Indianie Pueblo z Nowego Meksyku 8 страница

Dobu z małej wyspy Tewara, gdzie mieszkał dr Fortunę, kategorycznie odmawiali białym lub tubylcom polinezyjskim, nauczycielom z misji na wyspie Dobu, umiejętności upra­wiania ogrodów. Twierdzili, że bez magii jest to niemożliwe. Nie odwoływali się przy tym do powszechnie stosowanej prymitywnej wymówki, że tubylcze prawa odnoszą się tylko do tubylców. Na wyspie Dobu zaufanie do magii, i tylko do magii, jest zbyt silne, aby ich mieszkańcy mogli przyznać, że biali lub Polinezyjczycy mogą być od tego wolni.

Do najbardziej zaciekłej walki o posiadanie zaklęć magicz­nych dochodzi między synami siostry, którzy słusznie roszczą sobie prawo do zaklęć brata swej matki, a własnymi synami tego ostatniego; bliski związek z ojcem w gospodarstwie i wspólne uprawianie ogrodu usprawiedliwiają ich pretensje na tyle, by znalazły pewne uznanie w praktyce dobuańskiej. Dogmat Dobu podkreśla zawsze, że tylko zaklęcia odnoszące się do bulw, które dziedziczy się w danym klanie wraz z sadzonkami, mogą spowodować wzrost tych sadzonek. Sadzonki zaś, jak wiemy, wiążą się zawsze z klanem. Jest jeszcze jedno zakamuflowane ustępstwo wobec grupy po­wstałej na skutek małżeństwa i stanowi, rzecz jasna, jaskrawe pogwałcenie dobuańskiej zasady, która zapewnia każdej jednostce wyłączne prawo do własności.

Z zaklęciami jest tak, jak z praktyką lekarza lub przekaza­niem przedsiębiorstwa czy tytułu para angielskiego. Lekarz, który zrezygnował z praktyki, sprzedając ją czy zapisując w spadku dwojgu różnym ludziom, nie partnerom, lecz konkurentom, z trudem znajdzie prawne poparcie dla swego postępku. To samo dotyczy zgody na przeniesienie nazwy firmy na nabywcę przedsiębiorstwa. Władca, który nadał dwóm ludziom to samo parostwo i związane z nim dobra w czasach feudalnych, miał wkrótce buntowników u swych bram. Ale u Dobu, gdzie dwaj spadkobiercy nie są ani partnerami, ani bliskimi przyjaciółmi, ani nie mają wspólne­go udziału w jakiejś własności, lecz - co bardziej prawdopo­dobne - są wrogami, tę praktykę uznaje się za zupełnie legalną. Daje się obu to samo prawo własności. Jeśli jednak syn otrzymał od umierającego ojca więcej zaklęć magicznych niż syn siostry tegoż ojca, wówczas ten ostatni, zgodnie z prawowiernymi naukami dobuańskimi, legamy spadkobier­ca, domaga się od niego swych praw, a tamten musi go bezpłatnie nauczyć owych zaklęć. Jeśli jednak więcej zaklęć otrzymał syn siostry ojca, to jego synowi nie przysługuje prawo do zgłaszania analogicznych roszczeń[65].

Aby magiczne zaklęcia Dobu mogły poskutkować, muszą być wypowiadane dosłownie, często też określone gatunki liści lub kawałki drewna służą do równoczesnego wykony­wania symbolicznych gestów. Większość z nich stanowi przykład magii sympatycznej i opiera się na technice nakazywania młodym liściom bulw, by naśladowały bujność rozwiniętych roślin wodnych lub na opisywaniu niszczenia pnia przez dzioborożca drzewnego, aby zabezpieczyć się przed niszczeniem, jakie powoduje gangosa. Zaklęcia te są ciekawe z uwagi na swą złośliwość i ze względu na to, jak dalece wyrażają przekonanie Dobuańczyków, że zysk jed­nego człowieka jest równoznaczny ze stratą drugiego.

Rytuał związany z ogrodem zaczyna się w chwili, kiedy ziemia jest przygotowana do przyjęcia sadzonek bulw, i trwa aż do zbiorów. W zaklęciach towarzyszących sadzeniu mówi się o bulwach jako roślinach ogromnie różnorodnych i już wyrośniętych. Zaklęcia wymagane w pierwszym okresie wzrostu opisują splatające się winorośle, posługując się przy tym obrazem snującego pajęczynę olbrzymiego pająka kapali:

Pająk kapali, pająk kapali

kręci się wesół

i śmieje się.

Ja i mój ogród w cieniach zieleni,

Ja pośród liści,

Pająk kapali, pająk kapali

kręci się wesół

i śmieje się[66].

Według Dobu bulwy nie wymagają zaklęć ani nie muszą być strzeżone przed czarodziejskimi kradzieżami. Ale teraz, kiedy już trochę podrosły, trzeba zakorzenić je solidnie w swoim ogrodzie. Bulwy bowiem Dobu wyobrażają sobie jako ludzi i wierzą, że wędrują nocami z ogrodu do ogrodu. Pędy zostają w rodzimym ogrodzie, ale same bulwy wędrują. Przed południem zazwyczaj wracają z wędrówki. Dlatego nie wykopuje się ich wczesnym rankiem, kiedy to zazwyczaj trwa praca w ogrodzie; nic by to nie dato. Należy potulnie czekać na ich powrót. Bulwy również wtedy, kiedy rosną, czują się urażone zbyt wczesnym ograniczeniem ich wolno­ści; dlatego nie rozpoczyna się zaklęć ogrodowych, dopóki rośliny nie podrosną odpowiednio. Zaklęcia te mają na celu zwabienie wędrujących bulw, by pozostały w ogrodzie zaklinającego i nie wracały do ogrodu, w którym je posadzono. W ogrodnictwie Dobuańczyków zasada rywalizacji rządzi w takim samym stopniu jak walka o spadek. Dobuań-czykowi nie przyjdzie do głowy, że inny ogrodnik może zasadzić więcej bulw niż on lub że z jego sadzonek może wyrosnąć więcej bulw. Bez względu na to, o ile większy zbiór może mieć sąsiad, sądzi, że ukradł on bulwy z pomocą magii z jego lub czyjegoś innego ogrodu. Dlatego od tej chwili aż do momentu zbiorów wystawia w swym ogrodzie straż i używa wszelkich znanych sobie zaklęć, aby przynęcić bulwy sąsiada oraz zwalcza jego zaklęcia swoimi przeciwzaklęciami.

Te przeciwzaklęcia zakorzeniają bulwy mocno w ziemi, gdzie je zasadzono, i zapewniają zbiory ich właścicielowi.

Gdzież to stoi kasiara, palma?[67]

W brzuchu mojego ogrodu

U stóp mojego domu

Stoi.

Zawsze mocna i nieugięta

Stoi nieporuszona.

Z łomotem lasy się walą,

Z łoskotem głazy spadają,

A tu się nic nie poruszy.

Ziemia pęka z dudnieniem,

A tu się nic nie poruszy.

Palma zostanie, zostanie

Mocna i nieugięta.

Bulwa kulia[68]

Zostanie, zostanie mocna i nieugięta,

Zostanie nieporuszona

W brzuchu mojego ogrodu.

Ogród uważa się powszechnie za miejsce tak bardzo prywatne, odosobnione, że zwyczajowo mężczyzna i kobieta miewają tam stosunki płciowe. Dobry zbiór stanowi przy­znanie się do kradzieży. Przypuszcza się, że za pomocą niebezpiecznych czarów skradziono bulwy, może nawet z ogrodów własnej susu. Wysokość zbiorów zataja się starannie, a wzmiankę na ten temat uważa się za obrazę. Na wszystkich sąsiednich wyspach Oceanii zbiory są okazją do wielkiego rytualnego pokazu bulw, ostentacyjnej parady, stanowiącej punkt kulminacyjny dorocznego obrzędu. Na wyspie Dobu jest to trzymane w tajemnicy jak kradzież. Mąż i żona przenoszą bulwy po trochu do spichrza. Jeśli zbiory były dobre, mogą się lękać, że inni to wyśledzą, w przypadku bowiem choroby lub śmierci wróżbita zazwyczaj przypisuje te nieszczęścia dobrym zbiorom. Ktoś widocznie tak bardzo zazdrościł udanych zbiorów, że rzucił czary na szczęśliwego ogrodnika.

Zaklęcia sprowadzające chorobę odznaczają się złoś­liwością całkiem swoistą. Każdy mężczyzna i kobieta ze wsi na wyspie Tewara zna od jednego do pięciu takich zaklęć. Każde z nich wiąże się z określoną chorobą i człowiek, który posiada zaklęcia powodujące owe choroby, zna też zaklęcia usuwające je. Niektórzy ludzie posiadają monopol na pewne choroby i dlatego są jedynymi posiadaczami mocy, która je wywołuje i która je leczy. Tak więc ktokolwiek w zespole zachoruje na elefantiasis czy skrofuły, wie, gdzie szukać sprawcy. Zaklęcia czynią ich posiadacza potężnym i stanowią przedmiot wielkiego pożądania.

Dają też ich posiadaczom sposobność do najbardziej otwartego wyrażania złośliwości, na jakie pozwala kultura Dobu. Zwykle tego rodzaju praktyka jest zakazana. Dobuańczyk nie ryzykuje publicznego wyzwania, kiedy chce komuś zaszkodzić. Przeciwnie, staje się wobec niego służalczy i zdwaja pozory przyjaźni. Wierzy on, że zażyłość wzmacnia czary i czeka na sposobność zdrady. Ale rzucając zaklęcie wywołuje chorobę swego wroga i ucząc tego zaklęcia syna siostry, ma on pełną swobodę okazania swojej nieżyczliwości. Wróg nie jest w stanie dowiedzieć się o tym, a jego pretensjami nie zwykł się przejmować. Wyszeptuje zaklęcia w wydzielmy ofiary lub w pnącze, które kładzie na drodze swojego wroga, ukrywając się w pobliżu, żeby sprawdzić, czy on rzeczywiście na nie nastąpi. Rzucając czar, naśladuje ostatnie chwile i agonię człowieka, na którego zsyła chorobę. Wije się na ziemi i krzyczy w konwulsjach. Czary osiągną wyznaczony cel tylko wtedy, kiedy ich skutki zostaną wiernie odtworzone. Czarownik jest wtedy zadowolony. Gdy ofiara nastąpi na pnącze, zabiera kawałek ze sobą i czeka, aż uschnie w jego chacie. Kiedy pragnie śmierci wroga, spala roślinę w swoim ognisku.

Same zaklęcia są niemal tak wyraźnie określone, jak towarzyszące im czynności. Każde zdanie zaklęcia jest akcentowane przez opluwanie imbirem przedmiotu, który ma przenieść czar. Zacytowane poniżej zaklęcie ma wywołać gangosa, straszną chorobę, która zżera ciało tak, jak dzioborożec - od którego wzięła swą nazwę - niszczy pnie drzew swym dużym dziobem.

Dzioborożec w Sigasiga

Wysoko na drzewie Lowana

kuje i kuje,

mięso drzewu Lowana wydziera

z nosa,

z czoła,

z gardła,

z biodra,

z korzenia języka,

z karku,

z pępka,

z krzyża,

z nerek,

z kiszek,

mięso wydziera,

wydziera stojąc.

Dzioborożec w Tokuku

wysoko na drzewie Lowana

skurczony[69] i zgięty,

skurczony trzyma się za grzbiet,

skurczony załamuje ręce,

skurczony łapie się za nerki,

skurczony kryje w rękach głowę,

skurczony wciąż we dwoje. Jęczy na cały glos i wrzeszczy,

bo to na niego leci, prędko na niego leci[70].

Kiedy ktoś stwierdza, że padł ofiarą choroby, posyła po tego, który ją na niego zesłał. Nie ma innego sposobu uniknięcia śmierci. Chorobę można wyleczyć lub podleczyć tylko przy pomocy egzorcysty, którym może być jedynie ten sam czarownik. Zazwyczaj czarownik, teraz proszony o wypę­dzenie choroby, sam chorego nie odwiedza. Wydycha zaklęcie do naczynia z wodą, które przynosi mu ktoś z krewnych chorego. Naczynie zostaje szczelnie zamknięte, a chory kąpie się w tej wodzie w swoim domu. Często uważa się, że egzorcyzm zapobiegł śmierci, natomiast nie odwrócił kalect­wa - przekonanie to jest odbiciem faktu, że wiele pospolitych chorób lokalnych prowadzi raczej do kalectwa niż do śmierci.

Przeciw chorobom przywiezionym przez Europejczyków, jak gruźlica, odrą, grypa i dyzenteria, chociaż od pięć­dziesięciu lat znane są Dobuańczykom i bywają śmiertelne, nie istnieją żadne zaklęcia.

Dobuańczycy posługują się zaklęciami sprowadzającymi chorobę w określonych celach. Ich sposób zaznaczania, że jakieś towary czy drzewa należą do nich, polega na zarażaniu ich stanowiącą ich „własność" chorobą za pomocą zaklęcia. Krajowcy powiadają: „To jest drzewo Alo" lub „To jest drzewo Nada", rozumiejąc przez to, że „To jest drzewo, na które Alo rzucił czary frombozji" lub że „To jest drzewo, na którym Nada umieścił paraliż". Naturalnie każdy zna posiadaczy tych zaklęć, a ten co je posiada, posługuje się nimi jako własnym znakiem. Zebrać owoce ze swego drzewa można tylko w jeden sposób, a mianowicie wypędzając zeń najpierw chorobę. Ponieważ posiadanie mocy egzorcyzmu jest nieodłączne od posiadania zaklęcia wywołującego chorobę, można zawsze zabezpieczyć się przed chorobą umieszczoną uprzednio na drzewie. Trudność polega tylko na tym, że trzeba się także zabezpieczyć przed możliwością kradzieży owoców z drzewa zaczarowanego chorobą. Zło­dziej może bowiem umieścić na drzewie inną chorobę. Podjął on ryzyko nieodczarowywania choroby uprzednio tam umieszczonej za pomocą własnych zaklęć, zaklęć, które mogą nie być egzorcyzmem określonym wyraźnie dla tej choroby, jaką zarażono drzewo. Recytuje on swoją dziedziczną formułę, wspominając także o chorobie, którą chce usunąć z drzewa, po czym umieszcza na nim własne zaklęcie wywołujące chorobę. Dlatego kiedy właściciel ogrodu zabiera się do zbierania owoców ze swego drzewa, jest narażony na to, że wraz z owocami zbierze zeń także inną chorobę. Formułka, którą się posługuje, ma dla zachowania ostrożności zawsze formę liczby mnogiej. Formułka jego brzmi:

One odlatują nie będzie ich.

Podejrzliwość u Dobu osiąga rozmiary paranoidalne, zawsze spodziewają się oni jakichś przeciwczarów. W rzeczy­wistości lęk przed sprowadzeniem choroby jest zbyt wielki, aby pozwolono sobie na taką zabawę. Wyjątkiem jest tylko głód, kiedy to mając przed sobą perspektywę śmierci głodowej, można podjąć ryzyko kradzieży. Strach przed przekleństwem choroby umieszczonym na przedmiocie własności jest ogromny. Zaklęcia zachowuje się dla drzew znajdujących się poza granicami wsi; przekleństwo rzucone na drzewa we wsi zabiłoby ją całą. Wszyscy opuściliby wieś, gdyby znaleziono przywiązany do drzewa uschnięty liść palmy kokosowej, wskazujący na rzucone przekleństwo. Kiedy dr Fortunę, zanim nauczono go zaklęcia gangosa, udał, że rzuca ją na przedmioty, które chciał pozostawić bez ochrony w nie znanej sobie wsi, jego służący niespodziewanie opuścili nocą dom. Później stwierdził, że wszystkie rodziny mieszkające w promieniu pięćdziesięciu czy stu jardów opuściły również domy i udały się do swych siedzib w górach.

Moc zsyłania choroby nie ogranicza się do tych posiada­nych powszechnie zaklęć związanych ze specyficznymi chorobami. Potężni czarownicy - a raczej potężni ludzie, skoro wszyscy ludzie są czarownikami - mają do dyspozycji jeszcze groźniejszy środek, zwany vada[71]. Mogą stanąć twarz w twarz z ofiarą, a lęk przed przekleństwem czarownika jest tak wielki, że nieszczęśnik w konwulsjach pada na ziemię. Nigdy już nie odzyskuje przytomności, stopniowo marnieje i umiera. Aby rzucić to przekleństwo, człowiek musi czekać na właściwy moment, a kiedy jest już gotów, żuje duże ilości imbiru, rozgrzewając przez to swe ciało w takim stopniu, żeby nadać zaklęciu właściwą moc. Powstrzymuje się też od stosunków seksualnych. Poza tym pije duże ilości wody morskiej, przez co wysusza gardło, aby nie móc potknąć razem ze śliną własnych złych zaklęć. Następnie namawia jakiegoś zaufanego krewnego, aby wspiął się na drzewo w pobliżu ogrodu, gdzie pracuje nie podejrzewająca niczego ofiara, i obserwował ją stamtąd. Z pomocą magicznego zaklęcia obydwaj z krewnym czynią się niewidzialni i obserwa­tor zajmuje swoje stanowisko na drzewie, aby móc zaalarmo­wać czarownika, gdyby zbliżał się ktoś niepowołany. Tymcza­sem czarownik bezszelestnie podczołguje się do swojej ofiary. Wydaje mrożący krew w żytach, właściwy mu jako czarowni­kowi okrzyk i ofiara pada na ziemię. Zaczarowaną lipową kopystką czarownik, wedle wierzeń Dobu, wyjmuje wewnę­trzne organy z ciała swojej ofiary i zasklepia ranę nie pozostawiając blizny. Upewnia się jeszcze, zwracając się trzykrotnie do ofiary: „Powiedz moje imię". Milczenie ofiary dowodzi, że już nie jest w stanie nikogo rozpoznać ani nazwać po imieniu. Bełkocze tylko bez związku i biegnie przed siebie nieprzytomnie. Człowiek taki już nigdy nie je. Nie potrafi wstrzymać moczu i kału. Stopniowo traci siły i umiera.

Tę relację podał godny zaufania i bliski znajomy spośród krajowców. Dowodem wiary tubylców są przypadki tych ludzi, którzy umarli powolną śmiercią po spotkaniu z czaro­wnikiem. Vada ilustruje w skrajnej formie złość kryjącą się w praktykach Dobu oraz strach, który pozwala na realizację jej ostatecznych celów.

Nie mówiliśmy dotychczas o dobuańskiej wymianie towa­rów. Namiętność do rozszerzania wzajemnych transakcji handlowych, która panuje niemal w całej Melanezji, spoty­kamy również na wyspie Dobu. Najbliższego swemu sercu, namiętnie pożądanego i będącego przedmiotem gwałtownej zazdrości sukcesu szuka Dobuańczyk przede wszystkim w dwóch dziedzinach - posiadaniu dóbr materialnych i w życiu seksualnym. Jeszcze inną dziedziną są czary, ale w odniesieniu do tamtych celów są one raczej środkiem niż celem, środkiem zdobycia i obrony osiągnięć w tych tak bardzo ważnych dziedzinach.

Osiągnięcia materialne w społeczności tak bardzo przenik­niętej perfidią i podejrzliwością, jak dobuańska, muszą oczywiście silnie kontrastować z celami ekonomicznymi uznanymi w naszej cywilizacji. Akumulacja dóbr jest wy­kluczona. Nawet jedne udane zbiory, do których ogrodnik się nie przyznał, ale które wyśledzili inni, są dostateczną okazją do zarzucenia niebezpiecznych czarodziejskich prak­tyk. Niemożliwe jest także ujawnienie zebranych dóbr. Idealną metodą handlową byłby system żetonów, które przechodzą przez ręce każdego człowieka, ale nie mogą stać się niczyją trwałą własnością. Właśnie taki system istnieje na wyspie Dobu. Istotną sprawą życiową na tych wyspach jest wymiana „międzynarodowa" obejmująca kil­kanaście wysp leżących mniej więcej w promieniu stu pięćdziesięciu mil. Wyspy te tworzą krąg kula, który dr Malinowski[72] przedstawił pisząc o Trobriandczykach, pół­nocnych partnerach handlowych Dobuańczyków.

Krąg kula obejmuje szerszy zasięg niż kultura Dobu, a inne kultury, które uczestniczą w tej wymianie, wzniosły z pewnością swoje zwyczaje, inne motywacje i inne zadość­uczynienia. Specyficzne obyczaje kręgu kula, które w takim stopniu zharmonizowały kulturę Dobu z pozostałą częścią wzoru kulturowego tego obszaru, nie muszą wywodzić się z tych wzorów czy motywacji, które obecnie wiążą się z nimi na wyspach Dobu. Zajmiemy się tylko wymianą istniejącą u Dobu. Nie wiadomo, aby zwyczaj kula występował gdzie­kolwiek poza Trobriandami[73].

Krąg kula obejmuje pierścień wysp, wokół których co pół roku przewozi się jeden rodzaj podlegających wymianie ozdób w jedną stronę, a inny ich rodzaj w drugą. Mieszkańcy każdej z wysp odbywają długie wyprawy zamorskie, wioząc naszyjniki z muszli w kierunku zgodnym z ruchem wskazówki zegara, a naramienniki z muszli w przeciwnym. Każdy człowiek ma swego partnera na każdej z wysp, z którą dokonuje wymiany - w obu kierunkach targując się przy tym na różne sposoby. W końcu ozdoby zataczają pełne koło i oczywiście można dodać do nich nowe. Naramienniki i naszyjniki z muszli wszystkie mają swoje imiona, a niektóre posiadają tradycyjnie wysoką wartość proporcjonalną do sławy.

Cała sprawa nie przedstawia się tak bardzo fantastycznie, jakby się mogło zdawać po przyjrzeniu się formalnemu wzorowi tej procedury. Duże rejony Melanezji i Papui posiadają swój lokalny wyspecjalizowany przemysł. W krę­gu kula jeden lud poleruje nefryty, drugi konstruuje lodzie, jeden rzeźbi w drzewie, inny wytwarza ceramikę, a jeszcze inny barwniki. Wymiana tych towarów odbywa się pod pozorem obrzędowej wymiany cenniejszych kosztowności. W rejonie, gdzie żywi się ogromną namiętność do wza­jemnej wymiany, system zwyczajowej wymiany ceremo­nialnej w kręgu kula nie jest czymś tak nadzwyczajnym, jak musi się wydawać obserwatorom reprezentującym kul­turę pozbawioną odpowiedniej podbudowy. Nawet po­zornie przymusowy kierunek, w jakim poruszają się na­ramienniki i naszyjniki z muszli, znajduje racje w wymogach chwili. Naramienniki wyrabiane są z muszli trocus znaj­dowanych jedynie w północnym rejonie kręgu kula, pod­czas gdy naszyjniki wytwarza się z muszli spondylusa przywożonych z południa na najbardziej wysunięte na południe wyspy kręgu. Dlatego w handlu zachodnich wysp kręgu, które mają przewagę nad wyspami wschodnimi, ozdoby z północy kierują się na południe, z południa zaś na północ. W chwili obecnej ozdoby te są stare i tradycyjne, nowy import ma małe znaczenie. Ale wzorzec przetrwał.

Co roku w czasie przerwy w pracach ogrodowych, kiedy zebrano już bulwy, a jeszcze nie trzeba chronić ich w sposób magiczny, aby zachować je w domu, łodzie Dobu udają się na wyprawę kula, na północ i na południe. Każdy człowiek posiada ozdoby kula z południa przeznaczone na wymianę za ozdoby, które ma otrzymać na północy.

Szczególny charakter wymiany kula polega na tym, że mieszkańcy każdej wyspy udają się celem otrzymania ozdób na wyspy swych partnerów. Zabierają ze sobą dary w charak­terze przynęty i otrzymują towary, obiecując rewanż w posta­ci towarów znajdujących się w ich posiadaniu, kiedy gospo­darze oddadzą im wizytę. Dlatego wymiana kula nigdy nie stanowi transakcji rynkowej, w której każdy rozkłada swe kosztowności i zabiega o korzystną wymianę. Tu każdy otrzymuje coś zależnie od wartości daru-przynęty i obietnicy, która - jak się zdaje - jest obietnicą przekazania towaru będącego już w posiadaniu obiecującego, lecz zostawionego w domu i gotowego do ofiarowania w stosownym momencie.

Kula nie polega na wymianie grupowej. Każdy dokonuje wymiany indywidualnie, zachowując się wobec swego part­nera jak zalotnik. Zaklęciami gwarantującymi powodzenie w kula są zaklęcia miłosne. W sposób magiczny usposabiają one partnera do spojrzenia łaskawym okiem na zaloty oferenta. Przydają mu nieodpartego uroku fizycznego, wygładzając skórę i blizny po liszajach, przydając czerwieni wargom i sprawiając, że ciało jego staje się wonne dzięki perfumom i maściom. W niedorzecznym rozumieniu Dobu jedynie ekwiwalent skłonności fizycznej może uczynić wiarygodnym obraz pokojowej i korzystnej wymiany kosz­towności.

Załoga jednej łodzi gromadzi swe dary mające być zachętą, na które składa się żywność i przedmioty produkcji ręko­dzielniczej. Przed wypłynięciem w podróż jedynie właściciel łodzi i jego żona wypowiadają magiczne zaklęcie. Wszelkie inne czary zarezerwowane są do chwili, kiedy kula jest już w drodze. Właściciel łodzi wstaje o świcie, aby rzucić zaklęcie na matę, która ma okrywać towary w drodze powrotnej i zapewnić w sposób magiczny, że przykryje ogromny stos bogactwa. Jego żona również posiada zaklęcia, których powinna użyć, aby zwiększyć powodzenie wyprawy małżonka, który mknie jak wicher po morzu, budząc drżenie i pożąda­nie nie tylko w ciele swego partnera, lecz także w ciele swej żony i dzieci, śniących tylko o „wielkim człowieku", ich mężu i ojcu. Kiedy skończą się wszystkie przygotowania, to jeśli nawet jest pomyślny wiatr, ze względów rytualnych jeszcze do końca dnia wyprawa nie wyrusza. Postój ten powinien mieć miejsce na jakiejś bezludnej, opuszczonej wyspie, z dala od wszelkiej możliwości skalania wyprawy przez kobiety, dzieci, psy i codzienne kłopoty. Ale kiedy łodzie płyną na południe, nie ma tam takiej wyspy, więc rytualny postój odbywa się na brzegu, przy czym wszyscy wracają na noc do wsi, stwierdza­jąc wbrew rzeczywistości, że nie ma sprzyjającego wiatru. Jest to forma rytualnej podejrzliwości, która nigdy nie może zaniknąć. Nazajutrz rano właściciel łodzi załadowuje ją, używając przy tym drugiego zaklęcia, ostatniego, które ma zastosowanie zbiorowe. Używając go, podobnie jak w przypa­dku zaklęcia wygłoszonego uprzednio przez żonę, wymienia w nim przede wszystkim siebie. Żywność, którą zabiera jako dary-przynętę, zamienia magicznie w same towary kula, a partnera, do którego mają się udać, opisuje jako oczekują­cego ich przybycia niczym księżycowego nowiu, wypatrujące­go ich ze szczytu swego płaskiego dachu, wypatrującego przede wszystkim samego właściciela łodzi.