Indianie Pueblo z Nowego Meksyku 7 страница

W istocie największe niebezpieczeństwo istnieje w obrębie samego zgrupowania. Istotną krzywdę wyrządzają sobie ludzie, którzy łowią ryby na tym samym brzegu i wykonują razem te same codzienne zajęcia. Niszczą nawzajem swe zbiory, wprowadzają zamieszanie w wymianie towarowej, powodują chorobę i śmierć. Do tych celów każdy rozpo­rządza sitami magicznymi i, jak zobaczymy, korzysta z nich przy każdej sposobności. Siły magiczne są niezbędne w sto­sunkach międzyludzkich danej miejscowości, ale uważa się, że nie działają one poza znaną i bliską grupą wsi. Ludzie, z którymi człowiek ma codziennie do czynienia, to czarow­nice i czarownicy, zagrażający jego interesom.

Wewnątrz tego lokalnego zgrupowania istnieje inne, w którym obowiązuje inny typ zachowania. Można zwrócić się do niego o poparcie w życiu. Grupą tą nie jest rodzina, nie ma bowiem w niej ojca, czy jego braci i sióstr, ani rodzonych dzieci danego człowieka. Jest to trwała i nie rozpadająca się grupa z linii matrylinearnej. Jej członkowie, póki żyją, mają swoje ogrody i siedziby we wspólnej wiosce, po śmierci grzebie się ich na wspólnej działce na ziemi przodków. Centralnym miejscem każdej wsi jest cmentarz zarośnięty krzakami rycynusa o błyszczących liściach. Na tym cmen­tarzu spoczywają krewni z linii matki, mężczyźni i kobiety, za życia „właściciele" wsi, teraz pogrzebani w jej centrum.

Wokół niego grupują się domy o płaskich dachach należące do żyjących członków linii matrylinealnej. W obrębie tej grupy istnieje dziedziczenie i ścisła współpraca. Nosi on nazwę „mleka matki" - susu, a należą tu potomkowie żeńskiej linii oraz bracia tych kobiet w każdym pokoleniu. Nie obejmuje ona dzieci owych braci, te bowiem należą do wiosek swoich matek, to jest grup, wobec których żywi się na ogół największą wrogość. Susu, często razem z inną, blisko spokrewnioną susu, zamieszkuje własną wieś, której odrębność jest ściśle prze­strzegana. Na Dobu nie ma przypadkowego przychodzenia i wychodzenia ze wsi. Wokół każdej wsi biegnie ścieżka i ci, którzy mają przywilej podchodzenia tak blisko, po niej chodzą. Jak zobaczymy, dzieci mężczyzn z danej wsi po śmierci ojca zostają pozbawione nawet tego przywileju. Jeśli ojciec jeszcze żyje lub jeśli jest to wieś ich współmałżonka, mogą wejść za zaproszeniem. Wszyscy inni obchodzą ją bocznymi ścieżkami i nie wolno im się zatrzymywać. Nawet uroczystości religijne, święta zbiorów czy inicjacje plemienne nie są okazją do swobodnych zebrań. Dobu nie wyróżniają bowiem tego rodzaju okazji. Publiczny plac tańców u Trobriandczyków zastąpił u Dobu cmentarz położony w środku wsi. Dobuańczycy zbyt dobrze zdają sobie sprawę z niebez­pieczeństw grożących w obcych miejscach, aby oddalać się od domu z powodu jakichś zwyczajów towarzyskich czy religij­nych. Zbyt dobrze zdają sobie też sprawę z niebezpieczeństwa czarów zazdrości, aby tolerować obcych we własnej twierdzy.

Oczywiście małżeństwo można zawrzeć tylko z kimś spoza tego zaufanego kręgu. Pozostaje ono w obrębie zespołu i dlatego łączy dwie wsie, między którymi panuje wrogość. Małżeństwo nie łagodzi tej wrogości. Od samego początku istniejące zwyczaje wzmagają walkę i urazy między grupami, które ono wiąże. To właśnie akt wrogości przyszłej teściowej zapoczątkowuje małżeństwo. Tarasuje ona sobą drzwi domu, w którym młody człowiek śpi z jej córką, i w ten sposób zostaje on schwytany i zatrzymany aż do publicznej ceremonii zaręczyn. Od osiągnięcia dojrzałości chłopiec co noc sypiał w domach niezamężnych dziewcząt. Na mocy prawa zwyczajowego własny dom jest przed nim zamknięty. Przez kilka lat wymyka się, często zmieniając dziewczęta i opuszczając dom na długo przed świtem. Jeśli go w końcu złapią, to zazwyczaj dzieje się tak, dlatego że znużyły go częste zmiany partnerek i związał się trwałej z którąś z nich. Nie zachowuje już dawnej ostrożności i nie zrywa się tak wcześnie. Niemniej nigdy nie uważa się, że dobrowolnie przyjął na siebie zniewagę małżeństwa, a prze­ciwnie uważa się, że zostaje do tego zmuszony przez stojącą w progu starą wiedźmę, swą przyszłą teściową. Kiedy mieszkańcy wsi, krewni dziewczyny ze strony matki, ujrzą starą kobietę stojącą nieruchomo w drzwiach, zbierają się, młoda para na oczach gapiów schodzi z góry i siada na macie rozłożonej na ziemi. Mieszkańcy wsi przypatrują się jej przez pół godziny, a potem stopniowo się rozchodzą. Nie dzieje się nic więcej i właściwie do tego sprowadza się akt zaręczyn.

Od tej chwili młody człowiek musi liczyć się ze wsią swej żony. Pierwsze żądania dotyczą pracy. Teściowa daje mu natychmiast motykę z poleceniem: „Teraz pracuj". Musi uprawiać ogród pod dozorem teściów. Kiedy oni gotują i jedzą, nie może zaprzestać pracy, nie wolno mu bowiem jeść w ich obecności. Stoi przed nim podwójne zadanie: kiedy skończy pracę przy bulwach teścia, czeka go jeszcze praca we własnym ogrodzie na gruntach swojej rodziny. Teść daje swobodne ujście swej żądzy władzy i swobodnie wykorzystuje ową władzę nad zięciem. Taka sytuacja trwa przez rok lub więcej. Ale nie tylko sam chłopiec zostaje uwikłany przez małżeństwo, również jego krewnych obciąża ono pewnymi zobowiązaniami. Ciężary nakładane na jego braci w formie dostarczenia koniecznych narzędzi ogrodniczych i kosztownego daru ślubnego są tak wielkie, że młodzi ludzie, kiedy zaręczy się ich brat, uciekają, angażując się u białych werbowników do pracy najemnej.

Kiedy członkowie susu pana młodego zgromadzą w końcu dary ślubne, zanoszą je uroczyście do wsi panny młodej. Wtedy zbiera się grupa złożona z braci i sióstr pana młodego, jego matki i jej braci i sióstr. Ojca się wyklucza, podobnie jak mężów i żony członków tej grupy oraz dzieci wszystkich mężczyzn. Zebrana grupa ofiarowuje dary susu panny młodej. Jednakże dwie grupy nie łączą się w przyja­cielskiej zgodzie. Grupa panny młodej oczekuje na tę drugą na najdalszym krańcu wsi. Goście zatrzymują się na skraju własnej. Ostentacyjnie zachowują się tak, jakby nie zdawali sobie sprawy ze wzajemnej obecności. Dzieli ich duża przestrzeń. Jeśli zauważą drugą grupę, spoglądają na nią z nienawiścią.

Każde posunięcie przy zawieraniu małżeństwa cechuje podobna zimna formalistyka. Susu panny młodej musi udać się do wsi pana młodego i przejść przez nią w uroczystym pochodzie, zabierając ze sobą dar w postaci znacznej ilości niegotowanego jedzenia. Następnego dnia przychodzą kre­wni pana młodego, przynosząc rewanżowy dar w postaci bulw. Sama uroczystość ślubna polega na tym, że pan młody otrzymuje od teściowej w jej wsi łyżkę strawy przez nią przyrządzonej, a panna młoda dostaje to samo od świekry w wiosce męża. W społeczeństwie, w którym wspólne jedzenie dowodzi zwyczajowo stosunków poufałych, rytuał ten jest zupełnie właściwy.

Małżeństwo bowiem daje początek nowemu związkowi, w którym są w poszanowaniu zażyłość i wspólnota interesów. Mieszkańcy wyspy Dobu nie rozwiązują swych problemów małżeńskich, ignorując po prostu związki małżeńskie, tak jak to czynią liczne plemiona holenderskiej Nowej Gwinei, w których - podobnie jak u Dobu - istnieją silne klany. W tych plemionach krewni z linii matrylinealnej mieszkają razem, zbierają plony z pól i wspólnie organizują gospodar­kę. Mężowie odwiedzają żony w tajemnicy, nocą, lub spotykają się z nimi w buszu. Są to „mężowie" dochodzący, którzy w żaden sposób nie naruszają samowystarczalności grupy matrylinealnej.

Dobuańczycy natomiast mają wspólne pomieszczenie dla męża i żony i zazdrośnie strzegą spokoju we własnym domu. Para małżeńska stara się również wspornic o plony z ogrodu dla siebie i swoich dzieci. Ale spełniając te dwa wymagania, które wydają się tak elementarne człowiekowi wychowanemu w cywilizacji zachodniej, Dobuańczycy stają przed bardzo trudnymi problemami. Do największej lojal­ności zobowiązani są wobec swojej susu. Jeśli para małżeń­ska miałaby nietykalny własny dom i ogród, to na czyim gruncie i pod czyim nieprzyjaznym okiem - susu żony czy susu męża? Problem ten rozwiązują dość logicznie w sposób zrozumiały, lecz dość niezwykły. Od ślubu aż do śmierci małżeństwo mieszka na przemian we wsi męża i we wsi żony.

Co drugi rok każde z małżonków ma poparcie własnej grupy i ma przewagę w rodzinie, a w następnym roku ta sama strona jest ledwo tolerowanym przybyszem, który musi się kryć przed mieszkańcami wsi swego współmałżonka. Skutkiem tego Dobuańczycy podzieleni są na dwie grupy, zawsze sobie przeciwstawne: do pierwszej należą ci, którzy pochodzą z linii matki - nazywa się ich właścicielami wsi; do drugiej zaś ci, którzy się w nią wżenili, oraz dzieci właścicieli - mężczyzn. Pierwsza grupa zawsze ma hegemonię i może stawiać w niekorzystnym położeniu tych, którzy przebywają we wsi jedynie czasowo, na skutek zawartego małżeństwa. Właściciele tworzą zwarty front, natomiast grupa obcych odznacza się małą spoistością. Zarówno zasady, jak praktyka Dobuańczyków przeciwstawiają się jednoczeniu dwóch wsi na skutek licznych związków małżeńskich. Im dalsze wsie wiążą się tego rodzaju związkami, tym goręcej związki te są aprobowane. Dlatego małżonków, którzy się wżenili, nic nie wiąże we wspólną susu. Istnieje jeszcze pewna kategoria totemiczna[63], która wykracza poza granice zakreślone przez więzy grupy „lokalnej", ale u Dobu jest ona tylko pustą nazwą, pozbawioną funkcji i znaczenia, nie musimy brać jej pod uwagę, nie łączy bowiem praktycznie jednostek, które wżeniły się do danej wsi, a nie są z nią związane.

Społeczność Dobu, wykorzystując wszystkie środki, jakie daje tradycja, żąda, by w czasie rocznego pobytu we wsi małżonka drugi ze współmałżonków, znajdujący się na obcym terenie, byt przedmiotem nieustannego poniżenia. Wszyscy właściciele wsi mogą mówić do niego po imieniu, jemu natomiast nie wolno nigdy zwracać się do nich w ten sposób. Istnieje kilka powodów, dla których u Dobuańczy­ków nie używa się imion własnych, tak jak w naszej cywilizacji. Jednakże samo zwrócenie się po imieniu jest dowodem dużej poufałości. Jest także dowodem wyższości zwracającego się w ten sposób wobec tego, do kogo się zwraca. Ilekroć wieś daje lub otrzymuje dary z okazji zaręczyn, ślubu (te ostatnie są ponawiane co rok) lub śmierci, małżonek, który ożenił się z dziewczyną z tej wsi i przebywa tam od roku, musi zniknąć. Jest on zawsze „obcym".

Jednakże są to jeszcze najmniejsze zniewagi związane z jego sytuacją. Istnieje konflikt o wiele poważniejszego rodzaju. Wieś, w której para małżonków mieszka w danej chwili, rzadko jest zadowolona z zachowania małżonka, który przybył z zewnątrz.Ze względu na wiążącą się z małżeństwami wymianę, jaka istnieje między obu wsiami i która trwa z zachowaniem takich samych na ogół formal­ności od ślubu do śmierci jednego z małżonków, małżeństwo stanowi poważną inwestycję dla susu. Mężczyźni z linii matki mają ze względów ekonomicznych prawo do aktyw­nego udziału. Temu z małżonków, który znajduje się na własnym terenie, nietrudno jest zwrócić się do swej susu, a szczególnie do brata matki, o poparcie w sporach małżeń­skich, które ciągle zdarzają się u Dobuańczyków. Brat matki zazwyczaj gotów jest aż nadto chętnie zgromić obcego publicznie lub wyrzucić go - czy ją - z wioski i odesłać z manatkami przy akompaniamencie plugawych obelg.

Zdarzają się również pełne napięcia sytuacje bardziej intymnego rodzaju. Nikt nie oczekuje wierności ani od żony, ani od męża, i żaden Dobuańczyk nie powie, że mężczyzna i kobieta mogą znaleźć się choćby przez chwilę razem w jakichkolwiek innych celach, jak tylko natury seksualnej. Małżonek „obcy" w danym roku skory jest podejrzewać niewierność - i zazwyczaj ma po temu powody. W przesiąkniętej podejrzliwością atmosferze wysp Dobu najbezpieczniejszym z nielegalnych związków erotycznych jest związek z „bratem" albo „siostrą", pochodzącymi z własnej wioski. W roku, w którym niewierny małżonek znajduje się we własnej wsi, okoliczności sprzyjają takiemu związkowi, a ze strony sit nadprzyrodzonych nic za to nie grozi. Opinia publiczna zdecydowanie potępia małżeństwa między „braćmi" i „siostrami" z jednej wsi. Obowiązująca wymiana, związana z małżeństwem, między dwiema grupami w tym samym osiedlu, spowodowałaby rozłam we wsi. Ale cudzołóstwo w obrębie tej samej grupy jest tu ulubioną rozrywką. Stawią je nieustannie legendy, a fakt jego istnienia w każdej wsi jest od wczesnego dzieciństwa wszystkim znany. Jest to przedmiot najgłębszej troski znieważonego małżonka. Przekupuje on (równie dobrze może to być ona) dzieci (własne lub cudze), by uzyskać informacje. Mąż tłucze garnki żony. Żona znęca się nad psem męża. Kłócą się ze sobą zażarcie, a żadna kłótnia nie może ujść uwagi mieszkańców wsi, gdzie liśćmi kryte domy stoją bardzo blisko siebie. Zdradzony małżonek z furią wypada ze wsi. Ostatnim środkiem, którego chwyta się w bezsilnej wściekłości, jest próba samobójstwa za pomocą jednej z kilku tradycyjnych metod, z których żadna oczywiście nie kończy się fatalnie. Zazwyczaj zostaje uratowany, ale w ten sposób pozyskuje sobie uczucia susu swej żony; z obawy przed tym, co mogliby zrobić jego krewni, gdyby znieważonemu małżonkowi powio­dła się próba samobójstwa, susu żony skłania się do bardziej pojednawczego zachowania. Jej członkowie mogą nawet odmówić jakiejkolwiek dalszej interwencji w tej sprawie i małżonkowie pozostają razem, ponurzy i gniewni. W nastę­pnym roku we własnej wsi żona może wziąć odwet na mężu.

Warunek wymagany przez Dobuańczyków, aby mąż i żona posiadali wspólne mieszkanie, nie jest więc bynajmniej sprawą tak prostą, jak to wydaje się nam w naszej cywilizacji. Okoliczności sprawiają, że wymóg ten jest czymś tak trudnym do zrealizowania, iż nieustannie zagraża małżeńst­wu i często je rozbija. Zerwane małżeństwa są nadzwyczaj częstym zjawiskiem, występującym pięciokrotnie częściej niż na przykład u Manu, w innej kulturze Oceanii opisanej przez dr. Fortune'a. Drugiemu dobuańskiemu wymogowi, stawianemu partnerom w małżeństwie, nadają równie trudny charakter instytucje kulturowe: wymaga się od nich, aby uprawiali ogród wspólnie dla siebie i swoich dzieci. Wymóg ten popada w konflikt z podstawowymi przywilejami i pre­rogatywami magicznymi[64].

Ścisła wyłączność prawa własności na wyspie Dobu nie znajduje nigdzie silniejszego wyrazu niż w wierzeniach dotyczących dziedzicznej własności bulw. Dziedzictwo bulw przechodzi z pokolenia na pokolenia w obrębie susu w sposób równie oczywisty, jak krew płynąca w żytach jej członków. Bulw nie gromadzi się nawet w ogrodach par małżeńskich. Każde z małżonków pielęgnuje własny ogród obsadzony bulwami własnej linii dziedzicznej i wzrost ich pobudza za pomocą magicznych zaklęć będących indywidualną i tajemną własnością jego susu. Powszechną zasadą społeczeństwa Dobu jest zasada, że tylko bulwy z własnej linii dziedzicznej będą rosły w ogrodzie - plon wydadzą wskutek magicznych zaklęć odziedziczonych wraz z sadzonkami. Opiszemy później wyją­tek, jaki zwyczaj ten dopuszcza w praktyce. Natomiast nie zezwala się na żadne wyjątki, jeśli chodzi o wspólne ogrody małżonków. Mąż i żona, każde osobno, przechowują swoje sadzonki z zeszłorocznych zbiorów, sadzą je i odpowiadają za ostateczny plon. Na Dobu nigdy nie wystarcza żywności i wszyscy, jeśli chcą mieć bulwy potrzebne na sadzonki, chodzą głodni przez kilka ostatnich miesięcy przed zasadzeniem kłączy. Największą zbrodnią u Dobu jest zjedzenie bulw przeznaczonych do sadzenia. Jest to strata nie do odrobienia. Powetowanie jej byłoby niemożliwością dla męża czy żony, ponieważ bulwy o innym pochodzeniu nie wyrosną w ich ogrodzie. Nawet własne susu nie jest w stanie odrobić tak oczywistej klęski, jak utrata sadzonek. Człowiek, który upadł tak nisko, że zjadł własne bulwy przeznaczone do sadzenia, nie może już liczyć na poparcie własnego klanu. Do końca życia pozostanie wiecznie głodnym włóczęgą.

Tak więc ogród męża i ogród żony są całkowicie od­dzielone. Bulwy przeznaczone do sadzenia stanowią po wieczne czasy odrębną własność i rosną wraz z magicznymi zaklęciami również przekazywanymi osobno i nie składanymi do wspólnej puli. Złe zbiory w czyimś ogrodzie wywołują głęboką urazę i dają podstawę do kłótni małżeńskich i rozwodu. Jednak małżonkowie pracę w ogrodzie wykonują wspólnie; te ogrody stanowią nienaruszalną własność prywat­ną męża lub żony i ich dzieci, podobnie jak dom, natomiast płody z obu ogrodów gromadzone są do wspólnego użytku.

Kiedy małżeństwo zostanie rozwiązane przez śmierć lub kiedy umrze ojciec - jeśli nawet ojciec i matka rozeszli się wiele lat przedtem - cała żywność pochodząca ze wsi ojca, każdy ptak, owca czy ryba, staje się ścisłym tabu dla jego dzieci. Jedynie za życia ojca mogą je bez szkody spożywać, co stanowi niełatwe ustępstwo Dobu wobec faktu, że dzieci są wychowywane przez oboje rodziców. Podobnie w razie śmierci ojca zakazuje się dzieciom wstępu do jego wsi. Oznacza to, że kiedy tylko można już nie brać pod uwagę potrzeb związku małżeńskiego, wieś matki zgłasza do nich pretensje, wzbraniając się przed wszelkim kontaktem z linią wyjętą spod prawa. Kiedy jako ludzie dorośli lub nawet starcy muszą zanosić jedzenie do wsi swego ojca w ramach wymiany obrzędowej, zatrzymują się bez ruchu z pochyloną głową na jej skraju, podczas gdy inni zanoszą do wsi to, co oni przynieśli. Czekają, dopóki tamci nie wrócą, po czym cały ten pochód kieruje się z powrotem do wsi matki. Wieś ojca nazywana jest „miejscem pochylenia głowy". Zakaz zbliżania się do wsi nieżyjącego małżonka jest nawet surowszy. Należy zatrzymać się w jeszcze większej odległości albo iść drogą, która wieś omija. Ustępstwa tak niechętne wobec związku małżeńskiego zostają zniesione przez zdwojone ograniczenia.

Zazdrość, podejrzliwość, surowa wyłączność własności, tak charakterystyczne dla Dobu, wszystkie te cechy grają pierwszoplanową rolę w małżeństwie dobuańskim, ale niemożliwością jest ocenić je w pełni, jeśli nie weźmiemy także pod uwagę ich sposobu żyda pod innymi względami. Motywa­cje przenikające całą egzystencję Dobu są nadzwyczaj ograni­czone. Są godne uwagi ze względu na konsekwencję, z jaką wcielają się w tradycjach tej kultury, oraz ze względu na granice, do jakich je doprowadzono. Same w sobie odznaczają się prostotą właściwą manii. Cała egzystencja Dobuańczyków jest „walką na noże", każdą korzyść uzyskuje się kosztem pokonanego rywala. Jednakże walka czy konkurencja jest tu różna od kultury wybrzeża północno-zachodniego, gdzie rywalizacja odbywa się na oczach wszystkich, a konflikt ma charakter bezczelny i zupełnie jawny. U Dobu przebiega on skrycie i zdradziecko. Człowiekiem dobrym, takim, któremu się powiodło, jest ten, który cichcem wysadził drugiego z siodła. Kultura ta obfituje w metody i skomplikowane okazje do tego rodzaju postępowania. W rezultacie cała egzystencja Dobuańczyków jest podporządkowana tym celom.

Żarliwy szacunek, jaki żywią Dobuańczycy dla prawa własności, oraz stopień, w jakim pociąga to za sobą po­święcenie drugiego człowieka, jak również wzajemna podej­rzliwość i zła wola znajdują jaskrawe odbicie w ich religii. Cały rejon Oceanii przyległy do wyspy Dobu jest jedną z twierdz praktyk magicznych świata, a badacze religii, którzy uważają, że religia i magia wykluczają się nawzajem i są sobie przeciwstawne, musieliby twierdzić, że Dobuań­czycy w ogóle nie posiadają jakiejkolwiek religii. Jednakże, z antropologicznego punktu widzenia, religia i magia stano­wią dopełniające się formy stosunku do czynników nad­przyrodzonych. Religia polega na ustaleniu pożądanych osobistych stosunków ze światem nadprzyrodzonym, magia natomiast posługuje się techniką, która pozwala nim rządzić. U Dobu nie ma przebłagiwania istot nadprzyrodzonych ani darów czy ofiar, które by umacniały współpracę między bogami a zanoszącym prośby. Nadprzyrodzone istoty znane Dobuańczykom to kilka tajemnych magicznych imion, których poznanie, podobnie jak odkrycie imienia Rumpels-tilchen w baśni, daje moc rozkazywania. Dlatego imiona istot nadprzyrodzonych są nie znane wielu Dobuańczykom. Nikt nie zna wszystkich, lecz tylko te, za które zapłacił lub które otrzymał drogą spadku. Ważnych imion nie wymawia się nigdy głośno, tylko szeptem, aby ich nikt nie usłyszał. Wszystkie związane z nimi wierzenia są raczej związane z tą magią imion niż z religijnymi sposobami przejednywania istot nadprzyrodzonych.

Każda czynność ma związane z nią zaklęcia, a jednym z najbardziej znamiennych wierzeń dobuańskich jest to, że w żadnej dziedzinie życia nie da się uzyskać pozytywnych rezultatów bez magii. Widzieliśmy, jak religia Zuni ogarnia tylko niektóre dziedziny ich życia. Uważają oni, że celem wszystkich praktyk religijnych jest sprowadzenie deszczu, a nawet jeśli uznamy pewną przesadę w sformułowaniu tradycyjnego dogmatu, to w każdym razie w wielu dziedzinach życia praktyk religijnych nie stosuje się. Na wybrzeżu północno-zachodnim, jak zobaczymy, wpływają bardzo nieznacznie na tak istotną sferę działalności, jaką jest umocnienie własnej pozycji społecznej. Inaczej u Dobu. Tam każdy efekt działania zależy od znanych magicznych zaklęć. Bez zaklęć bulwy nie urosną, nie pojawi się pożądanie płciowe, wymiana handlowa dochodzi do skutku tylko dzięki zaklęciom, drzew nie da się uchronić przed kradzieżą, jeśli nie umieści się na nich złowrogich amuletów, wiatr nie wieje, póki nie wezwie się go w sposób magiczny, choroba czy śmierć nie spada bez ponurych machinacji jakiegoś czarownika czy czarownicy.

Zaklęcia magiczne posiadają więc znaczenie nie dające się z niczym porównać. Gwałtowność, z jaką pożąda się sukcesu, znajduje wierne odbicie w zażartej walce o posia­danie formuł magicznych. Te zaś nie są własnością wspólną. Nie ma żadnych tajnych bractw, których przywilejem byłoby posiadanie owych zaklęć. Nie istnieją żadne grupy rodzinne, które otrzymywałyby zaklęcia drogą dziedziczenia. Nawet współpraca w ramach susu nie sięga tak daleko, aby udostępnić jej członkom wspólny udział w korzyściach płynących z posiadania zaklęć. Susu jedynie umożliwia indywidualne dziedziczenie zaklęć. Ktoś może na przykład rościć sobie pretensje do formułek brata swojej matki, ale zaklęcia można nauczyć tylko jednego członka klanu. Nie wolno nauczyć dwóch synów siostry tego samego zaklęcia, a ten, co zna tajemną formułę, sam wybiera spośród możliwych spadkobierców tego, komu ją przekaże. Często wybiera najstarszego syna, lecz jeśli inny syn był mu bliższy lub bardziej pomocny, wówczas pomija najstarszego, a ten nie może odwołać się od tej decyzji. Przez całe życie będzie pozbawiony ważnej formuły magicznej, która powoduje rośniecie bulw lub decyduje o korzystnej wymianie towarów. Wspomnienie o takim upośledzeniu jest obrazą, której się nigdy nie wybacza. Jednakże każdy mężczyzna i każda kobieta posiadają jakieś zaklęcia. Zaklęcia sprowadzające chorobę i zaklęcia miłosne znane są szeroko. Dziś dobuańscy robotnicy, przebywający z dala od domu, mogą nawet sprzedać zaklęcia, pomijając reguły ich dziedziczenia; zaro­bek uzyskany za cztery miesiące pracy najemnej stanowi wśród nich cenę jednego zaklęcia, jeśli nawet uczestnicy transakcji służą u białego człowieka, a więc w pewnym stopniu wyobcowali się z kultury rodzimej. Wysokość zapiały stanowi w pewnej mierze wskaźnik wartości zaklęć.