Indianie Pueblo z Nowego Meksyku 5 страница

Podobnie tuszowana jest zazdrość małżeńska. Zuni nie reagują gwałtownie na cudzołóstwo. Na równinach normalną reakcją na zdradę żony było obcięcie miękkiej części nosa. Praktykowano to nawet na południowym zachodzie wśród plemion nie należących do Indian Pueblo, jak na przykład Apacze. Ale u Zuni niewierność żony nie usprawiedliwia gwałtownej reakcji. Mąż nie uważa zdrady za naruszenie swoich praw. Niewierność żony stanowi zwykle pierwszy krok do zmiany męża i instytucje Zuni zmianę tę ułatwiają w dostatecznym stopniu, tak że w istocie jest to procedura dość prosta. Nie biorą pod uwagę możliwości gwałtownej reakcji[39].

Podobnie żony okazują często takie samo umiarkowanie, gdy okaże się, że mężowie są niewierni. Jak długo sytuacja nie jest na tyle przykra, aby zrywać stosunki, tak długo się ją ignoruje. Na rok przed jedną z wizyt dr Bunzel u Zuni jeden z młodych mężów w domu, w którym mieszkała, wplątał się w pozamałżeńską aferę; stała się głośna w całej osadzie. Rodzina całkowicie ignorowała tę sprawę. W końcu pewien biały kupiec, stróż moralności, udał się z wymówkami do żony. Para ta była małżeństwem od kilkunastu lat i miała troje dzieci; żona pochodziła z poważnej rodziny. Kupiec z wielką powagą podkreślił konieczność okazania autorytetu i położenia kresu bezwstydnemu postępowaniu męża. „Wobec tego - jak to dr Bunzel opowiedziała żona - przestałam prać jego odzież. I wtedy pojął, że ja wiem, że wszyscy wiedzą, i przestał zadawać się z tą dziewczyną". To podziałało bez wymiany stów.Bez awantur, oskarżeń czy nawet jawnego stwierdzenia kryzysu.

Jednakże żonom wolno przyjąć jeszcze inny sposób postępowania, nie znajdujący sankcji w przypadku po­rzuconych mężów. Żona może zaatakować swą rywalkę i publicznie ją pobić. Wyzywają się wówczas nawzajem i podbijają sobie oczy. Kłótnia ta nie rozwiązuje niczego i nawet w tych rzadkich wypadkach, jeśli do niej dojdzie, urywa się równie szybko, jak wybuchła. Jest to jedyna uznawana przez Zuni walka na pięści. Z drugiej strony, jeśli kobieta zachowuje się spokojnie, gdy jej mąż ma jedną miłostkę za drugą, gniewa to jej rodzinę, która nalega, by od niego odeszła. „Wszyscy mówią, że ona go kocha", powiadają wówczas ludzie, a krewni czują się zawstydzeni, jest bowiem nieposłuszna prawom, które dla niej ustanowiono.

Postępowanie zgodne z tradycją to rozwód. Jeśli męż­czyzna uważa, że krewni matki żony nie nadają się do współżycia, to może powrócić do domu swej matki. Pozwala mu to uniknąć domowej zażyłości z ludźmi, do których czuje niechęć, i w ten sposób zrywa tylko stosunki trudne do utrzymania na przyjacielskiej stopie.

O ile Indianie Pueblo posiadają zwyczaje skutecznie zmniejszające możliwość reakcji gwałtownych, takich jak na przykład zazdrość, to w jeszcze większym stopniu troszczą się o zachowanie tych apollińskich reguł postępowania w wypadku śmierci. Zazdrość, jak to pokazuje praktyka wielu różnych kultur, jest jedną z tych emocji, które z pomocą instytucji kulturowych można albo najbardziej skutecznie podsycać, albo obwarowywać zakazami. Ale z utratą drogiej osoby nie można poradzić sobie tak łatwo. Śmierć bliskiego krewnego jest najbardziej bolesnym ciosem, jaki może zadać życie. Zagraża spójności grupy, wymaga pełnego wynagrodzenia krzywdy, szczególnie jeśli zmarły był dorosłym, a często oznacza osamotnienie i ból dla tych, którzy pozostali.

Indianie Pueblo są w istocie realistami i nie odżegnują się od smutku po czyjejś śmierci. W przeciwieństwie do pewnych kultur, o których będzie jeszcze mowa, nie robią z żałoby po bliskim krewnym popisu ambicji czy grozy. Traktują śmierć jako stratę, i to poważną stratę. Ale znają sposoby zapomnienia o niej tak szybko, jak tylko można, i z jak najmniejszą gwałtownością. Kładzie się specjalny nacisk na to, by osierocony jak najprędzej zapomniał. Obcinają pukiel włosów zmarłego i palą, by dym oczyścił tych, którzy smucą się zbyt mocno. Rozsypują czarną mąkę z kukurydzy lewą ręką - mającą związek ze śmiercią - by „uczynić ich drogę czarną", to jest położyć ciemność między sobą a nękającym smutkiem. W Isleta, czwartego dnia wieczorem, zanim krewni rozstaną się po śmierci, celeb­rujący kapłan buduje ołtarz ziemny, na którym kładzie pałeczki modlitewne dla zmarłego, jego tuk i strzały, szczotkę do włosów używaną przy przygotowaniu ciała do pogrzebu oraz części ubrania nieboszczyka. Dalej stawia misę z wodą leczniczą i kosz, do którego wszyscy znoszą jedzenie. Na podłodze, od drzwi domu do ołtarza, kapłani wysypują dróżkę z mąki, aby mógł po niej przejść zmarły. Wszyscy zbierają się, aby go po raz ostatni nakarmić i odesłać z powrotem. Jeden z kapłanów spryskuje wszyst­kich wodą leczniczą, następnie otwiera drzwi domu. Wódz plemienia przemawia do zmarłego, zapraszając go, by przybył i jadł. Słychać kroki na zewnątrz i skrobanie do drzwi. Zmarły wkracza i spożywa jadło. Potem wódz spryskuje drogę, by zmarły mógł odejść, i kapłani „wypę­dzają go ze wsi". Zabierają ze sobą pałeczki modlitewne, części ubrania i osobiste rzeczy zmarłego, szczotkę do włosów i naczynie z jedzeniem. Wynoszą to ze wsi, łamią szczotkę, tłuką naczynie, zakopując wszystko w nieznanym miejscu. Wracają biegiem, nie oglądając się za siebie i ryglują drzwi, wydrapując na nich krzyż krzemiennym nożem, aby uniemożliwić zmarłemu wejście do domu. Jest to formalne zerwanie ze zmarłym. Jeszcze wódz przemawia do ludu, by nie pamiętał o niczym. „On nie żyje już od czterech lat". W obrzędach i w folklorze Zuni często występuje wyobrażenie, że dzień stał się rokiem lub rok dniem. Czas upłynął, aby uwolnić ich od smutku. Ludzie się rozchodzą i żałoba jest skończona[40].

Jednakże bez względu na psychologiczne skłonności, śmierć jest faktem narzucającym się uparcie i apolliński niepokój w obliczu niemożności przeciwdziałania katastrofie śmierci ze strony najbliższych krewnych znajduje dobitny wyraz w instytucjach Zuni. Starają się, jak tylko można, umniejszyć wagę śmierci. Obrzędy pogrzebowe są u nich najprostsze i najmniej dramatyczne ze wszystkich, jakie posiadają. Nie ma w nich nic z wyrafinowania w ceremoniach związanych z porami roku. Ciało grzebie się natychmiast i bez udziału kapłana.

Ale ze śmiercią, która tak bezpośrednio dotyka jednostkę, trudno się uporać nawet członkom plemienia Zuni. Trwający smutek czy niepokój ma wyjaśnić wiara, że małżonek pozostały przy życiu znajduje się w wielkim niebezpieczeństwie. Zmarła żona może „go za sobą pociągnąć", to jest zabrać do siebie, by nie być samotną. Dokładnie to samo może spotkać żonę, której umarł mąż. Jeśli żyjący się smuci, jest tym bardziej zagrożony. Dlatego też traktuje go się z zachowaniem wszystkich środków ostrożności, jak czło­wieka, który pozbawił kogoś życia. Musi odizolować się na okres czterech dni, nie wolno mu rozmawiać ani innym zwracać się do niego, musi co rano brać środek przeczysz-czający i wychodzić poza wieś, by złożyć - lewą ręką - ofiarę z czarnej mąki kukurydzianej. Czterokrotnie zatacza ręką koło nad głową i rzuca mąkę, by „dobić złe wydarzenia", jak powiadają. Czwartego dnia zatyka swoje pałeczki modlitewne z myślą o zmarłej i błaga ją w jedynej modlitwie Zuni, którą kieruje się do jednostki - czy to człowieka, czy istoty nadprzyrodzonej - aby zostawiła go w spokoju, nie ciągnęła za sobą do grobu i przelała na niego:

Całe to swoje szczęście, Jakie każdemu z nas dano, By drogą szedł bezpieczną[41].

Grożącego niebezpieczeństwa nie bierze się pod uwagę przez rok. W tym okresie jego zmarła żona będzie za­zdrosna, jeśli zbliży się do kobiety. Po upływie roku wchodzi w kontakt z jakąś obcą kobietą i ofiarowuje jej podarek. Wraz z tym podarkiem opuszcza go grożące mu niebezpieczeństwo. Jest znowu wolny i bierze sobie drugą żonę. Podobnie dzieje się w wypadku żony, która straciła męża.

Na równinach zachodnich zachowanie związane z żałobą było jak najdalsze od takich rozbudowanych niepokojów. Tam widzimy dionizyjskie pogrążenie w nieutulonym smut­ku. Całe zachowanie Indian z równin raczej uwydatniało rozpacz i katastrofę, którą niesie śmierć, niż unikało ich. Kobiety raniły sobie głowy i nogi i odcinały palce. Po śmierci jakiejś ważnej osoby przeciągały przez obóz długie szeregi kobiet z obnażonymi krwawiącymi nogami. Nie pozwalały zakrzepnąć krwi na głowach i łydkach ani nie ocierały jej. Kiedy tylko zabrano zwłoki, by je pogrzebać, wyrzucano wszystkie rzeczy z szałasu i ciskano na ziemię, po czym każdy brał sobie to, na co miał ochotę. Własności zmarłych nie uważano za skalaną, ale wszystkie rzeczy należące do gospodarstwa rozdawano, gdyż rodzina po­grążona w smutku nie mogła ani interesować się nimi, ani ich używać. Nawet szałas niszczono lub oddawano komuś innemu. Wdowie nie zostawiano nic poza derką, którą się owijała. Ulubione konie zmarłego prowadzono na jego grób i zabijano wśród zawodzeń całego ludu[42].

Oczekiwano również przesadnej żałoby indywidualnej i przyjmowano ją ze zrozumieniem.Po pogrzebie żona i córka zmarłego mogły upierać się przy pozostaniu u gro­bu[43], zawodząc i odmawiając jedzenia, nie zwracając uwagi na tych, którzy staraliby się namówić je do powrotu do obozu. Kobieta szczególnie, ale niekiedy i mężczyzna mogli, zawodząc w rozpaczy, udać się do jakiegoś niebezpiecznego miejsca i uzyskać tam niekiedy wizje dające moc nad­przyrodzoną. W niektórych plemionach kobiety często chodziły na grób i rozpaczały przez całe lata, a później nadal wybierały się tam w pogodne popołudnia, by -już nie rozpaczając - po prostu posiedzieć przy grobie[44].

Szczególnie charakterystyczny jest smutek po śmierci dzieci. Wyrazem największego bólu rodziców w plemieniu Dakota4 było pojawienie się nago na terenie obozu. Byt to jedyny powód, dla którego coś podobnego mogło mieć miejsce. Pewien pisarz opisuje swe doświadczenia w innym plemieniu z równin w następujący sposób: „Gdyby ktokol­wiek obraził rodziców w czasie żałoby, przypłaciłby to najpewniej śmiercią, pogrążony bowiem w głębokim bólu człowiek szuka czegoś, na czym by mógł wywrzeć zemstę;

wkrótce po śmierci bliskiej osoby wyrusza na wojnę, by zabijać lub być zabitym, jako że jedno i drugie jest mu wtedy zupełnie obojętne". Plemiona te szukały śmierci, tak jak Indianie Pueblo modlili się o uwolnienie od tej strasznej groźby[45].

Te dwie postawy wobec śmierci to znane typy prze­ciwstawnego zachowania i większość ludzi odnajduje we­wnętrzne pokrewieństwo z jedną albo drugą. Indianie Pueblo przyjęli w swoich zwyczajach jedną, Indianie z rów­nin - drugą. Naturalnie nie oznacza to, że gwałtowny i niepohamowany smutek ogarnia na równinach zachodnich rodziny każdego zmarłego lub że w pueblach każdy, komu każe się zapomnieć, godzi się na to uczucie, po­przestając na wyrażeniu bólu w połamaniu szczotki do włosów. Rzecz w tym, że jedna kultura daje ujście pierwszej emocji, a druga - drugiej. Większość ludzi daje upust uczuciom w formie, jaką stwarza im ich kultura. Jeśli go przyjmą, mają do dyspozycji odpowiednie środki wyrazu. Jeśli nie, wówczas stają przed problemami wyłaniającymi się wszędzie przed ludźmi „innymi"[46].

Istnieje inna sytuacja związana ze śmiercią, która w tych kulturach jeszcze bardziej związana jest z praktykami rytualnymi, a mianowicie sytuacja człowieka, który kogoś zabił. U Zuni zabójcę traktuje się jako owdowiałego współ­małżonka, z tym tylko że okres odosobnienia spędza się w obrzędowej kivie pod nadzorem kapłanów, a uwolnienie go od ciążącej nad nim zmory odbywa się w sposób bardziej wyrafinowany. Polega to na przyjęciu go do bractwa wojow­ników. Odosobnienie, które, podobnie jak odosobnienie wdowca, polega na siedzeniu bez ruchu, milczeniu, przyj­mowaniu środków przeczyszczających i powstrzymywaniu się od jedzenia, jest odosobnieniem poprzedzającym wtajem­niczenie do tego bractwa. Każdy wtajemniczany do jakiegoś bractwa przestrzega analogicznych zakazów, a u Zuni ograniczenia dotyczące człowieka, który pozbawił kogoś życia, zmuszają do przestrzegania okresu odosobnienia wtajemniczającego. Uwolnienie go od tych ograniczeń jest równoznaczne z przyjęciem przez niego nowej formy od­powiedzialności społecznej jako członka bractwa wojow­ników. Wodzowie wojenni pełnią swą funkcję nie tylko w czasie wojny, ale przez całe życie zwłaszcza jako opieku­nowie i pełnomocnicy podczas obrzędów i innych publicz­nych wystąpień. Są ramieniem prawa wszędzie tam, gdzie trzeba zaprowadzić jakiś formalny porządek. Sprawują pieczę nad domem skalpów i posiadają szczególną umiejęt­ność sprowadzania deszczu.

Skalp podczas długiego i wyszukanego rytuału tańca wojennego jest symbolem człowieka, który został zabity. Celem tego obrzędu jest zarówno uświetnienie wtajem­niczenia nowego członka bractwa wojennego, jak i przemia­na skalpu w jedną z wywołujących deszcz nadprzyrodzonych istot Zuni. Powinien być uczczony tańcem i przyjęty do plemienia w zwykłych obrzędach towarzyszących adopcji. Obrzędy towarzyszące adopcji czy małżeństwu polegają zasadniczo na umyciu głowy przyjmowanemu przez starsze kobiety z rodziny jego ojca. Również skalp ciotki zabójcy obmywają w czystej wodzie, po czym zostaje on przyjęty do plemienia w ramach tej samej procedury, z jaką przyj­mowano wtajemniczonego do rodziny panny młodej w chwili zawierania małżeństwa. Modlitwy związane z tańcem skalpu są bardzo wyraźnie określane. Opisują one przemianę niecnego wroga w święty fetysz ludu oraz radość ludu przyjmującego to nowe błogosławieństwo.

Bo zaprawdę ten wróg,

Chociaż ze śmierci brał

Życie swoje i rósł,

Z mocy deszczowych modlitw kapłanów kukurydzy

Nabrał wartości.

I zaprawdę ten wróg,

Chociaż za życia byt

Człekiem kłamiącym wciąż,

Teraz tym jest, co nam przepowie,

Jaki świat będzie,

Jakie dni przyjdą...

Chociaż nie był wart nic,

Istotą był z wody,

Istotą z nasienia;

Pragnąc wód tego wroga,

Pragnąc nasienia jego,

Pragnąc bogactwa jego,

Niecierpliwie jego dni[47] czekajcie.

Gdy w wodzie czystej

Już go okapiecie[48] ,

Gdy na błogosławionym deszczami podwórcu

Kapłanów kukurydzy

Wzniesiecie go wysoko w górę[49],

Wszystkie kapłanów kukurydzy dzieci

Śpiewając pieśni ojców

Dla niego będą tańczyć.

A gdy już dni jego przeminą,

Dzień szczęśliwy,

Dzień piękny,

Dzień pełen wielkiej wrzawy,

Pełen wielkiego śmiechu,

Dzień szczęśliwy

Z nami, waszymi dziećmi,

Powitacie[50].

 

Tak więc skalp staje się rzeczą nadprzyrodzoną, do której należy się modlić, a zabójca na całe życie członkiem ważnego bractwa wojowników.

W kulturach dionizyjskich stosunek do tego byt inny. Nader często przekształcało się to w straszny, niebezpieczny kryzys. Zabójcy groziło nadprzyrodzone niebezpieczeństwo i na przykład u Pima poddawano go przez dwadzieścia dni oczyszczeniom, podczas których siedział w malej okrągłej jamie wyżłobionej w ziemi. Karmił go obrzędowy ojciec, podając mu żywność na końcu kija długości sześciu stóp; od grożącego niebezpieczeństwa byt uwolniony dopiero wtedy, kiedy wrzucano go ze związanymi rękami i nogami do rzeki.

Jednakże na równinach zachodnich nie nadawano prze­sadnego znaczenia temu nadprzyrodzonemu skalaniu. Czło­wiek, który zabił innego, nie był kimś potrzebującym zbawienia, przeciwnie - był zwycięzcą, i to takim, któremu najbardziej zazdroszczono. Pełne dionizyjskie podniecenie osiągano w hałaśliwym świętowaniu triumfu, w napawaniu się poniżeniem przeciwnika. Była to nader radosna uroczys­tość. Powracający z wyprawy wojennej wojownicy z uczernionymi na znak triumfu twarzami uderzali o świcie na własny obóz w nagłym, udanym ataku... strzelając w powie­trze, wznosząc w górę tyki ze zdobytymi przez siebie skalpami. Lud w podnieceniu witał ich wrzaskliwie. To była radość! Kobiety śpiewem sławiły zwycięstwo... W pierwszym szeregu jechali mężowie, którzy... najwięcej dokonali w bo­ju... Obejmowano, ściskano serdecznie tych wojowników. Najstarsi ludzie w swych pieśniach imiona ich wymieniali. Krewni szczęśliwców z pierwszego szeregu... dla zaznacze­nia, jak bardzo się cieszą, dawali dary przyjaciołom swoim bądź też biedakom. Czasami wszyscy biegali tam, gdzie mieszkał któryś z tych dzielnych albo jego ojciec, żeby go uczcić wspólnymi tańcami. Tańczyć tak mogli od zmierzchu do rana i nieraz nawet dwa dni i dwie noce[51].

Wszyscy brali udział w tańcu skalpu, ale nie było to wydarzenie religijne. Nie celebrował go żaden czarownik. Nadanie mu charakteru społecznego należało do obowiąz­ków transwestytów, którzy przyjęli kobiecy tryb życia i któ­rych w tym plemieniu uważano za organizatorów zabaw i „dobre towarzystwo". Zapowiadali oni tańce i nosili skalpy. Starzy mężczyźni i kobiety występowali jako błazny[52] i nie­którzy z nich przebierali się nawet za wojowników-zdobywców skalpów, co stanowiło centralny punkt uroczystości.

Nikt, kto widział oba te tańce, nie może mieć wątpliwości co do ich wręcz odmiennego charakteru: taniec skalpu u Indian Pueblo, wykonywany uroczyście przez zespoły zmieniające się kolejno w starannie obmyślonym programie przed kunsztownym ołtarzem ziemnym, pokrytym zawiniąt­kami czarowników, i taniec skalpu u Czejennów, święto dumy zwycięstwa, taniec pełen życia, z naśladowaniem gestów walki wręcz, wyrażających rozkosz płynącą z po­twierdzonego poczucia swej wyższości w tej walce. Taniec Indian Pueblo, wykonywany w stanie zupełnej trzeźwości, jest akcją zespołową, jak przystoi sytuacji, gdy ciemna zasłona została zdjęta z zabójcy przez włączenie go do ważnego i wartościowego bractwa, i jak przystoi nadaniu skalpowi niegodnego uwagi wroga rangi istoty nadprzyro­dzonej, zsyłającej upragniony deszcz. W tańcu wykonywa­nym na równinach, jeśli nawet tancerze występują w gru­pach, to każdy tańczy sam, idąc za własnym natchnieniem i wyrażając każdym ruchem wyćwiczonego ciała chwałę fizycznego zmagania. Ten taniec to pokaz indywidualizmu, manifestacja szalonej radości i triumfu.

Apollińska postawa Indian Pueblo wobec śmierci nie jest w stanie zniweczyć śmierci krewnych ani zabijania wrogów, w najlepszym razie może zamienić je w źródła błogo­sławieństwa i umożliwić zapomnienie przy jak najmniejszym wzruszeniu. Zabójstwo, zabicie kogoś z własnej grupy zdarza się tak rzadko, że prawie brak zapamiętanych opowieści o czymś podobnym. Jeśli jednak dojdzie do zabójstwa, wówczas załatwia się sprawę bez większego hałasu drogą opłat wymienianych między obu pokrewnymi grupami. Jednakże samobójstwo jest całkowicie poza prawem. Nawet w najbardziej przypadkowych formach jest dla Indian Pueblo czynem zbyt gwałtownym, by w ogóle brać je pod uwagę. Nie mają pojęcia, o co tu chodzi. Namówieni do przypo­mnienia sobie odpowiednich historii, Zuni opowiadają o pewnym mężczyźnie, który podobno mówił, że chciałby umrzeć z piękną kobietą. Pewnego dnia wezwano go, by wyleczył chorą kobietę, a jego sposób leczenia polegał na żuciu jednej z dzikich roślin leczniczych. Rano znaleziono go nieżywego. Tylko w takim stopniu potrafili zbliżyć się do zrozumienia tego czynu i nie przyszło im do głowy, że ów człowiek mógł odebrać sobie życie. Opowiadają tylko o człowieku, do którego śmierć przyszła w tej postaci, jakiej - podobno - sam pragnął.

Sytuacja nieco podobna do naszych praktyk samobójczych występuje jedynie w opowieściach. Porzucona żona prosi czasem Apaczów, by przyszli za cztery dni i zniszczyli osadę, a wraz z nią jej męża z kochanką. Sama dokonuje rytualnego oczyszczenia i przywdziewa swój najlepszy strój. Wyznaczo­nego ranka wychodzi na spotkanie wroga i pierwsza pada z jego ręki. Oczywiście, mieści się to w naszej kategorii samobójstwa, chociaż oni widzą tu tylko rytualną zemstę. „Naturalnie, nie postąpilibyśmy tak teraz; ona była podła". Nie widzą nic poza jej mściwością. Zniszczyła możliwość szczęścia mieszkańców swej własnej wsi, szczęścia, którego sama czuła się pozbawiona. W szczególności zepsuta nową przyjemność męża. Dalszego ciągu opowieści Zuni naprawdę nie są sobie w stanie wyobrazić - nie mieści się w ramach ich doświadczeń - choćby na przykład tego, że kobieta zdobywa nadprzyrodzonego posłańca, by zaniósł jej prośbę Apaczom. Im bardziej szczegółowo wyjaśnia się praktykę samobójstwa słuchaczom Zuni, tym wyraźniej z ich uprzej­mych uśmiechów wyziera niedowierzanie. Biali ludzie robią bardzo dziwne rzeczy. Ale ta jest najśmieszniejsza ze wszystkich1.

Z drugiej strony, Indianie z równin rozwinęli ideę samobójstwa o wiele bardziej od nas. W wielu plemionach człowiek, który nie widział przed sobą nic bardziej frapują­cego niż samobójstwo, mógł zobowiązać się do tego na rok przed dokonaniem. Nosił wtedy specjalną odznakę, długą opończę z koźlej skóry. Koniec jej, ciągnący się po ziemi, miał długie rozcięcie, i kandydata na samobójcę, kiedy zajął wyznaczone miejsce na czele wyprawy wojennej, przywiązy­wano do słupa końcami tej opończy. Nie mógł się w tej pozycji cofnąć. Mógł iść naprzód, przymocowanie do słupa oczywiście nie krępowało mu ruchów. Ale jeśli jego towa­rzysze cofnęli się, musiał pozostać na poprzednim miejscu. Jeśli ginął, to ginął przynajmniej w ogniu walki, którą się rozkoszował. Jeśli jednak przeżył rok, to tym flirtem ze śmiercią zdobywał pełne uznanie współplemieńców. Do końca życia, kiedy stawni ludzie publicznie opowiadali o swych sukcesach w nieprzerwanych, uznawanych zawodach chełpliwości, mógł przypominać swoje sukcesy i rok, w któ­rym podjął zobowiązanie. Mógł użytkować swoje wyczyny, gdy przyjmowano go do bractw i gdy zostawał wodzem. Nawet człowiek, który wcale nie uważał swego życia za przegrane, mógł ulec pokusie honorów osiągalnych w ten sposób i podjąć podobne zobowiązanie. Również społeczeń­stwo mogło starać się nakłonić niewygodnego członka do podjęcia takiego zobowiązania. Ślubowanie wojownika nie było bynajmniej jedyną metodą samobójstwa uznawaną na równinach. Nie byt to u nich czyn pospolity, jak w pewnych prymitywnych rejonach; często natomiast powracają tam opowieści o samobójstwie z miłości. Rozumieją dobrze gwałtowny gest rezygnowania z własnego życia.