SZKOŁA MAGII i CZARODZIEJSTWA 2 страница

Profesor McGonagall otworzyła usta, ale zmieniła za­miar, przełknęła ślinę i powiedziała:

- Tak... tak, masz rację, oczywiście. Ale jak on tutaj trafi?

Zerknęła na jego płaszcz, jakby pomyślała, że może pod nim ukrywać Harry’ego.

- Hagrid go przyniesie.

- I myślisz, że to... mądre... powierzać Hagridowi tak ważną misję?

- Powierzyłbym mu swoje życie - odparł Dumble­dore.

- Nie twierdzę, że ma serce po złej stronie - powie­działa z niechęcią profesor McGonagall - ale nie można przymykać oczu na to, że jest trochę... no... beztroski. Nie ma skłonności do... Co to było?

Ciszę wokół nich przerwał jakiś warkot. Spojrzeli na ulicę, wypatrując odblasku reflektorów, a warkot narastał i narastał, aż zamienił się w ryk, kiedy oboje spojrzeli w nie­bo, bo właśnie stamtąd nadleciał wielki motocykl, który wylądował tuż przed nimi.

Motocykl miał naprawdę imponujące rozmiary, ale na człowieku, który go dosiadał, nie mogło to robić żadnego wrażenia. Wzrostem dwukrotnie przewyższał normalnego człowieka, a szerszy był przynajmniej pięciokrotnie. Trudno było uwierzyć w jego wymiary, a był przy tym niesamowicie dziki - długie, zmierzwione czarne włosy i broda prawie całkowicie przykrywały mu twarz, dłonie miał wielkości pokryw od pojemników na śmieci, a stopy w wysokich, skórzanych butach przypominały małe delfiny. W przepa­stnych, muskularnych ramionach trzymał małe zawiniątko.

- Hagrid! - powitał go z ulgą Dumbledore. - Na­reszcie. Skąd wytrzasnąłeś ten motocykl?

- Pożyczyłem go, panie psorze - odpowiedział ol­brzym, złażąc ostrożnie z motocykla. - Od młodego Syriusza Blacka. Mam go, panie psorze.

- Nie było żadnych trudności?

- Nie, panie psorze... Dom był całkiem rozwalony, ale go wyciągiem, zanim zaroiło się od mugoli. Zasnął, bidula, jak przelatywaliśmy nad Bristolem.

Dumbledore i profesor McGonagall pochylili się nad zawiniątkiem. Wyłaniała się z niego buzia uśpionego nie­mowlęcia. Na jego czole, pod kępką kruczoczarnych włosów, zobaczyli dziwną bliznę, przypominającą błyska­wicę.

- To właśnie tu?... - wyszeptała profesor McGo­nagall.

- Tak - odrzekł Dumbledore. - Zostanie mu na zawsze.

- Nie możesz czegoś z tym zrobić?

- Nawet gdybym mógł, to bym nie zrobił. Blizny mo­gą się przydać. Sam mam jedną nad lewym kolanem, jest doskonałym planem londyńskiego metra. No dobrze... daj mi go, Hagrid... miejmy to już za sobą.

Dumbledore wziął Harry’ego w ramiona i zwrócił się w stronę domu Dursleyów.

- Może... mógłbym się z nim pożegnać, panie psorze? - zapytał Hagrid.

Pochylił swoją wielką, kudłatą głowę nad Harrym i ob­darzył go czymś, co musiało być bardzo drapiącym, włocha­tym pocałunkiem. A potem nagle zawył jak zraniony pies.

- Ciiicho! - syknęła profesor McGonagall. - Obu­dzisz mugoli!

- Prz-e-e-p-ra-a-a-szam - załkał Hagrid, wydo­bywając z kieszeni wielką chustkę w kropki i chowając w nią twarz. - Ale n-n-ie mogę w-w-wytrzymać... Lily i Ja­mes nie żyją... a bidny mały Ha-a-rry ma tu mieszkać z mugolami...

- Tak, tak, to bardzo przygnębiające, ale weź się w garść, Hagrid, bo nas wszystkich złapią - wyszeptała profesor McGonagall, klepiąc go energicznie po ramieniu, a tymcza­sem Dumbledore przełazi przez niski murek i podszedł do frontowych drzwi. Położył Harry’ego ostrożnie na schod­kach, wyjął z płaszcza list, wsunął go między koce, po czym wrócił. Wszyscy troje stali przez równą minutę, patrząc na zawiniątko; ramiona Hagrida dygotały, profesor McGona­gall mrugała zawzięcie, a ogniki, które zwykle jarzyły się w oczach Dumbledore’a, przygasły.

- No cóż - powiedział w końcu Dumbledore - to by było na tyle. Nie ma co tutaj sterczeć. Trzeba gdzieś iść i przyłączyć się do świętowania.

- Taaa - odezwał się Hagrid stłumionym głosem. - Chiba wezmę i oddam motor Syriuszowi. Dobranoc, pani psor... dobranoc, panie psorze.

Otarłszy oczy rękawem kurtki, Hagrid wskoczył na mo­tocykl i kopnął w pedał zapłonu. Silnik zaryczał i po chwili wehikuł wzniósł się w powietrze i zniknął w ciemnościach nocy.

- Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy, profesor McGonagall - powiedział Dumbledore, chyląc przed nią głowę.

Profesor McGonagall wydmuchała hałaśliwie nos.

Dumbledore odwrócił się i pomaszerował ulicą. Na rogu przystanął i wyjął wygaszacz. Tym razem pstryknął nim tylko raz i natychmiast dwanaście świetlistych rac pomknę­ło ku swoim latarniom, tak że na Privet Drive zrobiło się nagle pomarańczowo. W tym samym momencie zobaczył burego kota, znikającego właśnie za rogiem na drugim końcu uliczki. Dostrzegł też tobołek na schodkach przed drzwiami numeru czwartego.

- Powodzenia, Harry - mruknął pod nosem, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł, szumiąc połami płaszcza.

Lekki wiaterek zatrzepotał listkami równo przyciętego żywopłotu przy Privet Drive. Uśpiona, schludna uliczka nie kojarzyła się ani na trochę z miejscem, w którym mo­głyby się dziać tak zdumiewające rzeczy. Harry Potter przewrócił się na bok wewnątrz tobołka, ale nawet nie otworzył oczu. Mała rączka zacisnęła się na liście i spał dalej, nie wiedząc, że jest kimś niezwykłym, nie wiedząc, że jest sławny, nie wiedząc, że za kilka godzin zostanie obudzony wrzaskiem pani Dursley, otwierającej drzwi, by zabrać butelki z mlekiem, ani tego, że przez następne kilka tygodni będzie szturchany i szczypany przez swojego kuzyna Dudleya... Nie mógł wiedzieć, że w tym samym momencie różni ludzie, spotykający się potajemnie w róż­nych miejscach kraju, wznosili szklanki i mówili przytłu­mionym głosem:

- Za Harry’ego Pottera... za chłopca, który przeżył!


ROZDZIAŁ DRUGI

Znikająca szyba

Od czasu, gdy Dursleyowie znaleźli pod drzwiami swo­jego siostrzeńca, minęło już prawie dziesięć lat, a Privet Drive wcale się nie zmieniło. Słońce wzeszło nad tym samym schludnym frontowym ogródkiem i oświetliło mo­siężną czwórkę na drzwiach domu Dursleyów, a potem wśliznęło się do ich salonu, który był dokładnie taki sam, jak w ów wieczór, kiedy to w wieczornym dzienniku po­jawiły się złowróżbne doniesienia o sowach. Ile czasu mi­nęło, można się było zorientować tylko po fotografiach stojących na obramowaniu kominka. Dziesięć lat temu było tam mnóstwo zdjęć czegoś, co przypominało wielką, ró­żową piłkę plażową w różnokolorowych czepkach, ale Dudley Dursley już dawno przestał być berbeciem i teraz fotografie przedstawiały tęgiego chłopca o jasnych włosach: a to na swoim pierwszym rowerze, a to na karuzeli w we­sołym miasteczku, przy komputerze z ojcem czy w ra­mionach matki. W salonie nie było absolutnie nic, co by świadczyło, że w tym domu mieszka jeszcze jakiś inny chłopiec.

A jednak Harry Potter tam był i w tym momencie spał, choć nie miało to trwać długo. Ciotka Petunia już wstała i wkrótce rozległ się jej wrzaskliwy głos:

- Wstawaj! Dosyć tego spania! Już! Harry obudził się i podskoczył na łóżku. Ciotka znowu załomotała w drzwi.

- Wstawać! - zaskrzeczała.

Harry usłyszał jej kroki zmierzające w kierunku kuchni, a potem brzęk patelni stawianej na kuchence. Przetoczył się na plecy i próbował przypomnieć sobie sen, z którego go wyrwano. To był dobry sen. Był w nim latający motocykl. Harry miał dziwne wrażenie, że śniło mu się to nie po raz pierwszy.

Ciotka powróciła pod drzwi.

- Wstałeś już? - zapytała.

- Prawie - odpowiedział Harry.

- No to wstawaj, chcę, żebyś przypilnował bekonu. I żeby mi się nie przypalił! Są urodziny Dudziaczka i wszy­stko ma być jak należy!

Harry jęknął.

- Co powiedziałeś? - warknęła przez drzwi jego ciotka.

- Nic, nic...

Urodziny Dudleya - jak mógł o tym zapomnieć! Zwlókł się z łóżka i zaczął szukać skarpetek. Znalazł je pod łóżkiem i zanim włożył, wyciągnął z jednej pająka. Harry był przyzwyczajony do pająków, bo w komórce pod scho­dami było ich pełno, a tam właśnie sypiał.

Ubrał się i poszedł do kuchni. Stołu prawie nie było widać spod prezentów dla Dudleya. Wyglądało na to, że jest tam nowy komputer, który Dudley chciał dostać, a także tele­wizor i rower wyścigowy. Harry nie miał pojęcia, po co mu ten rower, bo Dudley był gruby i nie uprawiał żadnego sportu - chyba że za dyscyplinę sportową uzna się bicie słabszych. Jego ulubionym workiem treningowym był właśnie Harry, ale nieczęsto udawało mu się go złapać. Harry był bardzo szybki, choć wcale na to nie wyglądał.

Być może miało to coś wspólnego z mieszkaniem w cie­mnej komórce, ale Harry był bardzo mały i chudy jak na swój wiek. A sprawiał wrażenie jeszcze mniejszego i szczu­plejszego niż w rzeczywistości, bo nosił wyłącznie stare ubrania po Dudleyu, który był prawie cztery razy od niego większy. Harry miał drobną buzię, kościste kolana, czarne włosy i jasne, zielone oczy. Nosił okrągłe okulary, zawsze poklejone celuloidową taśmą, bo od czasu do czasu Dudleyowi udawało się jednak trafić go w nos. Jedyną rzeczą, którą Harry lubił w swoim wyglądzie, była bardzo cienka blizna na czole, przypominająca zygzak błyskawicy. Miał ją od dawna i pamiętał, że kiedy był bardzo mały, zapytał ciotkę Petunię, skąd ją ma.

- To pamiątka po wypadku samochodowym, w któ­rym zginęli twoi rodzice - odpowiedziała. - I nie zadawaj pytań.

Nie zadawaj pytań - to była pierwsza zasada rządząca spokojnym życiem państwa Dursleyów.

Wuj Vernon wszedł do kuchni, gdy Harry przewracał bekon na drugą stronę.

- Uczesz się! - warknął wuj na dzień dobry.

Przynajmniej raz w tygodniu wuj Vernon spoglądał znad gazety i donośnym głosem oznajmiał, że Harry powinien się ostrzyc. Harry musiał się strzyc o wiele częściej niż reszta chłopców z jego klasy razem wzięta, ale niewiele to poma­gało - włosy natychmiast mu odrastały.

Harry smażył już jajka, kiedy do kuchni wszedł Dudley z matką. Dudley był bardzo podobny do wuja Vernona.

Miał duży, różowy nos, wodniste niebieskie oczy i gęste jasne włosy, przylizane gładko na wielkiej głowie. On też prawie nie miał szyi. Ciotka Petunia często mówiła, że Dudley wygląda jak amorek, natomiast Harry często mó­wił, że Dudley wygląda jak prosię w peruce.

Harry postawił talerze z jajkami i bekonem na stole, co nie było łatwe z powodu ilości prezentów, które Dudley właśnie żmudnie przeliczał. Kiedy skończył, twarz mu się wyciągnęła.

- Trzydzieści sześć - oznajmił, patrząc na matkę i ojca. - O dwa mniej niż w zeszłym roku.

- Kochanie, nie policzyłeś prezentu od cioci Marge. Widzisz, jest pod tym wielkim od mamusi i tatusia.

- No dobra, więc trzydzieści siedem - powiedział Dudley, czerwony na twarzy. Harry, który zorientował się już, że nadchodzi jeden z napadów złości Dudleya, zaczął szybko połykać swój bekon, na wypadek, gdyby Dudley przewrócił stół.

Ciotka Petunia najwyraźniej też wyczuła niebezpieczeń­stwo, bo powiedziała szybko:

- I kupimy ci dzisiaj jeszcze dwa prezenty. Co ty na to, misiaczku? Jeszcze dwa prezenty. W porządku?

Dudley zastanawiał się w milczeniu. Sprawiał wrażenie, jakby go to kosztowało wiele wysiłku.

- Więc będę miał trzydzieści... - zaczął powoli - trzydzieści...

- Trzydzieści dziewięć, cukiereczku - dokończyła za niego ciotka Petunia.

- Aha. - Dudley usiadł ciężko przy stole i chwycił najbliższą paczkę. - No to w porządku. Wuj Vernon zacmokał.

- Nasz mały spryciarz potrafi dbać o swoje interesy!

Zupełnie jak jego ojciec. Tak trzymać, Dudley! - Poczochrał synowi włosy.

W tym momencie zadzwonił telefon i ciotka Petunia poszła go odebrać, a Harry i wuj Vernon obserwowali, jak Dudley rozpakowuje rower wyścigowy, kamerę wideo, zdalnie sterowany samolot, szesnaście nowych gier kompu­terowych i magnetowid. Rozpakowywał właśnie złoty zega­rek na rękę, kiedy wróciła ciotka Petunia. Na jej twarzy malował się gniew i niepokój.

- Złe nowiny, Vernon - oznajmiła. - Pani Figg złamała nogę. Nie może go zabrać - wskazała głową Harry’ego.

Dudley otworzył usta z przerażenia, a Harry’emu mocniej zabiło serce. W każde urodziny rodzice zabierali Dudleya i któregoś z jego kolegów na cały dzień do miasta, do weso­łego miasteczka, McDonalda albo do kina. W każde urodziny Dudleya Harry’ego zostawiano u pani Figg, lekko zwariowa­nej staruszki, która mieszkała dwie ulice dalej. Harry niena­widził tego domu. Śmierdziało tam kapustą, a pani Figg zmuszała go do oglądania zdjęć wszystkich swoich kotów.

- No i co? - zapytała ciotka Petunia, patrząc na Harry’ego, jakby on to zaplanował.

Harry wiedział, że powinno mu być przykro z powodu złamania nogi przez panią Figg, ale nie było to łatwe, bo bardzo się cieszył, że dopiero za rok będzie zmuszony do ponownego oglądania Maleństwa, Śnieżki, Pazurka i Czubatka.

- Możemy zadzwonić do Marge - podsunął wuj Vernon.

- Nie bądź głupi, Vernon, ona go nie znosi.

Dursleyowie często rozmawiali o Harrym tak, jakby go nie było - albo raczej jakby był opóźniony w rozwoju i nie mógł ich zrozumieć.

- A ta jak-jej-tam, twoja przyjaciółka... Yvonne?

- Jest na urlopie na Majorce - warknęła ciotka Pe­tunia.

- Możecie mnie po prostu zostawić tutaj - zapropo­nował z nadzieją w sercu Harry (mógłby oglądać, co zechce w telewizji, a może nawet dorwać się do komputera Dudleya).

Ciotka Petunia wyglądała, jakby właśnie przełknęła cy­trynę.

- I po powrocie zastać dom w ruinach? - prychnęła.

- Nie wysadzę domu w powietrze - zapewnił Har­ry, ale nikt go nie słuchał.

- Może zabierzemy go do zoo - powiedziała wolno ciotka Petunia - i... zostawimy w samochodzie...

- To nowy samochód i nie pozwolę, by siedział w nim sam...

Dudley zaczął głośno płakać. Tak naprawdę nie płakał

- minęło już wiele lat, odkąd płakał naprawdę - ale wiedział, że jeśli się wykrzywi i zawyje, dostanie od matki wszystko, czego zapragnie.

- Nie płacz, mój buziaczku, mamusia nie pozwoli zepsuć ci twojego święta! - zawołała, biorąc go w ra­miona.

- Ja... nie... chcę... żeby on... sz-sz-szedł z naaaami!

- zawył Dudley pomiędzy dwoma głośnymi szlochami.

- On zawsze wszystko psuuuuje! - I wykrzywił się zło­śliwie do Harry’ego spod ramienia matki. Właśnie wtedy rozległ się dzwonek.

- Och, mój Boże, już są! - powiedziała gorączkowo ciotka Petunia i w chwilę później wszedł najlepszy przyjaciel Dudleya, Pierś Polkiss, ze swoją matką. Pierś był kościstym chłopcem o szczurzej twarzy. Zwykle to on trzymał ofiary z tyłu za ręce, kiedy Dudley je bił. Dudley natychmiast przestał udawać, że płacze.

Pół godziny później Harry, nie wierząc we własne szczę­ście, siedział z Piersem i Dudleyem na tylnym siedzeniu samochodu Dursleyów, po raz pierwszy w życiu jadąc do zoo. Ciotka i wuj nie byli w stanie wymyślić, co z nim zrobić, więc, chcąc nie chcąc, musieli go zabrać. Przed odjazdem wuj Vernon wziął go jednak na bok.

- Ostrzegam cię, chłopcze - powiedział, przysuwa­jąc swoją wielką purpurową twarz do twarzy Harry’ego - wystarczy jeden głupi dowcip... a nie wyjdziesz z komórki aż do Bożego Narodzenia.

- Nic nie zrobię - zarzekał się Harry. - Naprawdę...

Ale wuj Vernon wcale mu nie uwierzył. Nikt mu nigdy nie wierzył.

Problem polegał na tym, że wokół Harry’ego często zdarzały się dziwne rzeczy, a Dursleyów trudno było prze­konać, że to nie jego wina.

Kiedyś ciotka Petunia wściekła się na niego, bo wrócił od fryzjera, wyglądając tak, jakby w ogóle u niego nie był, więc złapała nożyce kuchenne i obcięła mu włosy tuż przy głowie, pozostawiając tylko grzywkę, „żeby przykryć tę okropną bliznę". Dudley pękał ze śmiechu na jego widok, a Harry spędził bezsenną noc, wyobrażając sobie, co się będzie działo w szkole. Następnego ranka stwierdził jednak, że włosy całkowicie mu odrosły, jakby ciotka Petunia wcale ich nie obcinała. Za karę przesiedział przez tydzień w ko­mórce, chociaż próbował im wytłumaczyć, że nie potrafi wyjaśnić, w jaki sposób tak szybko odrosły.

Innym razem ciotka Petunia próbowała go zmusić do włożenia ohydnego starego swetra (brązowego z pomarań­czowymi pomponikami). Im ostrzej się zabierała do włożenia mu go przez głowę, tym bardziej sweter się kurczył, aż w końcu pasował znakomicie na lalkę, ale z pewnością nie na Harry’ego. Ciotka Petunia uznała, że musiał się skurczyć w praniu i tym razem, ku jego uldze, Harry nie został ukarany.

Wpadł natomiast w spore kłopoty, kiedy pewnego razu stwierdzono, że siedzi na dachu szkolnej kuchni. Jak zwykle ścigała go banda Dudleya, kiedy nagle, ku zaskoczeniu wszystkich, nie wyłączając samego Harry’ego, znalazł się na kominie. Państwo Dursleyowie otrzymali bardzo niemiły list od dyrektorki szkoły, w którym żaliła się, że Harry łazi po dachach. A próbował tylko (jak krzyczał do wuja Vernona przez zamknięte drzwi komórki) wskoczyć za wielki zbiornik na śmieci tuż obok drzwi do kuchni. Harry przy­puszczał, że to silny podmuch wiatru musiał go porwać aż na dach.

Ale dzisiaj miało być inaczej. Warto było znieść nawet towarzystwo Dudleya i Piersa, żeby być w miejscach, które nie przypominają szkoły, ciemnej komórki pod schodami albo śmierdzącego kapustą saloniku pani Figg.

Podczas jazdy wuj Vernon użalał się przed ciotką Petu­nią. A lubił użalać się na wszystko: na ludzi w pracy, na Harry’ego, na radę nadzorczą, na Harry’ego, na bank, na Harry’ego, a była to tylko drobna część jego ulubionych tematów. Tym razem uskarżał się na motocykle.

- ...rozbijają się wszędzie jak maniacy... ci młodzi chu­ligani - powiedział, kiedy wyprzedził ich jakiś motocykl.

- Śnił mi się motocykl - powiedział Harry, przypo­minając sobie nagle swój sen. - Leciał w powietrzu.

Mało brakowało, a wuj Vernon uderzyłby w samochód jadący przed nimi. Odwrócił się z twarzą przypominającą olbrzymi burak z wąsami i ryknął na Harry’ego:

- MOTOCYKLE NIE LATAJĄ! Dudley i Pierś zachichotali.

- Wiem, że nie latają - oświadczył Harry. - To był tylko sen.

Prawdę mówiąc, żałował, że w ogóle się odezwał. Jedne­go tylko Dursleyowie nie znosili jeszcze bardziej od zadawa­nia im pytań: kiedy mówił o czymś, co zachowywało się nie tak, jak powinno, bez względu, czy było to we śnie, czy w kreskówce. Uważali to po prostu za niebezpieczne.

Była to bardzo słoneczna sobota i zoo odwiedziło mnó­stwo rodzin. Przy wejściu Dursleyowie kupili Dudleyowi i Piersowi wielkie lody czekoladowe, a potem kupili taniego cytrynowego loda Harry’emu, ponieważ nie zdążyli go od­ciągnąć od samochodu z lodami, zanim uśmiechnięta sprze­dawczyni zapytała go, co sobie wybrał. Nie jest zły, myślał Harry, liżąc loda i obserwując goryla, który drapał się po głowie i wyglądał zupełnie jak Dudley, tyle że nie miał jasnych włosów.

Harry już dawno nie przeżył tak cudownego przedpołud­nia. Trzymał się blisko Dursleyów, więc Dudley i Pierś, których wkrótce znudziło oglądanie zwierząt, nie mogli od­dać się swojemu ulubionemu hobby, jakim było poszturchi­wanie, kopanie i szczypanie Harry’ego. Lunch zjedli w miejs­cowej restauracji, a kiedy Dudley dostał ataku złego humoru, bo na jego ciastku było za mało kremu, wuj Vernon kupił mu drugie, a Harry’emu pozwolono skończyć pierwsze.

Po zjedzeniu deseru Harry poczuł, że to wszystko jest za piękne, aby trwało długo.

Potem poszli do pawilonu z gadami. W środku było zimno i ciemno; wzdłuż ścian biegł rząd podświetlonych okien. Za nimi pełzały po pniach, gałęziach i kamieniach jaszczurki i węże najróżniejszych gatunków. Dudley i Pierś chcieli zobaczyć wielkie jadowite kobry i grube pytony, mogące zmiażdżyć człowieka. Dudley szybko wypatrzył największego gada. Wyglądał, jakby mógł owinąć się wokół samochodu wuja Vernona i zmiażdżyć go tak, by przypo­minał pojemnik na śmieci, ale w tym momencie wyraźnie nie był w odpowiednim nastroju. Prawdę mówiąc, po prostu mocno spal. Dudley przycisnął nos do szyby, wpatrując się w połyskujące brązowe sploty.

- Zrób, żeby się poruszył - poprosił ojca płaczli­wym tonem.

Wuj Vernon zastukał palcami w szybę, ale wąż ani drgnął.

- Zrób to jeszcze raz - zajęczał Dudley. Wuj Vernon zabębnił w szybę knykciami, ale wąż drzemał dalej.

- To jest okropnie nudne - oświadczył Dudley i od­szedł.

Harry podszedł do szyby i wpatrzył się intensywnie w węża. Nie byłby wcale zaskoczony, gdyby okazało się, że wąż po prostu zdechł z nudów - nie miał żadnego towa­rzystwa prócz tych wszystkich głupich ludzi, którzy przez cały dzień bębnili palcami w szybę, starając się zakłócić mu spokój. To jeszcze gorsze od spania w komórce pod schoda­mi, do której zbliżała się tylko ciotka Petunia, żeby rano załomotać w drzwi. No i mógł z niej wychodzić…

Nagle wąż otworzył paciorkowate oczy. Powoli, bardzo powoli podniósł głowę - teraz jego oczy znalazły się na poziomie oczu Harry’ego.

Mrugnął do niego.

Harry wytrzeszczył oczy, a potem rozejrzał się szybko dookoła, żeby się upewnić, czy nikt tego nie widział. Upew­niwszy się, spojrzał znów na węża i też puścił do niego oko.

Wąż wskazał głową na wuja Vernona i Dudleya, a potem spojrzał na sufit. Harry’emu wydało się oczywiste, że znaczy to: „Muszę to znosić przez cały czas".

- Wiem - mruknął Harry, chociaż nie był pewny, czy wąż go słyszy. - To musi być naprawdę przykre. Wąż żywo pokiwał głową.

- Skąd pochodzisz? - zapytał Harry. Wąż dźgnął ogonem niewielką tabliczkę tuż za szybą. Harry zerknął na nią. Boa dusiciel, Brazylia.

- Fajnie tam było?

Boa dusiciel dźgnął ponownie tabliczkę, a Harry prze­czytał: Ten okaz wyhodowany został w zoo.

- Aha, rozumiem... więc nigdy nie byłeś w Brazylii?

Kiedy wąż potrząsnął głową, za plecami Harry’ego roz­legł się ogłuszający wrzask, który sprawił, że obaj podsko­czyli.

- DUDLEY! PANIE DURSLEY! CHODŹCIE I PO­PATRZCIE NA TEGO WĘŻA! NIE UWIERZYCIE, CO ON ROBI!

Dudley pospieszył ku nim swoim kaczkowatym kro­kiem.