieta, którą poślubił, odkrywa, że przypadła jej drugorzędna rola wobec pierwszoplanowego uczucia do postaci ojca, dominującej nieustannie w życiu męża; może się jednak zdarzyć, że i żonie nie udało się wyzwolić ze swego przywiązania do ojca, a wtedy czuje się szczęśliwa z mężem, który traktuje ją jak rozka­pryszone dziecko.

Bardziej skomplikowany jest rodzaj zaburzenia neurotycznego w miłości, kiedy stosunki między rodzicami kształtują się jeszcze inaczej: rodzice nie kochają się nawzajem, są jednak zbyt opanowani, aby się kłócić lub okazywać niezadowolenie. Zarazem jednak ich wzajemna obcość sprawia, że i w stosunku do dzieci brak im spontaniczności uczuć. Mała dziewczynka żyje wtedy w atmosferze „poprawnych" form, które nigdy nie pozwalają na bliski kontakt ani z ojcem, ani z matką, wobec czego staje się zakłopotana i wylękniona. Nigdy nie jest pewna, co jej rodzice myślą i czują; w atmosferze stale tkwi coś nieznanego, tajemni­czego. Dziewczynka wycofuje się więc w swój własny świat, marzy na jawie, oddala się od wszystkiego i potem w swoich stosunkach uczucio­wych wykazuje nadal te same cechy.

Co więcej, to zamknięcie się w sobie rozwija w niej silny niepokój, uczucie braku jakiejś trwałej podstawy w życiu, i często prowadzi do skłonności masochistycznych jako jedynego sposobu zaznania silnego podniecenia. Tego rodzaju kobiety często wolałyby, aby ich mąż zrobit scenę czy zaczął krzyczeć, zamiast zachowywać się rozsądnie i normalnie, gdyż uwolniłoby to je przynajmniej od ciężaru napięcia i lęku; nierzadko podświadomie prowokują takie zachowanie mężów, aby położyć kres zadręczającemu je stanowi uczuciowej neutralności.

Poniżej opisane są inne często występujące formy irracjonalnej mi­łości , bez wnikania w analizę specyficznych czynników w okresie rozwoju dziecka, które leżą u ich podstaw.

Dość często spotykaną i doznawaną formą pseudomitości (najczęściej przedstawianą na filmach i w powieściach jako „wielka milość") jest mi-łość_J> a 1 w ochwalcza. Jeżeli człowiek nie osiągnął pozio­mu, na którym dochodzi się do zrozumienia własnej autentyczności, własnego ja - poprzez produktywny rozwój swoich sił - skłania się wówczas do „bałwochwalczego uwielbiania" ukochanej osoby. Pozbywa się on swoich własnych mocy i przerzuca je na ukochaną osobę, którą czci jako summum bonum, sprawcę wszelkiej miłości, wszelkiego światła i wszelkiej szczęśliwości. Pozbawia się wtedy poczucia siły i zamiast się odnajdywać, zatraca się w ukochanej osobie. Ponieważ nikt nie może na dłuższą metę utrzymać się na piedestale wzniesionym przez bałwo­chwalczego czciciela, pojawia się nieuchronnie rozczarowanie i, aby temu zaradzić, poszukuje się nowego bożyszcza, czasami powtarzając to bez końca. Cechą charakterystyczną takiej bałwochwalczej miłości jest jej nagłość i gwałtowność w początkowym momencie. Tę bałwo­chwalczą miłość często opisuje się jako prawdziwą wielką miłość; ale choć ma ona przedstawiać siłę i głębię uczucia, demonstruje jedynie głód i rozpacz ubóstwiającego. Nie trzeba chyba mówić, że nierzadko się zdarza, że dwoje ludzi zapała do siebie takim samym bałwochwalczym uczuciem, które czasem, w krańcowych przypadkach, przedstawia obraz folie a deux._

Inną formą pseudomiłości jest uczucie, które by można nazwać „m i łością sentymentaln ą". Jej istota polega na tym, że miłość taką odczuwa się jedynie w sferze fantazji, a nie w bezpośrednim stosunku do realnie istniejącego człowieka. Najbardziej rozpowszech­nioną formą tego rodzaju uczucia jest zastępcze zadowolenie miłosne odczuwane przez pożeraczy filmów, romansów i sentymentalnych piose­nek. Wszystkie nie zrealizowane pragnienia miłości, zespolenia i blisko­ści znajdują zaspokojenie w przeżywaniu tych utworów. Mężczyzna i kobieta, którzy wobec swoich współmałżonków nie potrafią przeniknąć muru odseparowania, wzruszają się do łez, kiedy biorą udział w szczę­śliwej czy nieszczęśliwej perypetii miłosnej rozgrywającej się na ekranie. Dla wielu par oglądanie tych historii w kinie jest jedyną okazją przeżycia miłości - nie każde dla siebie, ale razem, jako widzowie przyglądający się „miłości" innych ludzi. Póki miłość jest marzeniem na jawie, mogą w niej brać udział; z chwilą jednak gdy sprawa zstępuje na ziemię, gdy w grę zaczyna wchodzić realny stosunek między dwojgiem realnych ludzi - lodowacieją.

Innym aspektem miłości sentymentalnej jest uabstrakcyjnienie miło­ści w czasie. Dwoje ludzi może się głęboko wzruszać wspomnieniami minionej miłości - chociaż w momencie, kiedy ta przeszłość była tera­źniejszością, nic głębszego nie przeżywali - lub rojeniami na temat przy­szłego uczucia. Ile zaręczonych czy niedawno poślubionych par marzy o miłości, jaka się kiedyś stanie ich udziałem, podczas gdy w chwili, którą właśnie przeżywają, zaczynają się już wzajemnie nudzić. Ta skłon­ność zbiega się z ogólną postawą charakterystyczną dla dzisiejszego czło­wieka. Żyje on w przeszłości albo w przyszłości, ale nigdy w teraźniej­szości. Wspomina z rozrzewnieniem swoje dzieciństwo i matkę - albo robi radosne plany na przyszłość. Niezależnie od tego, czy miłość od­czuwa się zastępczo, przez uczestnictwo w fikcyjnych doznaniach innych ludzi, czy też przesuwa się ją z teraźniejszości w przeszłość lub przyszłość - ta uabstrakcyjniona i wyobcowana forma miłości służy za narkotyk kojący ból rzeczywistości, samotności i odosobnienia jednostki.

Jeszcze inną formą neurotycznej miłości jest używanie mecha­nizmów projekcyjnych, aby uchylić się od własnych problemów, a zamiast tego zająć się wadami i słabościami „kochanej" osoby. Jednostki zachowują się pod tym względem zupełnie podobnie jak grupy, narody czy religie. W znakomity sposób potrafią zdać sobie sprawę z nawet mało istotnych słabych stron drugiego człowieka, pod­czas gdy z uśmiechem na ustach przechodzą do porządku dziennego nad własnymi błędami - ustawicznie zajmują się oskarżaniem czy poprawia­niem drugiego człowieka. Jeżeli dwoje ludzi robi to równocześnie - jak to się dosyć często zdarza - stosunek uczuciowy przekształca się w sto­sunek wzajemnej projekcji. Jeżeli jestem despotą albo człowiekiem nie­zdecydowanym czy chciwym - oskarżam o to mojego partnera i, zależnie od mego charakteru, chcę go albo leczyć, albo karać. Druga osoba robi to samo - i tak obojgu udaje się pomijać własne problemy, wskutek czego nie podejmują żadnych kroków, które by mogły pomóc im w ich własnym rozwoju.

Inną formą projekcji jest przerzucanie własnych problemów na dzie­ci. Przede wszystkim przerzucanie takie dość często przejawia się w samej chęci posiadania potomstwa. W takich przypadkach pragnienie posiadania dzieci wywołane jest głównie chęcią przerzucenia problemu własnego istnienia na problem istnienia dzieci. Kiedy człowiek czuje, że nie potrafił nadać sensu własnemu życiu, próbuje odnaleźć ten sens w życiu swoich dzieci. Ale próby takie skazane są z góry na niepowodzenie, i to zarówno w odniesieniu do danego człowieka, jak i do jego dzieci. W odniesieniu do niego, ponieważ problem istnienia każdy musi rozwiązać sam dla siebie bez żadnego pośrednika; w odniesieniu zaś do dzieci, gdyż brak mu właśnie tych cech, których potrzeba do kierowania nimi, kiedy zaczynają szukać odpowiedzi na to pytanie. Dzieci służą do celów „przerzucenia" również wtedy, kiedy powstaje kwestia rozwiąza­nia nieszczęśliwego małżeństwa. Ogólnie przyjętym w takiej sytuacji argumentem rodziców jest twierdzenie, że nie mogą się rozejść, gdyż nie chcą pozbawiać dzieci dobrodziejstw wspólnej rodziny. Każde szcze­gółowe badanie wykazałoby jednak, że atmosfera napięcia i braku szczę­ścia we „wspólnej rodzinie" przynosi dzieciom więcej szkody niż otwarte zerwanie - które przynajmniej uczy je, że człowiek przy pomocy odwa­żnej decyzji może zlikwidować nieznośną sytuację.

Należy tu jeszcze wspomnieć o pewnym często popełnianym błędzie, a mianowicie o złudzeniu, że miłość musi koniecznie oznaczać brak konfliktów. Tak samo jak ludzie przyzwyczaili się uważać, że za wszelką cenę należy unikać bólu i smutku, tak samo wierzą, że miłość oznacza brak wszelkich konfliktów. I znajdują słuszne powody, aby tak sądzić, w fakcie, że starcia wokół nich wydają się jedynie destruktywną wymianą poglądów, która nie przynosi nic dobrego żadnej z zainteresowanych stron. Ale przyczyna tkwi w tym, że „konflikty" większości ludzi w rzeczywistości nie są niczym innym jak próbą ominięcia prawdzi­wych konfliktów. Są one nieporozumieniami w drobnych, powierzcho­wnych sprawach, które z samej swej natury nie nadają się do wyjaśnienia czy rozwiązania. Prawdziwe konflikty między dwojgiem ludzi, te, które nie służą do tego, aby coś ukryć czy przerzucać na innych, które przeżywa się w najgłębszych warstwach wewnętrznej rzeczywistości i które jej dotyczą - nie są destrukcyjne. Prowadzą do wyjaśnienia, rodzą katharsis, z której ludzie wychodzą mądrzejsi i silniejsi. Prowadzi nas to do pono­wnego podkreślenia tego, o czym była mowa powyżej.

Miłość jest możliwa jedynie wtedy, jeżeli dwoje ludzi komunikuje się ze sobą z samej głębi swej istoty, to znaczy jeżeli każde z nich przeżywa siebie do samej głębi swej istoty. Jedynie w takim przeżyciu mieści się ludzka rzeczywistość, jedynie tu jest to, co naprawdę żywe, jedynie tu jest źródło miłości. Miłość przeżywana w ten sposób jest nieustannym wyzwaniem; nie jest stanem wypoczynku, lecz ruchu, wzro­stu, wspólnej pracy; nawet to, czy istnieje harmonia czy konflikt, radość czy smutek, jest czymś drugorzędnym wobec zasadniczego faktu, że dwoje ludzi przeżywa siebie w samej głębi swego istnienia i że mocniej czują się jednością będąc razem niż osobno. Istnieje tylko jeden dowód na obecność miłości: głębokość wzajemnego związku oraz żywotność i siła każdej z zainteresowanych osób; oto owoc, po którym poznaje się miłość.

Tak jak automaty nie mogą się kochać nawzajem, nie mogą też kochać Boga. Dezintegracja miłości Boga osiągnęła te same rozmiary co dezintegracja miłości człowieka. Fakt ten pozostaje w rażącej sprzeczności z poglądem, jakobyśmy w obecnej epoce byli świadkami renesansu religijnego. Nic dalszego od prawdy. To, czego jesteśmy świadkami (nawet jeżeli istnieją tu pewne wyjątki), jest nawrotem do bałwochwalczej koncepcji Boga i przekształceniem miłości Boga w stosunek dostosowany do wyobcowanej struktury danego osobnika. Nawrót do bałwochwalczego pojęcia Boga jest łatwo widocz­ny. Ludzi gnębi niepokój, nie mają ani zasad, ani wiary, widzą, że ich jedyny cel to wciąż pędzić przed siebie; dlatego wciąż są dziećmi, wciąż maj ą nadzieję, że w potrzebie ojciec lub matka pośpieszy im z pomocą.

To prawda, że w religijnych kulturach, jak na przykład w kulturze wieków średnich, przeciętny człowiek też patrzył na Boga jak na śpieszą­cego z pomocą ojca czy matkę. Ale równocześnie traktował Boga powa­żnie w tym sensie, że najważniejszym celem j ego życia było postępowanie zgodne z przykazaniami Boga, bo naczelną jego troską, której podpo­rządkowywał całą działalność - było „zbawienie". Dziś nikt o to nie dba. Życie codzienne odcięło się od wszelkich wartości religijnych. Po­święcone jest pogoni za wygodami materialnymi i powodzeniem na lu­dzkim rynku. Zasady, na których opierają się nasze doczesne wysiłki, to obojętność i egotyzm (ten ostatni określa się często mianem „indywi­dualizmu" lub „indywidualnej inicjatywy"). Człowieka żyjącego w kul­turach prawdziwie religijnych można porównać do ośmioletniego dziec­ka, które potrzebuje pomocy ojca, ale które zaczyna przyswajać sobie jego nauki i zasady. Współczesny człowiek przypomina raczej trzyletnie dziecko, które wzywa ojca, kiedy go potrzebuje, a poza tym, kiedy może się bawić, jest w zupełności samowystarczalne.

Pod tym względem, w dziecięcej zależności od antropomorficznego obrazu Boga. bez przekształcenia życia zgodnie z jego przykazaniami, jesteśmy bliżsi pierwotnego bałwochwalczego plemienia niż ludzie żyjący w religijnej kulturze średniowiecza. Pod innym względem nasza postawa wobec religii wykazuje nowe cechy, charakterystyczne jedynie dla współczesnego zachodniego społeczeństwa kapitalistycznego. Mogę się tu po­wołać na stwierdzenia z poprzedniej części książki. Nowoczesny człowiek przekształcił się w towar; traktuje swoja energię życiową jak inwestycję, która powinna mu przynieść maksymalny zysk, stosowny do jego pozycji i sytuacji na ludzkim rynku. Człowiek taki jest wyobcowany od samego siebie, od swoich bliźnich i od natury. Jego głównym celem jest korzystna wymiana swoich zdolności, wiedzy i samego siebie, swego „osobowego pakietu" - z innymi, którzy w równej mierze są nastawieni na uczciwą i korzystną wymianę. Jedynym celem życia jest ruch, jedyną zasadą -zasada uczciwej wymiany, jedynym zadowoleniem - konsumpcja.

Jakie znaczenie może mieć w tych warunkach pojęcie Boga? Uległo ono przeobrażeniu ze swego pierwotnego religijnego znaczenia na poję­cie dostosowane do wyobcowanej kultury sukcesu. W religijnym przebu­dzeniu ostatnich czasów wiara w Boga została przeobrażona w psycho­logiczny wybieg mający na celu lepsze przystosowanie człowieka do konkurencyjnej walki.

Religia sprzymierza się z autosugestią i psychoterapią, aby pomagać człowiekowi w jego zawodowych zajęciach. W latach dwudziestych nikt jeszcze nie zwracał się do Boga, prosząc go o „ulepszenie własnej oso­bowości". Bestseller z roku 1938 Dale'a Carnegie'ego pod tytułem How to Win Friends and Influence People (Jak zdobywać przyjaciół i wplyw na ludzi) ograniczał się do płaszczyzny ściśle świeckiej. Rolę, jaką w owych czasach spełniała książka Carnegie'ego, dziś spełnia największy bestseller The Power of Positive Thinking (Silą pozytywnego myślenia) N.V. Peale'a. W tej religijnej książce nie ma nawet wzmianki, czy nasze główne zainteresowanie zdobyciem powodzenia jest samo w sobie zgo­dne z duchem religii monoteistycznej. Wprost przeciwnie, tego najwyż­szego celu nie podaje się w ogóle w wątpliwość, natomiast zaleca się wiarę w Boga i modlitwę jako środki prowadzące do zwiększenia zdol­ności zdobywania powodzenia. Tak samo jak dzisiejszy psychiatra poleca dbać o szczęście pracowników celem łatwiejszego pozyskania klientów, niektórzy duchowni zalecają miłość Boga jako środek prowadzący do większego powodzenia. „Uczyń Boga swoim partnerem" oznacza raczej uczynienie go partnerem w sprawach zawodowych niż zespolenie się z nim w miłości, sprawiedliwości i prawdzie. Tak jak miłość braterska została zastąpiona przez bezosobową rzetelność, Boga przekształcono w dalekiego naczelnego dyrektora towarzystwa akcyjnego „Wszech­świat"; wiesz, że tam jest, że kieruje całą imprezą (chociaż prawdopodobnie prosperowałaby ona również i bez niego), nigdy go nie widzisz, ale uznajesz jego kierownictwo, robiąc „to, co do ciebie należy".